Tytuł: Symfonia losu
Autorka: Julka K.
Tematyka: obyczaj, dramat (miniatura)
Ocenia: Wiktoria L., ze wsparciem Skoiastel
Miałam tę przyjemność zająć się Symfonią losu w
ramach swoich praktyk na WS. Mam nadzieję, że ocena ta (poprowadzona pod
czujnym okiem Skoi) będzie ze wszech miar satysfakcjonująca i pomoże ci w pracy
nad planowaną powieścią. Zgodnie z twoją prośbą – ograniczyłam cytowanie do
absolutnego minimum, tak aby nie naruszyć wymagań konkursowych, natomiast
osobny plik z poprawkami i sugestiami prześlę ci prywatnie.
Muszę również przyznać, że sam pomysł „grającego” z
muzyką tekstu jest naprawdę ciekawy; liczę na to, że moje zmysły zostaną przy
tym naprawdę pobudzone i poczuję tę melodię, tak że już zacieram ręce!
Po otwarciu dokumentu dość nieelegancko powitały mnie
rozciągnięte akapity. Bardzo ważne jest, aby zwłaszcza w pracach
konkursowych zadbać o odpowiednie formatowanie; z reguły taka praca ograniczona
jest limitem znaków/stron (a zatem naprawdę trudno tutaj o odpowiednie
rozwinięcie myśli fabularnej) i musi poniekąd „nadrobić” w oczach jury – dobrze
zatem już na wstępie wywrzeć pozytywne wrażenie m.in. poprawnym
formatowaniem. Tekst jest wyjustowany i posiada akapity, którym towarzyszą
naprawdę brzydkie i niechciane odstępy, wystarczy je usunąć (sekcja akapit ➙ interlinia ➙ usuń odstępy po akapicie), a opowiadanie od razu wydaje się bardziej
przejrzyste.
Zaczynasz biblijnym cytatem, robi się dość patetycznie
i liczę, że treść Symfonii… będzie w jakimś stopniu do niego
nawiązywała, a nie został on rzucony sobie ot tak.
Pierwsza scena przedstawiająca kłótnię między Romkiem
a głównym bohaterem jest dość dynamiczna. Zdania są krótkie, płynne i poprawne,
a całość czyta się naprawdę przyjemnie, choć nieco brakuje mi opisów.
Najpewniej winny jest temu narzucony limit, ale może warto byłoby jednak wrócić
do tekstu później i nieco go ubarwić? Chciałabym nacieszyć się większą porcją
emocji, bo jak dotąd Romek po prostu wchodzi do pokoju, wykrzykuje cztery
zdania i wychodzi. Brakuje mi tutaj jakiejś historii za plecami – wspominasz w
tekście, że Romek zmienił się od czasów studiów, ale nie podajesz żadnych
szczegółów, a jest to wątek zdecydowanie wart pociągnięcia. Czytelnik chciałby
wiedzieć, jakie relacje łączyły tę dwójkę, tym bardziej że obaj bohaterowie na
co dzień grają w jednej orkiestrze, są więc niejako skazani na siebie.
Zdecydowanie muszę pochwalić cię za poprawność
dialogową. Wszystko zapisane jest schludnie i gramatycznie, w aspekcie
technicznym i językowym nie mam w zasadzie do czego się przyczepić.
Natomiast opis pierwszego zaserwowanego nam występu
jest, łagodnie mówiąc, nie do przyjęcia. Mieści się on w dosłownie pięciu
zdaniach, nie otrzymujemy praktycznie żadnych myśli ani reakcji ze strony
zarówno widzów, jak i artystów. Jest on tak suchy i lakoniczny, że chyba
bardziej się już nie da, a przecież z tekstu traktującego o muzyce (który, jak
to określiłaś, „gra z muzyką”), powinny wręcz wylewać się emocje. Jako
czytelnik chciałabym mieć szansę usłyszeć wraz z bohaterami tę melodię,
poczuć ekscytację, stres, zatracić się z nimi muzyce, spostrzec ją jako coś
wyjątkowego. Nie dajesz mi tej szansy. Przepraszam, ale muszę to
zacytować:
Z piskiem opon zatrzymaliśmy się przed budynkiem
filharmonii. Rozpakowałem klarnet, popróbowałem i nim się obejrzałem,
wybrzmiały ostatnie nuty V Symfonii Beethovena. Koncerty zlewały mi się w
jedno. Stroiłem instrument, grałem, kłaniałem się i wracałem do hotelu.
