[184] ocena tekstu: Łowczyni. Zmierzch Wilka


Autorka: Ewoile
Tematyka: dark fantasy
Ocenia: Skoiastel


Na wstępie zaznaczę, że wypis błędów znajduje się w osobnym pliku: [TUTAJ]. Uznałam tę formę za najlepsze rozwiązanie, ponieważ ocena sięgająca stu stron zaczęła krzaczyć mi się w panelu tworzenia posta. Tymczasem zacznę od blurbu, wstępu i wprowadzenia do uniwersum. 
Przeczytałam je ciągiem. Wszystkie elementy, które na blogach pełniłyby zapewne rolę zakładek, były długie i wcale niesubtelnie dały mi do zrozumienia, że będziesz pisać o brutalnym świecie pełnym… śmierci i zepsucia. Fajnie! Po czym przechodzę do kolejnego elementu i dostaję zdanie:
Witam Cię bardzo serdecznie w mojej krainie nieszczęścia, śmierci i zepsucia. – I to już aż tak fajne nie jest. Jakbyś miała mnie za niedomyślną, której trzeba klimat, zamiast dać poczuć, to pokazać palcem – i to najlepiej z dziesięć razy, bym przypadkiem o nim nie zapomniała.
Jakby tego było mało, następnie pojawia się aż dwanaście (!) pytań retorycznych, w których takie informacje padają jeszcze raz. Fragment:

Rozglądasz się za dark fantasy, osadzonym w brutalnych, wręcz apokaliptycznych realiach? Pragniesz zobaczyć zagładę na własne oczy? Poczuć w nozdrzach smród rynsztoków, usłyszeć symfonię upadającej ludzkości? Chcesz mocnych, przyprawiających o szybsze bicie serca wrażeń i adrenaliny w trakcie krwawych starć, albo niepewności i napięcia, doprowadzających do szaleństwa? – Okej, dotarło! Naprawdę, starczy.



Przez takie lanie wody mam wrażenie, że specjalnie chcesz mnie utopić, na siłę przekonać, że stworzyłaś tekst w takim klimacie i… jedyne, czego się w tym momencie spodziewam, to efekt odwrotny – że skoro przesadzony klimat jest tu, to tam może jakiegokolwiek brakować. Obym się myliła i, znając ciebie, pewnie się mylę, bo wiem, że potrafisz pisać, jednak… ta zapowiedź jest okropna. Śmierdzi amatorszczyzną, jakbyś bała się, że ci nie wyszło i dlatego silisz się, by już na wstępie wszystkich przekonać. Nie musisz, więc po co? Trochę zaufania do czytelników.
Kolejne zdania też tylko eksponują emocje. 

Za progiem bowiem rozciąga się Irden w całej swej upadłej okazałości. – Ile razy jeszcze o tym przeczytam, zanim zacznie się fabuła...?

[tyle że nie]

Z przyjemnością prezentuję pierwszą okładkę Łowczyni, jako że również była przepiękna i zasługuje na wzmiankę (...). – Jako że również jest przepiękna. Przecież istnieje ciągle, wkleiłaś ją. Nie potrzebujesz czasu przeszłego, skoro okładka ci nie zbrzydła.

Nie podoba mi się wprowadzenie do uniwersum. Całe. Przypomina mi ten zabieg z Gwiezdnych Wojen, gdy na ekranie przewijają się napisy mówiące o tym, co działo się między częściami. I o ile w filmach jest to jakieś rozwiązanie, ponieważ reżyser ma tylko dwie godziny, by przekazać widzowi wszystkie ważne informacje i być może nie chce ich tracić na wstępne nakreślenie sytuacji, o tyle w książkach, w których ilość stron czy scen jest nieograniczona… Po co robić coś takiego? Na dobrą sprawę jest to po prostu nudne. Czuję się, jakbym przeczytała właśnie streszczenie prequela, pisane na potrzebę wypracowania szkolnego. Te wszystkie informacje, które przekazałaś, mogłyby wyjść gdzieś w trakcie trwania fabuły, na przykład rządy prowadzone twardą ręką mogłyby przewinąć się w jakimś dialogu między bohaterami albo w retrospekcji – pełnoprawną sceną. Wolałabym zobaczyć oczami wyobraźni atak frydr, niż o nich ot tak przeczytać. Poza tym znów gromadzisz w dość niedługim fragmencie strasznie dużo nacechowanych słów, mamy: krew, spływającą posokę, strach, nienawiść, śmierć, wyginięcie, trupi jad, mroczną siłę, panoszące się zło, tajemnicę, magię, chaos… Jeszcze nie zaczęłam opowiadania, a już jestem zmęczona przesadyzmem i zapewnianiem mnie o ciężkości tematu. Lepszym rozwiązaniem byłoby zostawić blurb i przepowiednię, i nie mówić nic więcej – pozwolić czytelnikowi się wczuć samodzielnie, a nie na siłę prowadzić go za rączkę.
Mniej niż bardziej zachęcona wreszcie mogę przejść do prologu.


TREŚĆ


PROLOG

Podoba mi się ten prolog. Dobrze spełnia swoją funkcję – wprowadza do tematu. Mam jednak kilka wątpliwości:

Księżyc zaglądnął przez ozdobione witrażami okna, rzucając na posadzkę kuluaru upiorne cienie. Jeden z czempionów, około czternastoletni chłopiec o zimnych, złych oczach, odwrócił głowę, wyłapując ruch pod żebrowym sklepieniem. – Skoro jego oczy były zimne, czyli nieukazujące uczuć, nie mogły być złe. Albo emocja, albo jej brak. 

Zbliżył ją z wahaniem do rumianej twarzyczki i opuszkami palców pogładził policzek, nie mogąc powstrzymać tego nagłego impulsu. – Wahanie świadczy o próbie powstrzymywania czegoś, niepewności i chwili na przemyślenie sprawy. Na pewno nie świadczy o nagłości i impulsywności. To się wyklucza.

Od razu chcę wyprowadzić z błędu wszystkich, którzy zaraz powiedzą, że mało wiarygodny jest fakt, że bohaterka została ocalona, mimo że dziewczynki w Kharrenie to rzadkość. Mała ilość kobiet w szeregach dranów wynika, tylko i wyłącznie, z biologicznych predyspozycji obu płci. (...) Co nie znaczy, że kobiet tam nie ma, żeby daleko nie szukać - nawet wśród Arcymistrzów, potężnych Radnych Kharrenu, zasiada kobieta. – Co mam niby zrobić z tą informacją? Dlaczego ona nie pada w tekście? A jeżeli pada gdzieś dalej, nie wiem, na planie pojawia się chociażby kobieta w Radzie, czemu mi to teraz spoilerujesz? Bez sensu. Rozumiem, że zwracasz się pewnie do czytelników, z którymi rozmawiasz również w komentarzach, ale tekst powinien przede wszystkim bronić się sam, nie – wymagać obrony. Macie pytania, ludzie? Po prostu czytajcie dalej. Proste.