Oto cały opis, niczego nie skracałam. Dlaczego w
tekście, który miał poruszyć moje zmysły, otrzymuję coś takiego? Nie ma tu
absolutnie niczego, co przyciągnęłoby moją uwagę, wręcz przeciwnie – czytając
cały ten akapit, odnosi się wrażenie, że… po prostu ci się nie chciało. Albo
nie mogłaś już tak bardzo doczekać się przejścia do meritum, że zwyczajnie
sobie odpuściłaś. Bo limit limitem, ale na dużo bardziej plastyczny opis ulicy
za szybą samochodu, w momencie kiedy bohaterowie wracają już z wydarzenia, udało
ci się znaleźć kilka dodatkowych znaków. Jako czytelnik chcę zachłysnąć się
energią koncertu, a nie energią emitowaną przez stojące przy drodze latarnie. W
opowiadaniu, którego myślą przewodnią jest muzyka, nie możesz pozwolić sobie na
coś takiego, w dodatku skupiasz się na czymś niepotrzebnym, zamiast pociągnąć
jakoś wątek muzyczny.
Skoia: przy czym warto zauważyć, że cytat przedstawia narrację pierwszoosobową.
Skoro bohater uznaje, iż każdy koncert jest dla niego identycznym przeżyciem, i
w ogóle nie ma się co przejmować graniem ani muzyką, to… czy czytelnik nie miał
aby poczuć się dokładnie tak samo, mogąc się z nim utożsamić; tak samo jak on
męczyć rutyną i tą nijakością codzienności? Szczerze mówiąc, przez chwilę
brałam to pod uwagę, ale jednocześnie dobrze rozumiem stanowisko Wiktorii.
Przejście od opuszczenia samochodu przed filharmonią do zakończenia koncertu
jest zbyt agresywne, a co za tym stoi – nienaturalne, mocno zaskakujące. Nawet
zmęczenie rutyną – które pasowałoby również do leniwego podnoszenia się z łóżka
i obojętnego pakowania na koncert – dałoby się oddać jakoś inaczej, ukazać je
myślami bohatera, który mimo wszystko bierze udział w wydarzeniu. Mógłby jakoś
skomentować je w myślach albo na siłę próbować się cieszyć tym, co dzieje się w
scenie, jednocześnie nie mogąc wykrzesać z siebie emocji zbliżonych do emocji
publiki. Dzięki temu i oddałabyś atmosferę sceny w planie ogólnym, i
kontrastujące z tym emocje głównej postaci. Inaczej dochodzimy do kuriozalnej
sytuacji, w której faktycznie przygotowanie do drogi – chociażby pakowanie
instrumentów, wsiadanie do samochodu – jest mocniej zarysowane, a więc
ostatecznie znacznie ważniejsze dla tekstu (a więc i czytelnika) niż sam
koncert. Nie znaczy to, że bohater ma w jego trakcie przeżywać słodkie katharsis
– niech pozostanie sobą, z właściwym sobie stylem bycia i podejściem do swojej
pracy. Ale oddanie jego obojętności i znudzenia, jeśli właśnie to miałaś na
celu, też powinno znaleźć się w tej scenie. Teraz to nawet nie jest scena,
nawet nie interesująca seria migawek, a suche streszczenie. Nie dziw się więc,
że obie strzelamy: czy ci się nie chciało, czy nie uznałaś tego za istotne, czy
znudzonemu bohaterowi tak szybko zleciał czas…? Niczego nie jesteśmy pewne. A
fajnie, jakbyśmy mogły być.