ROZDZIAŁ 1

Nie dość, że przez liczne zawieruchy widoczność była słaba, dotarcie do celu zajmowało jej dwa razy więcej czasu, a tropienie było prawie niemożliwe, to jeszcze rzucała się w oczy, jak pochodnia w ciemnościach. – W takich warunkach albo widoczność była słaba, albo bohaterka rzucała się w oczy. Te dwa elementy się wykluczają, i to tak dość mocno.

Zamarła. Choć zmrożony nos nie czuł nic, a w uszach rozbrzmiewał jedynie szum wiatru, wiedziała, że tu jest. Wyczuwała go. / Dłonie skryte w skórzanych rękawicach zanurkowały pod połaciami płaszcza. Wyczuwając rękojeści, poczuła się pewniej. Usiłując nie wykonywać gwałtownych ruchów, uniosła nieco głowę, wodząc zielonymi oczyma dookoła. – Dlaczego usiłując? Tak bardzo musiała skupiać się i dawać z siebie wszystko, by nie biegać i nie wymachiwać rękoma? Dalej czytam, że bohaterka była doświadczoną łowczynią i dobrze wiedziała, co robić. Usiłować oznacza jednak, że drana usilnie starała się zadziałać, tu – zachować ostrożność. Czemu więc po prostu nie pokażesz mi jej obycia, tego, że jest faktycznie ostrożna, jakby robiła to od lat, a nie jakby dopiero starała się zdobywać to doświadczenie?

Zastanawiałam się, czy nie umieścić tego w punkcie o poprawności, ale jednak sprawa dotyczy stylu i narracji, więc zostanie tutaj:
Stworzenie musiało ją dostrzec, bo ruszyło powoli w jej kierunku, brodząc przez gęsty śnieg. Zdawało się jednak w ogóle nie przejmować okropną pogodą ani zaspami, z każdą chwilą nabierając rozpędu. Wkrótce pędziło już na kobietę na czworakach, rozpryskując śnieg. – Trzy zdania i w każdym występuje imiesłów współczesny. Wiesz, dlaczego on się tak nazywa? Podejrzewam, że nie tylko dlatego, iż wskazuje, co dzieje się w tym samym czasie, w którym ma miejsce czynność wprowadzona przez czasownik w zdaniu złożonym. Podejrzewam, że również dlatego, że nie jest on charakterystyczny dla literatury dawnej, archaicznej oraz tej, którą na taką chce się stylizować – w literaturze polskiej zaczęto go wykorzystywać dość niedawno, bo dopiero na przełomie XIX i XX wieku, co można wywnioskować chociażby z przeprowadzonego badania naukowego: [KLIK]. Tam przykłady użycia imiesłowu współczesnego to najczęściej materiały powojenne.
W każdym razie, wracając do tematu, nadmiar imiesłowów współczesnych uwspółcześnia ci stylizację, w której jednocześnie dość często używasz spójnika zaś albo nienaturalnych dla literatury współczesnej szyków. Z jednej strony chcesz stylizować tekst na stary, a z drugiej – uwspółcześniasz. 
[Tylko w tak krótkim rozdziale imiesłowów współczesnych naliczyłam ponad trzydzieści, w dwukrotnie krótszym prologu – dokładnie szesnaście. One naprawdę rzucają się w oczy].
Zwróć na to uwagę przy pisaniu. Nie pozbywaj się imiesłowów współczesnych całkowicie, ale nie przesadzaj z nimi, bo psujesz klimat. Dawniej stawiało się raczej na imiesłowy uprzednie, czyli te, które kończą się na -łszy i -wszy. Tych u ciebie brakuje. Lecz gdy i z nimi zaczniesz przesadzać, tekst stanie się śmieszny. Próbuj więc mieszać, a część imiesłowów współczesnych wywal w ogóle i zastąp je zwykłymi czasownikami. Jako ciekawostkę podam, że w podlinkowanym wyżej badaniu znajduje się informacja:
(...) większość tekstów z tego okresu stanowią powieści historyczne H. Sienkiewicza, w których, być może, występowanie ogromnej ilości form uprzednich należałoby wiązać ze świadomym zabiegiem archaizacji. Dla porównania: we wspomnianych powieściach H. Sienkiewicza jedna forma typu -szy przypada na 1,7 formy typu -ąc, podczas gdy w utworach S. Żeromskiego oraz S. Reymonta zawartych w Korp IPI PAN wynosi odpowiednio 1:4,37 i 1:7,46. (...) konstrukcje imiesłowowe w tekstach naukowych są bardzo częste i mają w tym typie tekstów większą frekwencję niż w tekstach literackich.

Koniec ciekawostki.

Przeszedł ją przyjemny dreszcz, gdy moc wybudziła się i rozlała po ciele, powodując mrowienie w koniuszkach palców. – Odwróciłabym to zdanie; w scenach dynamicznych lepiej jest pisać, co dzieje się krok po kroku, nie – od tyłu. To ułatwia sprawę czytelnikom, bo nie muszą kombinować, po prostu płyną z tekstem. Sugeruję: Moc wybudziła się, rozlała po ciele, powodując mrowienie w koniuszkach palców. Dranę przeszedł przyjemny dreszcz. 

Widok ten musiał być co najmniej straszny, ale kogo to obchodziło? Oprócz niej, frydra i szalejącej zamieci, nie było tu żywej duszy. – Tym zdaniem psujesz klimat. Przed nim wprowadzasz informację, że oczy łowczyni zmieniły się i to sprawiło, że się zainteresowałam zjawiskiem, a zaraz czytam, że to właściwie nikogo nie obchodzi. 
Halo! Mnie obchodziło! 
[Poza tym zamieć to nie żywa dusza, daj spokój].
W dodatku nie czuję strachu. Nie zbudowałaś tej sceny tak, by była straszna – nie przedstawiłaś frydra jako kogoś strasznego, dla mnie to wciąż ciemny osobnik w podeszłym wieku, który biegnie przez śnieg na czworaka. A czy ten opis wygląda strasznie? Budzi trwogę? Nie sądzę. Trwogę mogłyby wzbudzić tu zmieniające się oczy, ale, jak wspomniałam, to zadziałało ledwo na sekundę, bo potem przerwałaś scenę wzmianką o braku zainteresowania.

A może było to tylko złudzenie? Wytwór wyobraźni podyktowany rosnącym podnieceniem i adrenaliną? – Naprawdę mamy czas, by myśleć o tym w scenie akcji? Takimi wstawkami spowalniasz jej tempo.

Czas jakby stanął w miejscu, gdy drana uniosła głowę, a wiatr zdarł jej brutalnie kaptur z głowy, rozwiewając czarne jak smoła włosy i ukazując znamię łowcy. – Ta scena z kapturem wygląda jak żywcem zdjęta z Hollywood. Proszę państwa, oto wyjątkowa, główna bohaterka, której wiatr majestatycznie rozwiewa włosy, niemal jak w reklamie L’Oréala. 


Tylko że to jest tak nierealistyczny, uładniony obrazek... W realistycznie przedstawionej dynamicznej scenie akcji, kiedy walczysz, nie masz czasu zwracać uwagę na takie rzeczy. Poza tym długie, rozpuszczone włosy w czasie zimowej śnieżycy są niepraktyczne. Wyglądają ładnie, wręcz bosko, ale wpadają do ust, do nosa, zasłaniają wzrok. Właściwie na tym etapie czytania zaczęłam się zastanawiać, jak śmiesznie byłoby, gdyby ten potwór zwalił dranę na ziemię i zaszlachtował pazurami właśnie przez te jej włosy. 

Gdyby nie wiedziała co robić, po ułamku sekundy stworzenie zwaliłoby ją z nóg swym ciężarem i, o ile opazurzona łapa nie pozbawiłaby jej głowy przy jednym zamachu, zaraz potem nastąpiłby równie makabryczny koniec. – Pisz o tym, co się dzieje, a nie o tym, co mogłoby, gdyby coś tam… Dlaczego? Bo raz, że zabijasz dynamikę, dwa – nawet nie mam po co martwić się o heroskę. W tym przypadku przerywasz akcję na rzecz podkreślania, jak wybitna jest główna bohaterka. Gdybyś jednak pokazała mi, co ona robi i że nie traci przy tym głowy (dosłownie), sama wywnioskowałabym, że dziewczyna wie, jak powinna działać. Nie musiałabyś tego po prostu sucho stwierdzać już na wstępie. Daj mi konkrety.
[To trochę jak z tym strachem i okropieństwem na początku. Tam wmówiłaś mi, że właśnie taka będzie twoja historia, a tu mi wmawiasz, że bohaterka potrafi walczyć. Ale ja nie chcę tego wiedzieć z góry. Ja to chcę zobaczyć, sama się o tym przekonać i ocenić doświadczenie drany. Tylko to na mnie zadziała, wciągnie mnie – jestem tu po to, by czytać i wnioskować, bawić się, wyobrażać, oceniać postaci. Robi to każdy czytelnik. Nie uwierzy w nic na słowo tylko dlatego, bo tak chce narrator].

Na szczęście ona dobrze wiedziała, co czynić – była łowcą, tropicielem, draną z Kharrenu. – Nie wiem, co sądzić o tym fragmencie. Jeżeli to mowa pozornie zależna i piszesz z perspektywy drany, bohaterka brzmi tu na bardzo pewną siebie. Na dobrą sprawę nic jeszcze nie zdążyła zrobić, a już ocenia sytuację jako wygraną i to mi trochę przeszkadza, umniejsza problematykę sceny i wątek frydr. Mam wrażenie, że tym zabiegiem podświadomie zmuszasz mnie też, bym natychmiast wybrała stronę i polubiła główną postać, choć nawet jeszcze jej nie znam. 
Z drugiej strony drana zostaje ranna, czyli jednak nie do końca dobrze wiedziała, co robić, albo wiedziała, ale brakło jej praktycznego doświadczenia. Czyli jest słabsza, niż zapewnia mnie narracja. Czy to dobrze? Sama nie wiem, co o tym myśleć. Dochodzą do mnie sprzeczne informacje; gubię się. Tak zwykle kończy się eksponowanie jednego, a pokazywanie drugiego.

Zrzuciła z ramienia torbę i wyszarpnęła z pochwy sejmitary – równie piękne co zabójcze, niczym dwa jadowite węże. – A gdyby tak je opisać i pokazać, dlaczego narrator się nimi zachwyca? Może wtedy i czytelnik mógłby sam stwierdzić: ależ one muszą być piękne… 
To tak jak z bohaterami. Nie pisze się, że postać była piękna, bo była blondynką i miała niebieskie oczy – bo co wtedy, gdy czytelnik nie gustuje w blondynkach? Pokazuj i pozwól samodzielnie wnioskować. Na razie tylko zmuszasz mnie do swoich opinii. Bohaterka? Wprawiona w boju. Sejmitary? Piękne. A na dobrą sprawę drana jeszcze nic nie zrobiła, ani razu ich nie użyła. Skąd więc mam wiedzieć, że były zabójcze? Mam ci wierzyć na słowo? To naprawdę tak nie działa.

– No dalej – tchnęła łowczyni, zaciskając boleśnie palce na rękojeściach. – Chodź, szkarado. – Dlaczego boleśnie? Moc ataku nie jest zależna od tego, jak mocno trzymasz broń, tylko jak silny wysuniesz cios. Jasne, musisz trzymać dość mocno, czyli stabilnie, ale to wszystko. Im bardziej wprawiony wojownik, tym ścisk jest lżejszy, pewniejszy, natomiast ściskanie dłoni aż do bólu, do drżącej ręki, kojarzy mi się z wojownikiem, który broń trzyma pierwszy raz w życiu. Nie taką łowczynię opisywałaś. 
Mam wrażenie, że nie możesz się zdecydować, czy drana jest doświadczona, czy jeszcze nie. Raz usilnie stara się zachować ostrożność, by zaraz podkreślić, że przecież na szczęście jest łowczynią (jakby to zapewnienie o czymkolwiek świadczyło), a innym razem dziewczę znów nie jest pewne chwytu broni, by zaraz jednak zadać śmiertelny cios. O co chodzi? Chaos. Postać wypada niespójnie.

Skrzywiła się, ale nie miała zamiaru płakać nad rozlaną posoką. – Podoba mi się przerobiony, podkreślony frazeologizm. Wprowadza klimat.

Hola! Albo całą scenę piszesz narratorem wszystkowiedzącym i rezygnujesz z emocji pokroju niestety czy na szczęście oraz komentarzy charakterystycznych dla mowy pozornie zależnej albo piszesz narracją personalną, chowając narratora za plecami bohaterki, i komentujesz wydarzenia na podstawie tego, co widzi i czuje główna postać. Czyli albo fragmenty typu: 
Niedobrze. Celowała w kolano, w łękotkę. (...) Cholera. To wszystko przez ten śnieg (...). 
Albo: 
Zacharczał głucho, czego przez ponure wycie wiatru nie dane jej było usłyszeć, gdy ostrze wbiło się po samą rękojeść, przebijając tchawicę. 
Nie możesz pisać dwoma typami narracji naraz, przynajmniej w jednym fragmencie, bo one się wykluczają. 

Drana przylazła tu na piechotę, więc o przetransportowaniu zwłok mogła sobie co najwyżej pomarzyć. Nie było rady – musiała sprawić go tutaj. – A co to za stylizacja? W ogóle nie wprowadza żadnego klimatu. Z jednej strony mamy sprawić, które jest archaizmem od oprawiać, i przyleźć, które brzmi kolokwialnie, wręcz jak jakiś regionalizm w stylu: kaj leziesz, pieroński giździe?