Nagły wypadek, choć dużo bardziej obrazowy (zadbałaś
nawet o krótkie, urywane zdania i onomatopeje, co działa na pewno na plus, bo w
tak gwałtownej scenie trudno raczej o rozwlekłe opisy), wciąż pozostawia we
mnie pewien niedosyt. Piszesz o bólu, ale to zdecydowanie zbyt mało, chcę
zobaczyć, w jakim stanie znalazły się ciało bohatera i jego psychika. Może miał
trudności z poruszaniem się, zawroty głowy, albo bał się umierania w
samotności? Na podstawie tego, co mi przedstawiłaś, nie jestem w stanie wczuć
się w niego tak w stu procentach, a naprawdę mi na tym zależy.
Edit: w porządku, moje błagania zostają wysłuchane i dosłownie dwa akapity niżej
dostaję dokładnie to, o co proszę. Przedstawiasz walkę bohatera z lękiem przed
śmiercią, pojawia się cicha modlitwa (choć, szczerze mówiąc, nieco przydługa,
zważywszy na fakt, że normalny człowiek po takich obrażeniach ledwie miałby
siłę wykrztusić z siebie choć słowo, a tym bardziej całą litanię), poprzedza je
zaś halucynacja (tudzież wspomnienie?) z dnia w szkole z dziewczynką, której
bohater w zasadzie aż do tej pory nie pamiętał. Zatem zdajesz sobie sprawę
(mniej bądź bardziej świadomie), czego ten tekst potrzebuje, aby czytelnik go
kupił. Nie jest to opis wyczerpujący (cała scena wypadku, wraz z przemyśleniami
głównego bohatera, pojawieniem się Stefana i trafieniem do szpitala, liczy
sobie jakieś półtorej strony), niemniej i tak jest on o niebo lepszy od
niezwykle skąpego obrazu koncertu, który miał miejsce zaledwie stronę
wcześniej.
Niebo mogło być dla mnie najwspanialszą przyszłością,
ale słabość mężczyzny sprawiała, że chciałem tu zostać jeszcze chwilę,
pocieszyć go. Masochistyczne pragnienie doświadczania życia ze wszystkimi
przeszkodami trzymało mnie na ziemi, odraczając nieuniknione. – Zaraz, chwila. Więc co właściwie trzymało bohatera
przy życiu? Słabość jego towarzysza czy masochistyczne pragnienie doświadczania
życia?
Było źle. Nie miałem nut do umierania. Improwizowałem
i czułem, że ten utwór był zbyt złożony, abym mógł zachwycić brawurowym
wykonaniem. – Po drugim
zdaniu naszła mnie myśl, że to właśnie w tym kluczowym momencie będzie miała
miejsce przemiana Marcela. Że tak – może i mężczyzny nie fascynowało granie pod
linijkę w trakcie koncertów, ale tutaj, właśnie teraz, walcząc o życie i
improwizując, będzie bardziej… hmm… podekscytowany. Oczywiście nie dosłownie –
nie chodzi o zachwyt niebezpieczną sytuacją, ale uzyskanie kontrastu, ukazanie
zaangażowania mężczyzny. Tego, że się nie poddaje, że chce jeszcze pożyć – a
więc i grać, może nawet i te mdłe koncerty – że wreszcie mu na czymś tak
naprawdę, szczerze zależy. Może mógłby w tym wszystkim wpaść w jakiś amok,
histerię powypadkową, za sprawą jakiegoś strzału adrenaliny chcieć za wszelką
cenę upewnić się, czy jest sprawny fizycznie; czy jeszcze będzie mógł grać? Mam
wrażenie, że nie do końca wykorzystałaś potencjał tej sceny i wypadku. Jeśli
wcześniej ukazywałaś znudzonego Marcela, teraz fajnie byłoby ukazać właśnie
jego przemianę, tymczasem dostajemy tylko zdanie o tym, że bohater martwi się
złożonością improwizacji i całej tej sytuacji; malkontenci, że nie może
brawurować. Nie przemawia to do mnie, w tym jednym fragmencie brakuje mi
prawdziwych emocji.