Uklękła nad ciałem i wyciągnęła z torby zestaw worków i pojemniczków. – Jakich pojemniczków i po co to zdrobnienie? To słowo nie bardzo pasuje do obrazu, który chcesz stworzyć. Wyobrażam sobie takie plastikowe, na drugie śniadanie, ale te chyba zbytnio nie pasują… Dalej jest tak: 
Spakowała wszystkie komponenty do torby i, nie oglądając się za siebie, ruszyła na północ, w kierunku, z którego przybyła. – Podkreślenie też nie jest słowem, które budowałoby klimat świata fantasy. Czasem się zapędzasz, używasz współczesnych fraz i robi się zbyt... współcześnie.

Przygotowawszy wszystko, [przecinek zbędny] jak należy, dobyła myśliwskiego noża. Czasy były ciężkie, a za coś żyć było trzeba. / Zęby potwora były bardzo stare i wyniszczone.

Po dłuższej chwili zastanowienia odcięła też pokaźnego fallusa, po czym włożyła go do worka. (...) W czasach eksperymentów z czarną magią, znajdzie kupca nawet i na wilkołaczego kutasa, a że nie śmierdziała groszem, nie zamierzała zmniejszać zysków z powodu głupich, estetycznych pobudek. – To dlatego nad odcięciem fallusa zastanawiała się dłuższą chwilę...? Dalsza część (szczególnie: nie zamierzała) nie brzmi jak dłuższe debatowanie nad wszystkimi za i przeciw, tylko jak posiadanie od dawna wyrobionej opinii i pewne siebie przyklepanie jej. 

Oprócz tego zdobyła nie najmłodsze, ale zdrowe gałki oczne, język, serce, wątrobę, mózg oraz pazury. (...) Ten, kto je zobaczy, z pewnością uzna, że to sprawka grasującego w okolicy wilkołaka, że dopadł jakieś nieszczęsne zwierzę i rozszarpał na strzępy. – Nie? Przecież drana cięła cielsko myśliwskim nożem, na pewno wprawioną ręką wydobyła oczy, wyciągnęła wątrobę i serce, jednym cięciem odcięła też penis. Ktoś musiałby być niespełna rozumu, żeby uznać, że w chirurga bawił się tu przypadkowy wilkołak. Naiwne.

ROZDZIAŁ 2.1

Mroźne powietrze wraz z dużymi płatami śniegu wpadły do pomieszczenia (...) wpadło ponieważ nie są to dwa zupełnie oddzielne elementy traktowane osobno, a powietrze, w którego zbiorze zawierają się płatki śniegu. W końcu to one wiszą w powietrzu, są jego częścią w momencie powiewu.

Zakapturzona postać, która wtargnęła do jego izby, przywiodła mu na myśl upiornego bałwana, ożywionego plugawą magią. – Niby upiorny bałwan, ale jednak po sekundzie Stragger się ewidentnie rozmyśla:


Stragger nie widzi drany po raz pierwszy w życiu, ale jednocześnie poświęcasz cały, naprawdę długi akapit (jedną trzecią notki!), aby facet pozachwycał się wyglądem bohaterki. Po co? Nie dało się tego jakoś… subtelniej…? – o zielonych oczach, gdy drana gdzieś spojrzy, a o bliźnie – kiedy indziej? Burzę czarnych włosów aż za dobrze pamiętam z poprzedniego rozdziału. Do tego wszystkiego dochodzą rozmaite epitety opiewające cudowność kobiety, mamy więc: niecodzienną urodę, szlachetny profil, wygląd rzeźb, wachlarz rzęs, usta zmysłowe (i zwyczajnie ładne!) i tak dalej, i tak dalej… Ekspozycja – to raz. 
Dwa, że nienaturalna, bo, jak pisałam, Stragger jara się, jakby mu konar zapłonął, a dziewczyna tylko przekroczyła próg i nosi ze sobą wór śmierdzących trzewi, pewnie też przy tym nie pachnąc fiołkami. 
Trzy – sumując wszystkie wnioski o bohaterce, które wyciągnęłam do tej pory, nie mogę przejść obojętnie obok przeczucia, że idziesz w Mary Sue – kobietę o trudnej przeszłości, ale idealną i wyjątkową, za którą szaleją mężczyźni, choć w sumie nie wiem jeszcze dlaczego. To dopiero drugi rozdział, drana niczego jeszcze nie udowodniła. Ba, nawet dostała bęcki od pojedynczego, praktycznie bezrozumnego potwora, bo przecież jest ranna.
Rozrzuć te wszystkie jej cechy po całym tekście, nie rzucaj nimi wprost, naraz. Takie ekspozycje są toporne i wcale nie pokazują tego, że to Stragger zachwyca się bohaterką. 
Tylko że zachwycasz się nią ty.

Doskonale zdawał sobie sprawę, że drana była u niego tylko z jednego powodu i wszelkie uprzejmości uchodziły, w jej mniemaniu, za zbędne. – Nie bardzo, skoro przed chwilą kobieta mu się przedstawiła i poprosiła, by mówić do niej po imieniu. 

– Chcę odpocząć. – Na jej twarzy malowało się znużenie. Była już u kresu wytrzymałości. Nie dość, że przez trzy dni tułała się na zupełnym mrozie, zmuszona była tropić w skandalicznych warunkach i oberwała w trakcie walki, to jeszcze los skazał ją na powolnego, wścibskiego Straggera. Nie miała nawet siły go pospieszać. I tak wiedziała, że nic by to nie dało. – Brzydki, acz klasyczny head-hopping. 
Od początku sceny prowadzisz narrację zza pleców Straggera, by nagle przejść sobie do głowy drany. Tak się nie robi – musisz być konsekwentna. Wrócę do tego w podsumowaniu.
Poza tym ekspozycja. Pokaż zmęczenie, znużenie, daj mi to inaczej niż opisem.

ROZDZIAŁ 2.2

Tropicielka musiała ranę dokładnie obejrzeć i oczyścić, a następnie obłożyć ziołami. – Skoro musiała, czemu tak zwyczajnie tego nie zrobi? Pokazuj wydarzenia, nie ich zapowiedzi. 

Nie dało się opisać słowami ulgi, jaką poczuła po zrzuceniu z siebie grubej, przepoconej kurty z owczej wełny, ciepłego swetra i spodni, które, wiedziała to już, będzie musiała po raz kolejny cerować. – Chwila. Scena zaczyna się od momentu, kiedy bohaterka siedzi już półnaga. Teraz po kilku akapitach dostaję opis, co czuła, gdy się rozbierała… Nie lepiej byłoby to uporządkować chronologicznie? 

No, no – pomyślała, sięgając po enalsję w czarnym słoiczku – facet używający mydła to jak baba będąca dziewicą w wieku piętnastu lat, znaczy – coś nieprawdopodobnego. – O, a ten fragment bardzo mi się podoba. Tylko ten facet rzuca się w oczy. Niezbyt archaiczny.