Wziąłem świszczący oddech, żeby przerwać ciszę, ale
moje płuca zniknęły. Nie było zbiornika, w który mógłbym spakować odżywcze
molekuły. – Bardzo
dziwne połączenie wyrazowe, w jaki sposób molekuły miałyby być „odżywcze”? Ponadto
bohater jest instrumentalistą, nie chemikiem czy fizykiem, nic więc dziwnego,
że do tej pory nawiązywał głównie do muzyki i instrumentów, nut i tak dalej,
więc samo pojęcie molekuł też ma się tutaj jak pięść do nosa. Może „Nie było
zbiornika, w którym mógłbym zatrzymać resztki powietrza”?
Kobieta o kocich ruchach i wyglądzie pierwszej
altowiolistki popchnęła mnie w stronę okna i skierowała lufę długiego
karabinu na nieustępujące drzwi.
— Uciekaj, dasz radę! — krzyknęła i rozpoczęła serię
wystrzałów.
Roztrzaskałem szybę i spojrzałem w dół. – Jak Marcel roztrzaskał tę szybę? Łokciem? Krzesłem
stojącym tuż obok? Stojakiem na kroplówkę? Chciałabym to zobaczyć, ale nie
wiem, co mam sobie wyobrazić. Do tego dochodzi kwestia podkreślenia. Czym
charakteryzuje się „wygląd altowiolistki”? To opis, który mi – kompletnie
nieobeznanemu w temacie muzyki czytelnikowi – nic nie mówi. Czy chodzi o jakiś
specyficzny ubiór albo charakterystycznie ułożone włosy? A może trzymała
altówkę pod pachą i stąd takie określenie? Nosiła się dumnie i elegancko? Warto
by to rozwinąć.
O właśnie, kolejna bardzo istotna rzecz – czas i
wydarzenia lecą u ciebie na łeb na szyję. Z jednej strony wiem, ponownie na
scenę wkraczają tutaj limity, ale z drugiej – po co się spieszyć aż tak?
Daj mi się podelektować tekstem, wejść w buty bohatera, poznać jego samego i
cały ten świat muzyki, do którego się odwołujesz. To dopiero czwarta strona (a
może już czwarta, skoro tekst liczy sobie niecałe siedem?), a mam za
sobą kłótnię z Romkiem, koncert orkiestry, bankiet, wypadek i oczekiwanie na
przyjazd karetki. Liczę, że akcja pozwoli mi w końcu na chwilę oddechu i
zawędrowanie w te obiecywane rejony muzyki, bo naprawdę zaczyna brakować mi
tchu.
Następną scenę rozpoczynasz w pokoju wujka, ale już
chwilę później zaczyna się naprawdę porządny chaos. Czuć jednak, że to wszystko
jest zamierzone, jestem w stanie uporządkować szereg wydarzeń i nie pogubić się
w tym, co się dzieje (a dzieje się dużo, i to całkiem nieprawdopodobnych
rzeczy). Ma się wrażenie oderwania od rzeczywistości, co w sumie jest dość
zaskakujące, biorąc pod uwagę, że do tej pory klimat opowiadania był bardziej
przyziemny. Wygląda to trochę tak, jakbym od tego momentu czytała całkiem inną
opowieść, nie ukrywam, że w jakimś stopniu wytrąciło mnie to z równowagi, ale
też zachęciło do odkrycia, co będzie dalej.
Skoia: Ja zaś od momentu, w którym przywołałaś lufę karabinu, domyśliłam się, że
mam do czynienia z opisem bardzo realistycznego, a jednocześnie faktycznie
mocno popapranego snu. I o ile jako ludzie nie odpowiadamy za takie wizje, o
tyle te często pojawiają się w naszych głowach nie bez powodu, a na podstawie
jakichś bodźców, które dotarły do mózgu i wpłynęły na kreację snów. Nic więc
dziwnego, że w literaturze (ale i filmie czy grach komputerowych) motyw snu
wiąże się z wprowadzeniem do tekstu pewnej symboliki. Postaciom śni się to, co
ma znaczenie. Aż żal byłoby z tego nie skorzystać – by sen w jakiś pokrętny,
nadal chaotyczny sposób wiązał się z tym, czego bohater już doświadczył. No i
tutaj cię pochwalę, bo okazało się, że nie na darmo w ręce Marcela wcisnęłaś
akurat Inferno Browna. Tam też Robert Langdon budzi się w szpitalu, nie
pamiętając, jak i dlaczego się w nim znalazł, ani nie potrafiąc wyjaśnić, w
jaki sposób wszedł w posiadanie tajemniczego przedmiotu, który znajduje we
własnej marynarce – tak jak Marcel teraz znajduje coś podejrzanego wewnątrz
swojego ciała. Fajnie, że te dwie rzeczy – książka oraz sen – ze sobą zagrały.
Ale… co dalej z tą symboliką zrobisz?
Na tym etapie zaczynam się zastanawiać, dlaczego
akurat Inferno, a nie, dajmy na to, Matrix lecący w telewizji.
Czemu wprowadzać do tekstu właśnie tę pozycję i jakie znaczenie ma ona, a wraz
z nią sen Marcela, dla dalszej fabuły Symfonii… i samego bohatera? Bo
powiązanie książki ze snem samo w sobie to za mało. Scena snu musi mieć na coś
jeszcze wpływ. Inaczej, choć bardzo dobrze rozpisana – dynamiczna, emocjonująca
i poprawna pod kątem językowym – pozostanie sztuką dla sztuki. I niby w tym też
nie byłoby nic złego, ale to jednak miniatura – jednowątkowa, liniowa,
przedstawiająca konkretną postać przeżywającą wydarzenia. Jeśli wprowadzasz
motyw snu, czytelnik będzie oczekiwał głębi i wpływu tego snu na
rzeczywistość.
Prosiłam o opisy, i w końcu je otrzymuję. I są całkiem plastyczne, powiedziałabym nawet – poetyckie. Problem w tym, że język ten nieco mi tutaj zgrzyta. Marcel przeważnie myśli i wypowiada się w języku potocznym, momentami nawet kolokwialnym, przykładowo:
- Nie rozumiałem, o co tyle
hałasu.
- Złe emocje mogły położyć
cały koncert.
- Moje wnętrzności
wymieszały się jak w shakerze.
Jednocześnie zdarza ci się sięgać po styl wysoki (latorośl,
odżywcze molekuły, etc.). Ta stylizacja nie jest zatem jednorodna. I nie
ma nic złego w mieszaniu stylów, to nawet dobrze, że Marcel może pokazać nam
swoją wrażliwość. Momentami jest jednak aż nazbyt patetycznie. Opis lasu, choć
ładny i dość rozbudowany, wydaje się zbyt przesadzony na głowę Marcela, który
chwilę wcześniej stwierdza, że chciał trochę odsapnąć, zamiast po prostu
odpocząć, a szpital znajduje się rzut beretem, choć mógłby zwyczajnie
blisko. Samo przemieszanie stylów nie jest problemem; tworzy się on w momencie,
gdy bohater swoją narracją robi przeskok o 180°, i to na przestrzeni jednego
akapitu, a czasami wręcz zdania.
Pod koniec snu pada takie zdanie:
Coraz silniejsze pragnienie skłaniało mnie do
pozostania w tamtym miejscu. Wszelkie troski porzuciłem na zimnym asfalcie.
Polna droga i leśne zacisze oferowały wytchnienie i radość.
Czy to kolejne podejście do tego, by bohater nie
walczył o przeżycie, a poddał się, na przykład pozostał w śpiączce? Tak to
odbieram. Ale przyznam szczerze, że w tym momencie ta próba już na mnie nie
działa – mimo że użyłaś sporej liczby określeń opisujących wręcz olśniewające
pięknem, a i spokojne, ciche miejsce, w którym bohater mógłby odpocząć.
Fragment zadziałałby na mnie zdecydowanie mocniej, gdyby wcześniej, w scenie
wypadku, Marcel nie wahał się nad tą kwestią i ostatecznie nie stwierdził
wtedy, że jednak chce żyć. Że chce podejmować dramatyczne próby pozostania przy
życiu, choćby wiązało się ono z nieprzyjemnościami. On już wtedy podjął tę
decyzję, więc po co na przestrzeni jednego krótkiego tekstu podejmować dwie
takie same próby odciągnięcia go od niej?