Była młoda, nie dawał jej więcej, niż dwadzieścia parę lat. – I znów head-hopping – nagle przechodzimy do perspektywy syna oberżysty. Musisz podejmować decyzję o narracji jeszcze przed rozpoczęciem sceny. Tutaj, skoro zaczynasz od łowczyni, powinnaś pociągnąć jej partie, a resztę bohaterów opisywać jedynie po tym, jak widzi ich drana i co o nich wnioskuje, co podejrzewa, że sobie myślą. 

Miała zgrabne ciało, lecz szpeciły je liczne blizny. Nie potrafił stwierdzić czy widok ten był bardziej urzekający, czy makabryczny. – Trzy męskie postaci w trzech rozdziałach (bo liczę też bohatera z prologu) i wszystkie zafascynowane główną bohaterką. Nie widzisz, jak to bardzo rzuca się w oczy? Piszesz tak, aby na siłę udowodnić mi, jak wspaniała i pociągająca jest Deidree, ale to działa tak samo jak narzucanie mi strachu we wstępie – im bardziej się starasz i silisz, tym mniej mnie to przekonuje.

Deidree przymknęła powieki, delektując się chwilą relaksu. Rzadko kiedy mogła sobie pozwolić na kwaterę tej klasy, nie wspominając nawet o posiłku przyniesionym do pokoju czy kąpieli. (...) Żałowała, że w tych okolicach bywała tak rzadko, jednak los poniewierał ją bez litości i rzucał na wszystkie strony świata, a niewielka mieścina na północy była jej zwykle nie po drodze. – Zastanawia mnie, w których czasach dzieje się akcja twojego opowiadania. Od początku wyobrażam sobie quasi-średniowiecze, a z tego co wiem, w ówczesnych okolicznościach poza stolicą krainy, małe prawdopodobieństwo, by w małych mieścinkach istniały karczmy, w których oferowano oddzielne pokoje z wannami i room service z usługą chociażby podania wody do kąpieli. W takim razie aż mnie ciekawość zżera, jakie luksusy mamy w stolicy. 
Z drugiej strony jeżeli właściciel oferuje luksusowe kąpiele, dlaczego kawałek dalej wspominasz, że pościel jednak śmierdzi?

ROZDZIAŁ 3

W pobliżu przełęczy Rigerokk szalała śnieżyca. Gdy o brzasku Deidree opuszczała Bell, śnieg prószył leniwie, zwiastując cudną podróż przez przepiękne, okryte puchem krainy, nieruchome i ciche niczym odlane z wosku. Z irytacją wspominała dziecięcą wręcz radość, którą promieniała, gdy rankiem przemierzała biały trakt. Rozmyślała nad przebiegiem trasy, zleceniami i listami gończymi, które trzymała w jukach, a biedny koń skazany na jej paplaninę, z wyrozumiałością nie komentował. Zbyt długo jednak nacieszyć się pogodą nie mogła.
Burza nadeszła znienacka. – Ten fragment jest chaotyczny. Najpierw wspominasz, że szaleje śnieżyca, następnie że śnieg prószył leniwie i drana zachwycała się nim, później – że zirytowało ją wspomnienie dzieciństwa o podróżach w śniegu. Raz, że w sumie nie wiadomo, czy w kolejnym zdaniu wspomnienie się kończy, czy trwa nadal i czytam, jak dziewczynka jeździ konno i z radością planuje trasę, czy to już jednak powrót do teraźniejszości. Dwa – jak to burza nadeszła znienacka, skoro wiadomo było, że wcześniej szalała dość niedaleko? Trzy – czy to w ogóle jest mowa pozornie zależna? Czy piękną białą okolicą zachwyca się narrator wszystkowiedzący, czy Deidree? Nic nie wiem, niczego nie jestem pewna. 
Staraj się pisać bardziej spójnie. Czytelnik nie siedzi w twojej głowie i nie wie, jakie masz zamierzenia i co chcesz przekazać – ma tylko tekst.

Nigdy nie zdarzały się jej ataki klaustrofobii, niejednokrotnie zmuszona była przemykać przez kanały czy wyłomy. – Czy w twoim świecie klaustrofobia jest już zdiagnozowana? Dziwne. Mało fantastyczne. 
Z jednej strony jest fachowo, współcześnie, a z drugiej – mamy kolokwializmy i regionalizmy: 
Głosy mężczyzn stały się już wyraźne, mogła nawet rozróżnić poszczególne słowa, klecąc je w całość. – Sama nie wiem, co o tym myśleć. Wielki misz-masz.

Bardzo podoba mi się za to, jak w tym rozdziale oddajesz emocje Diabła. Tu stuknie kopytem, tam zarży i już można poznać, co czuje i też się wczuć – nie musisz więc dodatkowo wspominać tu i ówdzie, że był niespokojny. Już to zdążyłam zauważyć. 
Z draną podobnie. Piszesz:
Mimo to, przeciskając się między skałami, czuła olbrzymi dyskomfort. – A dalej: (...) rosnący niepokój przyprawiał ją o szybsze bicie serca i coraz większe wątpliwości. Kto wie, co czekać ją mogło po drugiej stronie? – Pokazujesz dyskomfort, więc po co wpierw piszesz o nim wprost? Samo szybsze bicie serca i nerwowe przełykanie śliny, które pojawia się dalej, wystarczająco obrazują niepokój, więc o nim też nie musisz wspominać z marszu. Show, don’t tell. 

Facet zawsze pozostanie facetem. Facet to zbyt współczesne określenie. Chłop? Kmieć? Dziad?

Świetna jest stylizacja dialogowa zbójów – najemników. Wyszło bardzo naturalnie, aż żal mi ich jeńca. 