Poza tym na jakiej podstawie bohater uznał, że ten
spokój, ta cisza, to piękno otaczającej nie-rzeczywistości są dla niego
atrakcyjne? Gość przecież – przynajmniej tak mi się wydaje – prowadził raczej
znudzone życie, brakowało mu brawury i improwizacji. Koncerty, w których brał
udział, nie sprawiały mu przyjemności jako wydarzenia piękne i podniosłe.
Dlaczego więc teraz miałby chcieć pozostać w miejscu, które oferowało to samo?
Piękno, ale i stagnację? Nie rozumiem tego. Czy właśnie nie powinien uraczony
być tym, że wreszcie coś się dzieje, wreszcie bierze udział w jakiejś akcji,
wreszcie czuje, że żyje, choć pozostaje tylko w śnie? Czy to nie dlatego
czytałby Inferno?
Mam wrażenie, że sama trochę pogubiłaś się w tym, co
chcesz mi przekazać i jakie wnioski miałabym wynieść. Bo gdyby Marcelowi nie
brakowało wrażeń, bohater na kartach historii symbolicznie czytałby inny tekst,
cieszyłby się swoją rutyną i koncertami – a było zupełnie na odwrót. Wypadek i
sen, aby nadać tej historii sens, powinny być zmienną, która sprawi, że Marcel
się w jakiś sposób rozwinie. A tutaj tego nie widzę, te elementy wydają mi się
raczej przypadkowe, rzucone na zasadzie: o, bohater umiera, to stworzę
scenę, w której już chce mieć święty spokój, by czytelnik złapał tę wędkę i
zaczął się martwić, iż Marcel faktycznie umrze, podda się. Takie zabiegi
działają, ale zauważ, w jakich produkcjach się pojawiają. Ot, Harry Potter, po
ostatecznej walce z Voldemortem, zanim z Dumbledore’em trafił na peron 9 i ¾,
przeszedł przez prawdziwe piekło – brał udział w wojnie, stracił wielu
bliskich. Albo taki Uhtred z Bebbanburga dopiero po wielu latach wojen
prowadzonych zarówno po stronie angielskiej, jak i duńskiej, w ciężkiej
chorobie otwiera drzwi, za którymi widzi zmarłych przyjaciół zasiadających przy
stole w Walhalli i być może, bo tego akurat serial nie oddaje wprost,
ostatecznie decyduje się przez nie przejść. Kolejny przykład? Gladiator Maximus
(w filmie Ridleya Scotta) na swoje symboliczne pole pszenicy też trafia po
traumatycznych wydarzeniach i też decyduje się jeszcze nie wracać do domu.
Sama widzisz, że takie decyzje zwykle podejmują bohaterowie, którzy naprawdę
mieli prawo zmęczyć się życiem doczesnym i nie dziwne, że wizja odpoczynku może
ich kusić. Marcel, moim zdaniem, nie jest takim bohaterem, a obecnie czuję, że
tym snem i podniosłą narracją trochę wmawiasz mi, bym właśnie w to uwierzyła –
że on faktycznie ma od czego odpoczywać i nic dziwnego, że pragnie
spokoju.
Zaledwie kilka linijek niżej mamy trzecie podejście do
tematu, w którym bohater miałby zdecydować o tym, czy wolałby zostać na
świecie, czy sprawić, aby w jednej chwili moja dusza uleciała na zawsze.
To się zaczyna robić męczące. Pojawia się również motyw muzyki (co prawda, są
to raptem trzy zdania, niemniej pozwalają mi one chociaż na chwilę nacieszyć
oczy ich lekkością), a także ponowne wspomnienie Romka. Przeczuwam, że może
tutaj chodzić o jakieś skryte poczucie winy bohatera (ten wcześniej ograbił
kolegę z żelu do włosów i pokłócili się o to zażarcie tuż przed występem), i
dlatego ukazuje mu się on w wizjach/halucynacjach/śnie. Jednak pojawienie się
mężczyzny utwierdza mnie w tym, o czym wspomniałam już na początku – czujemy,
że nie jest to osoba obojętna Marcelowi, podobno łączyło ich coś w przeszłości.
Warto to jakkolwiek zarysować (nawet krótkim wspomnieniem), bo jak dotąd
zwyczajnie nie widzę zażyłości między tą dwójką. Wczuć się w tę relację nie
pomaga również to, że Marcel czasem w swojej personalizacji językowej określa
Romka, ot, kolegą właśnie. Przy czym pod koniec tekstu nazywa go bałwanem i tam
wypada to znacznie naturalniej. Czyli że potrafisz dodać nieco charyzmy swojej
postaci, a jednocześnie narratorowi… To dobry znak. Proszę częściej.
Chwilę później mamy typowy obrazek jak z horroru –
opuszczony plac zabaw z (koniecznie!) skrzypiącą huśtawką, niestety, ale nie
robi już takiego wrażenia. Być może dlatego, że posłużyłaś się kliszą. A o ile
ciekawiej byłoby, gdyby ten plac jednak tętnił życiem, ale gdzieś w tle tego
pozornie wesołego obrazka czaiło się zagrożenie – czaił się ten „ktoś”,
którego tak obawia się Marcel. Nie dość, że uniknęłabyś kliszy, to jeszcze
mógłby wyjść ładny kontrast toczącego się życia i czekającej na Marcela
śmierci.
Przebudzenie Marcela w szpitalu, jego rozterki i
reakcje matki są całkiem poprawne. Tak jak w niemal każdym z wymienionych
powyżej przykładów – można by to było bardziej rozpisać, domyślam się jednak,
że limit nie dawał zbyt wielkiego pola do popisu również w tej kwestii.
Bardzo podoba mi się dialog (a w zasadzie monolog)
Romka z Marcelem, a także sposób, w jaki Romek traktuje Marcela i okazuje mu
czułość. Nie jest zbyt wylewny, ale widać, że naprawdę przeżył tę tragedię
(świadczą o tym drobne gesty, jak położenie ręki na udzie przyjaciela czy
odgarnięcie mu włosów). Przy okazji mamy tutaj nawiązanie do przywołanego we
wstępie cytatu; cieszy mnie, że tak ładnie się wszystko domyka.
Zakończenie opowiadania jest, wydaje mi się,
najlepszym, co spotkało mnie w tej historii. Pięknie przywołujesz tutaj
muzyczne pojęcia i naprawdę tworzysz tę tytułową symfonię, żałuję
jedynie, że tak późno.
PODSUMOWANIE
Przy czytaniu miałam nieodparte wrażenie, że stale
gdzieś się spieszysz. I, ponownie, na scenę wkracza tutaj limit, który niejako
zmusił cię do spłycenia niektórych wątków. Zaczęłam się więc zastanawiać, czy
od początku nie wybrałaś sobie zbyt dynamicznej fabuły, która zwyczajnie
nie miała szansy odpowiednio się rozwinąć. Każda strona to praktycznie inna
scena, i chociaż dbasz o chronologię oraz odpowiednio informujesz o przeskokach,
to momentami brakowało mi czasu, aby oswoić się z tym, co rozgrywa się przed
moimi oczami. Sam pomysł „grającego” z muzyką tekstu jest świetny i
niewątpliwie ciekawy, osobiście muszę również przyznać, że rzadko zdarza mi się
sięgać po literaturę oscylującą wokół tematyki muzycznej, tym bardziej liczyłam
na jakieś ciekawe rozwiązania czy obrazy. I rzeczywiście, były momenty, które w
jakiś pomniejszy sposób mnie urzekły, albo przynajmniej zwróciły moją uwagę
(dialog z Romkiem w szpitalu). Jednak przez dłuższy czas towarzyszyło mi
poczucie braku – przede wszystkim brakowało takich wolnych, skupionych wokół
czegoś emocji, które dodatkowo odpowiadałyby stanom, w jakich znajdował się
Marcel. Mam wrażenie, że przez to pozostaje on niedookreślony, sprzeczny sam ze
sobą, jego kreacja nie jest wiarygodna. Zdecydowałaś się na pierwszoosobówkę –
słusznie, biorąc pod uwagę fakt, jak silne potrafią być wewnętrzne przeżycia
związane z muzyczną pasją, niemniej zabrakło mi u Marcela tego czegoś, co
sprawiłoby, że mogłabym w jakiś sposób się z nim identyfikować. Prawdopodobnie
tym czymś jest właśnie pierwiastek naturalizmu, który został pogrzebany przez
stylistyczną i kreacyjną niejednolitość.