O, a tu soczysty przykład ekspozycji dialogowej:
– Najprawdopodobniej jego koleżkowie podążają już naszym śladem. Miejcie na uwadze, że to nie byle chłystek amator, a członek nielicznej, a potężnej sekty bawiącej się magią. Czarnoksięstwo jest zakazane pod karą stosu, łamania kołem czy rozrywania końmi w całym Irdenie i nie bez przyczyny, moi panowie. Nie wiem, czegoście się o ciemnej energii nasłuchali, jednak wiedzcie, że jest to największe plugastwo, jakie istnieje na tym świecie. Spójrzcie na niego, na tą marną, nadtrawioną zepsuciem kreaturę. Ten kolor włosów, gadzie oczy, kły, kolor skóry i wiele innych jest zasługą obcowania z tą obrzydliwą, nieokiełznaną siłą. Wątpię tedy, by pozostawili swojego na pastwę losu, tym bardziej, że kryją się niczym lisy w norach i swoich sekretów strzegą, jak nie wiem co. Sami zresztą wiecie, bo tego śmiecia tropili żeśmy chyba z trzy miesiące.
Reszta kompanii milczała z ponurymi twarzami. Wiedzieli, że Dart miał rację, zdawali sobie też doskonale sprawę, jakie niebezpieczeństwo stanowiła magia.
Czyli wszyscy wiedzą, o co chodzi, ale koleś i tak musi zrobić spory wykład o tym, co wszyscy wiedzą, bo… nie wie tego czytelnik. Ekspozycja dialogowa to nic innego jak tłumaczenie czytelnikowi zasad świata poprzez rozmowę znających się postaci, co daje podstawę do myślenia, że rozmawiający to kretyni. I ci kolesie – faktycznie – stoją tylko i wysłuchują kazania, i żaden niczego nie wtrąci, nie przerwie... Niestety bardzo czuć, że ta wypowiedź jest sztuczna i na siłę – odbija od reszty luźnego tekstu, jest skrajnie szczegółowa, spokojna i dziwnie elokwentna. Do tej pory dialogi pokazywały typową grupę zbójców, a tu nagle oświecenie tłumiku, który tegoż oświecenia też wcale nie potrzebuje. 
Poza tym już nawet nie wiem, czy podkreślenie to narrator wszystkowiedzący, czy jednak head-hopping, bo scenę zaczynałaś od POV-u bohaterki, a po drodze jakbyś w ogóle o tym zapomniała. 
Dziwi mnie też brak reakcji Deidree. Słyszała cały wykład, widziała jeńca, ale nijak nie odniosła się do sytuacji, o niczym nie pomyślała, nie wysunęła żadnego wniosku. Brakowało mi jej w scenie, nie przechodziłaś do niej co jakiś czas, gdy przyglądałam się zbójom. Przez chwilę mogłabym zapomnieć, że drana w ogóle jest z nimi w jaskini. 

ROZDZIAŁ 4

– Ale jeśli spróbuję odejść, poleje się mimo wszystko – stwierdziła, nie zapytała. – Przecież widzę, że nie ma znaku zapytania, więc ten komentarz bardziej niż zbędny. 

Drana popatrzyła na niego, miarkując ile z tego, co usłyszała, było prawdą. O dziwo wszystko wskazywało, że rozmówca miał czyste intencje. – Nie za szybko na takie wnioski? 

To nieopłacalne. Poza tym, nie wytrzymalibyśmy ze sobą. To dziwne, ale na dłuższą metę łowcy nie potrafią współpracować. – Dlaczego dziwne? Drana wychowała się w takich warunkach, to właśnie dla niej powinno być normalne, a dziwne dla obcych. Zdziwiło mnie też to, że stwierdziła, iż podróżowanie w grupie musiało być przyjemne i wesołe, skoro wychowano ją inaczej. Jeżeli wnioskuje po swojemu, a nie według nauk dranów, bardzo ciekawi mnie, skąd się wzięły u niej właśnie te opaczne wnioski. 

Jedź z nami, Deidree. Nie ufam obcym, a do dranów raczej się nie zbliżam, ale... ty wydajesz w porządku. – Jezu, zero jakiejkolwiek nieufności, a przez to brakuje napięcia. Minęło może z dziesięć minut, a oni wszyscy już się zakolegowali, szczerze do siebie uśmiechali i podzielili żarciem? Czy to nie brzmi trochę naiwnie? I Deidree jako samotna łowczyni zgadza się ruszyć z nimi w drogę ledwo po kilku zdaniach przemyśleń, choć zapewniła mnie, że wychowano ją inaczej. Skąd więc teraz ot takie zaufanie do obcych? Nie mam nic przeciwko, ale liczyłam na to, że zawiązanie relacji tajemniczej łowczyni z przypadkową grupą ludzi trochę potrwa, a przy okazji będę mogła poznać charakter drany. Tymczasem takim obrotem spraw mam wrażenie, że spłyciłaś wartość trudnej przeszłości dziewczyny i generalnie to wszystko jest spoko. Brakuje mi emocji, bo brakuje konfliktu fabularnego.

ROZDZIAŁ 5

Podobają mi się twoje opisy. Można się wczuć. Naprawdę obrazowo i płynnie przedstawiłaś pochód i okolicę. Nie podoba mi się jednak to, że tworzącą się więź, relację, kompletnie zatraciłaś, streszczając cały dzień i noc:
Noc spędzili w ruinach niegdysiejszego fortu, trzymając warty na zmianę. Podróż wznowili następnego dnia, o brzasku, i wkrótce dotarli na miejsce. – Jeszcze notkę temu łudziłam się, że podróż będzie pełna nieufności i drana będzie przynajmniej wypatrywała podstępu, no ale nie. Deidree zupełnie już nie myśli o tym, czy dobrze zrobiła, podróżując z obcymi – jakby wszystko było tak po prostu okej, fajni wujaszkowie sprawdzili się w podróży. Nie potrafię się jednak z tego cieszyć, mam wrażenie, że wyszło zbyt banalnie. 
Do tej pory też gdzieniegdzie przebijał się jednak POV bohaterki, zawierałaś w narracji jej przemyślenia, stylizację, uczucia, a teraz zupełnie to gdzieś wyparowało. Martwi mnie ta narracja, przyznam szczerze. Dziś pisanie sztywnym wszystkowiedzącym raczej się nie sprzedaje, są już inne, bardziej żywe, naturalne techniki, które znacznie silniej wpływają na wyobraźnię czytelnika. Do tego też wrócę w podsumowaniu. Łudzę się jeszcze, że to po prostu sztywny początek i za chwilę się rozkręcisz. 

Bandyci z gór, Deidree poznała ich po burych płaszczach, biegali we wszystkie strony niby mrówki, zarzynając uciekających mieszkańców. W tym samym czasie część zbirów wywlekała z chat kobiety i dzieci. Malców związywano i spędzano w ciasną grupkę, by zapewne sprzedać potem na targach niewolników. Niewiasty zaś zawlekano pod studnię i, zdarłszy z nich odzienie, gwałcono na oczach płaczących dzieci i konających mężów. – Ten opis jest zupełnie pozbawiony emocji. Poprawny, ale na mnie nie zadziałał, nie wywołał żadnego odczucia. Wciąż mieszasz też w narracji – niby cały rozdział mamy tu tego obiektywnego narratora wszystkowiedzącego, ale jednak najwyraźniej nie wie on wszystkiego, bo używa słów takich jak zapewne, co sugeruje, że się nad czymś zastanawia. I to w scenie akcji, przerywając ją. Z jednej strony gwałty i porwania, z drugiej opowiadający sobie jakby nigdy nic nad czymś gdyba. Dynamizm leży. 

Deidree zacisnęła zęby. W Kharrenie od zawsze wpajano jej, że zło i dobro nie istnieje, że wszystko w zależności od sytuacji może być względnie złe i dobre. Deidree wierzyła w to dopóki nie skończyła Akademii i nie opuściła wyspy, dopóki po raz pierwszy jej stopa nie stanęła w Irdenie – ostatnim bastionie ludzkości. Teoria mistrzów brzmiała mądrze i logicznie (...). – Proszę, nie! Nie teraz. Drana ruszyła galopem do akcji, żeby naraz zatrzymać się jak słup i rozmyślać nad tym, czego uczono ją i jakie teorie… Co? Dlaczego? Czemu ona po prostu nie zacznie czegoś robić? 

Ciebie zabiję, jako pierwszego, pomyślała i natychmiast przeszła w bieg, aktywując Ire, runę przyśpieszenia. Starcie trwało kilka uderzeń serca. – Po tym zdaniu opisujesz już kolejny atak. Ale o co chodzi z aktywowaniem runy? Co mam sobie wyobrazić? Czy ta runa też zmienia dranie oczy jak w pierwszym rozdziale? I jak trwało starcie, co zrobiła bohaterka, gdzie uderzyła? Mam pustkę w głowie.

Deidree z łatwością wywinęła się spod trzech nadlatujących kling obrotem (...). – Nie musisz pisać, że z łatwością – przecież to widzę, nie napisałaś, by sprawiło jej to trudność. 
W scenach akcji rezygnuj też ze wszystkich określeń czasu: natychmiast, po chwili, zaraz, naraz – bez tego tekst jest lżejszy, do czytelnika informacje dochodzą szybciej, scena nabiera tempa. Na przykład tu: 
Krew bryznęła na śnieg, a chwilę potem na czerwony puch wypadły parujące wnętrzności.

Rzezimieszek zawył, jak zwierzę (...) – nie wiem, czy to dobre określenie na mordercę i gwałciciela. Nie dość, że słowo jest długie i zwalnia tempo czytania, to jeszcze brzmi, jakby facet co najwyżej ukradł kilka jabłek ze straganu. 

Ostatni z atakujących, który przez cały ten czas usiłował dosięgnąć drany klingą, cofnął się, rozumiejąc, że tej walki nie wygra. – Nie musisz być taka szczegółowa; dbaj o napięcie. Czytelnik wiele potrafi wywnioskować, dopowiedzieć sobie. Skoro pisałaś o grupie łotrów, z którą drana walczyła, wiadomo, że ostatni z nich to atakujący. Wiadomo też, że czytam o walce… Z praktycznie każdego zdania tej sceny można coś wyciąć dla lekkości lub zamienić słowa dłuższe na krótsze, by podtrzymać tempo. Moja sugestia odnośnie do tego przykładu: 
Ostatni, który do teraz usiłował dosięgnąć drany klingą, cofnął się, wiedząc, że nie wygra. – Co też nie jest w sumie dobre, bo w scenie akcji lepiej się nie cofać, a iść w przód – tu jednak mamy zwrot akcji, wspomnienie, co działo się chwilę wcześniej. Jeżeli już wysypujesz czasowniki, przyspieszając tempo, niech padają chronologicznie: Ostatni zawahał się, schował klingę. Wiedział już, że nie wygra. – Coś w tym stylu. No chyba że zrezygnujesz z narratora wszechwiedzącego, wtedy raczej: Pewnie wiedział już, że nie wygra. – To dałoby się podpiąć pod przypuszczanie Deidree. 

(...) rozcinając draba z precyzją rzeźnika, aż po brodę. – Według PWN precyzyjny oznacza: «odznaczający się dokładnością, dbałością o szczegóły w wykonaniu». Czy drana zastanawiała się, jak ciąć i szczególnie zadbała o to, by cięcie było dokładne, równiutkie? Jeśli tak, po co? Czy skupiała się akurat na tym ataku, zaplanowała go? Nie sądzę, po prostu wzięła i cięła… Pozwól mi wczuć się w wir walki. Poza tym takim stwierdzeniem znów opiewasz wybitność bohaterki, a nie musisz, bo jej działania same w sobie udowadniają, że jest dobra. Wystarczająco dobra, nie trzeba dodawać jej zajebistości.
No i teraz, widząc, jak Deidree zarzyna całą grupę ludzi, aż ciężko mi uwierzyć, że jeden stary frydr z pierwszego rozdziału w ogóle ją drasnął.

Złowiła spojrzenie wąsacza. Pojęła w lot. Kiwnąwszy głową, odwróciła się i ruszyła w stronę jednej z płonących chat, z której dobiegały wrzaski uwięzionych Ranneninów. Była wdzięczna Dartowi za wzięcie walki na siebie, dzięki temu miast mordowania, mogła zająć się ratowaniem życia. – Nie rozumiem, dlaczego Deidree jako łowczyni musiała pytać wąsacza o zgodę i upewniać się, że może iść ratować ludzkie życie. Nie potrafi samodzielnie oceniać sytuacji? Przecież ledwo rozdział temu wspominała, że nauki z poprzednich lat uczyły jej samodzielności; wręcz wydawałoby mi się, że niepatrzenie na innych przyjdzie jej z łatwością, naturalnie, i że z trudnością będzie musiała dostosować się do walki w grupie. Sądziłam nawet, że tworzysz tę całą scenę, by pokazać mi różnice między walką w pojedynkę a z nowymi kompanami i postawisz przed draną jakieś wyzwanie. Natomiast skoro ona aż tak dobrze odnajduje się i solo, i w grupie, może warto byłoby w ogóle nie wprowadzać czytelnika w błąd i usunąć poprzednie informacje o tym, jak to bohaterka wspomina, że: Jesteśmy szkoleni do funkcjonowania osobno, bo ona najwyraźniej nie została tak wcale wyszkolona. Wspominając o tym, rozbudzasz w czytelniku ciekawość do wątku, którym będzie nauka życia w społeczeństwie, po czym porzucasz to już przy pierwszej lepszej okazji – tak to widzę. 

Trzymaj się, powtarzała sobie w myślach. Dasz radę, tylko... Skup się... Qah, muszę... Użyć… – Skoro drana mogła użyć jakiejś runy, dlaczego nie zrobiła tego chwilę wcześniej? Z pierwszego rozdziału wiem, że ma też do dyspozycji runy ochronną i wzmacniającą i że aktywacja ich trwała sekundy. Czy runy te nie ochroniłyby jej chociażby przed żarem? Drana w ogóle się nie zabezpieczyła przed wejściem do płonącego budynku, pomyślała o tym dopiero, gdy było już za późno. Cofnij się więc do tego pierwszego rozdziału i powywalaj sugestie o tym, że dziewczyna jest naprawdę doświadczoną łowczynią. Zdecydowanie lepiej będzie się o niej czytało jako o świeżynce, która dopiero uczy się wykorzystywać swoje moce i w ogóle myśleć o ich potencjale. 