Zauważ, że momentu wypadku – kiedy to resztkami
świadomości Marcel doszedł do wniosku, iż jednak chce żyć – napięcie mocno opada.
Jako że potem ze dwa razy wracamy do tej kwestii, każdy kolejny raz nie robi
już takiego wrażenia. Jestem w stanie zrozumieć, że chciałaś przez to pokazać,
iż Marcel nie potrafi podjąć takiej decyzji aż do momentu, w którym Romek
odwiedza go w szpitalu. Wcześniej Marcel nie docenia jego obecności, może nawet
ignoruje ją, nie cieszy się wspólną pracą, koncertami i tak dalej. Musi coś
stracić, aby to docenić. Tylko dlaczego zaraz po wypadku bohater zauważa, że
przy życiu będzie trzymać go masochistyczne pragnienie życia właśnie? To
wyklucza motywację, którą był dla niego Romek. Ostatecznie więc motywacje te są
dla mnie mgliste, tak samo niezrozumiałe pozostają zachwyt Marcela pięknem
latarni za oknem czy leśnej polany (kontrastujące ze znudzonym życiem i ogólnym
malkontenctwem), a nawet te szeptane modlitwy do Boga o tym, by zabrał on
bohatera, aby ten mógł śpiewać u Jego boku, zupełnie wykluczające się z
prośbami o to, by Marcel mógł jeszcze pożyć, aby pogodzić się z Romkiem,
zamiast umierać w gniewie… To wszystko koniec końców wydaje mi się dość mocno
przesadzone i przypadkowe. Jakbyś, pisząc, ciągnęła za jakieś sznurki, często
zresztą kliszowe, ale nie do końca wiedziała, w jakim celu po nie sięgasz;
jakbyś chciała emocje w czytelniku wywoływać ogólnie podniosłymi opisami czy
tragedią albo modlitwą, a nie zachowaniem i myśleniem, decyzjami dopasowanymi
do konkretnego bohatera, jakim jest Marcel. I to chyba dlatego tak trudno jest
mi coś więcej o nim teraz powiedzieć. Z różnych elementów tej historii mogę
wyciągać o nim różne wnioski. A to chyba nie powinno tak działać…
Brakowało mi również nieco więcej samej muzyczności,
tej „gry z muzyką”. Co prawda, druga część tekstu (mniej więcej od tego
momentu, gdy Marcel znalazł się w szpitalu) prezentuje się pod tym względem
dużo lepiej, popracowałabym jeszcze nad tymi fragmentami na początku (a już na
pewno nad opisem koncertu!).
Nie mogę jednak nie pochwalić twojej ogólnej
poprawności; gramatycznie prawie nie miałam do czego się przyczepić, może do
jednej czy dwóch rzeczy, reszta to raczej sugestie i rady, aby opowieść czytało
się jeszcze lepiej. Nie zmienia to jednak faktu, że Symfonia… w obecnym
stanie ma raczej niewielkie szanse na zajęcie wysokiej pozycji. Potrzebuje
gruntownej redakcji (nie mylić z korektą!), i to takiej od podstaw. Gdybym
natrafiła na tekst z przypadku, to najprawdopodobniej porzuciłabym czytanie już
po pierwszym opisie koncertu. A przecież nie powinno tak być.
Z reguły nie wystawiamy ocen miniaturom (poza kilkoma
wyjątkami), więc ja też tego oficjalnie nie zrobię. Nieoficjalnie dodam jednak,
że gdybym taką ocenę miała ci wystawić, to na chwilę obecną byłby to słaby.
Ale z plusem na zachętę, bo wciąż uważam, że opowiadanie ma potencjał, tylko
trzeba raz jeszcze nad nim solidnie popracować. ;)
Trzymam kciuki i mam nadzieję, że ocena rozjaśni ci
pewne wątpliwości!
0 Comments:
Prześlij komentarz