ROZDZIAŁ 6

Właściwie nic zaskakującego się nie wydarzyło. Rozumiem, że odpoczywamy po scenie akcji, jednak nie czuję, by interesowało mnie to, o czym piszesz. Nie porywasz. Ot – wstajemy, dostajemy od wieśniaków nowy ekwipunek i idziemy dalej. Niewiele się wyjaśnia, nie myślimy o grupie, którą dopiero co poznaliśmy i która już się rozsypała. Twoją mocną stroną są opisy miejsc, ale fabularnie czegoś mi brakuje, wciąż nie potrafię się wczuć ani dać się zabrać na przygodę. Trudno mi nawet wyjaśnić dlaczego. Być może to przez brak przekonującej strony emocjonalnej u Deidree i naturalnego POV-u. Rozpiszę się o tym gdzieś dalej.

Izba miała szyld? Czyli rozumiem, że we wsi, w której drana w głównej mierze widziała chłopów i wieśniaczki, ludzie normalnie pisali i czytali? 

ROZDZIAŁ 7

Zaczynasz tak:
Dął silny wicher. Owinęła się szczelniej płaszczem i naciągnęła kaptur na głowę. Sanie przewoźnika pruły przez zaśnieżone pustkowia, ciągnięte przez zaprzęg wielkich, srebrnych psów. 
Moje pierwsze pytanie brzmi: gdzie Diabeł? Drana zabrała go z czystej stajni, aby udać się z nim do izby zaprzęgowej i… zostawiła go pod tą izbą? Na cuchnącej spalenizną ulicy w zapyziałej wiosce? Jeżeli tak – dlaczego? Miała konia, sama o sobie mówiła, że nie śmierdziała groszem, ale mimo to wynajęła sobie zaprzęg. Po co? Przecież już wcześniej pisałaś, że Diabeł sobie świetnie radził. Przypominam, że w rozdziale trzecim podróżował wraz z Deidree w górach, w czasie zamieci śnieżnej.
[UPDATE: Dalej okazuje się, że Diabeł jest jednak z draną w zaprzęgu, ale nie usuwam tego fragmentu, abyś widziała, że czytelnik na początku może się mocno zaniepokoić brakiem wzmianki o nim. Poza tym od początku rozdziału wyobrażałam sobie ten zaprzęg tak, jak… każdy inny, typowy, jednoosobowy].

[o, taki właśnie]

Na pewno bez konkretnego opisu nie jestem w stanie od początku stworzyć wyobrażenia, które mówiłoby, że koń spokojnie sobie leży w zaprzęgu i czeka na koniec transportu… Jak? To ile hybryd ciągnie ten wóz, żeby w jakimś sensownym tempie ciągnąć też konia? W ogóle tego nie wyjaśniłaś. Po prostu czytam i jestem w zaprzęgu, a po kilku akapitach – pyk! – oto wielkie sanie, na których nagle mieści się koń.

Deidree aż skręcało z ciekawości. Choć niejednokrotnie powtarzano jej, że ciekawość to pierwszy krok do paszczy frydra, nie potrafiła stłumić w sobie zamiłowania do enigmy, intryg i tajemnic. Uwielbiała ten dreszczyk emocji, skok adrenaliny i satysfakcję z rozwikłanej zagadki. – Raz: pokazuj, nie opisuj. Nie czuję, by drana była szczególnie zachwycona, praktycznie wszystko poza pierwszym zdaniem to pusta ekspozycja. Dwa: enigma i tajemnica to to samo, lejesz wodę. Trzy: fajny frazeologizm.

Była niemal pewna, że brak danych był sprawdzianem dla potencjalnego ochotnika. Lubiła takie wyzwania i zamierzała je podjąć. – Pisałaś przed chwilą, że miłowała intrygi i lubiła emocje, więc po co mi kolejna ekspozycja…? Pokaż w konkretnych scenach, że twoją bohaterkę kręcą przygody. Jedynie wspominając o tym, tylko chodzisz na skróty. Grając w „Tomb Raider” czy oglądając filmy, to właśnie po tym, co Lara przeżywała i jak się zachowywała, mogłam stwierdzić, że taki tryb życia bardzo jej odpowiadał. Żaden głos w tle nie stwierdzał tego za mnie.

Twój tekst jest okropnie niespójny. Mam wrażenie, że ciągle mieszasz się w zeznaniach i nie pamiętasz, co pisałaś ledwo rozdział wcześniej. Na przykład w szóstce dostałam spory akapit pełen przemyśleń Deidree. Dokładnie takich (swoją drogą bardzo trywialnych) przemyśleń:
Co za paradoks! Zostaliśmy stworzeni do zwalczania frydrów, podczas, gdy to ludzie są największymi bestiami. (...) Jak nazwać takie istoty, jak nie potworami? To przed ludźmi trzeba chronić ludzkość.
Po czym teraz w siódemce widzę zdanie: 
(...) większość mieszkańców cieplejszych części Irdenu rzadko kiedy osiągała czterdziestkę. Było to z pewnością spowodowane plagami chorób, zaraz, konfliktów, intryg i bandytów, którzy liczebnością konkurować mogli chyba tylko z muchami. – No to Deidree nie spotykała dotąd złych ludzi i właśnie odkryła ich – dziwiącą ją – złą naturę czy od dawna jednak zdawała sobie sprawę z istnienia bandytów? 



Nawet jeżeli to nie jej perspektywa, a narrator wszystkowiedzący, to i tak mogłabyś odkrywać przed czytelnikami charakterystykę społeczności twojego uniwersum w taki sposób, aby nikt nie czuł się zagubiony. Skoro masz jedną główną bohaterkę, wykorzystaj ją do pokazywania tego świata i odkrywania go strona po stronie. W tym momencie nie widzę sensu dla tego, by Deidree naiwnie uchowała się w brutalnym świecie, nie wiedząc o tej brutalności i dowiadując się o niej dopiero niedawno, zobaczywszy gwałt, podpalenie i rozbój. Tym bardziej że rozdziały masz naprawdę bardzo krótkie, więc takie nieścisłości rzucają się w oczy mocniej. 

O, a ten fragment mi się podoba:
– Hej! – wydarła się, usiłując przekrzyczeć dmący wicher. – Daleko jeszcze?!
Przewoźnik odwrócił się, odkrzyknął. Gruba chusta zakrywająca usta, nos, policzki i uszy nie pomogła jej w zrozumieniu odpowiedzi.
– Co?
– ...nie po... ale ...aleko!
Jakie, kurwa, mleko – pomyślała, marszcząc brwi. – Tyle tylko że ostatnim żeńskim podmiotem była chusta (chusta – nie pomagała), więc teraz wychodzi na to, że to ona pomyślała… A więc bzdura. 

Nawet więź łącząca kharreńskiego konia z łowcą, która z reguły gwarantowała bezwzględne posłuszeństwo właścicielowi nie była w stanie stłumić oporu charakternego zwierzęcia. – No jakoś jednak była, skoro koń leży i grzecznie czeka na koniec pewnie i kilkugodzinnej podróży.
Ewoile, ale serio – to jest tak nierealistyczny, głupi obrazek… Brzmi jak typowy imperatyw opkowy. Po co ci był ten zaprzęg? Skoro dalsze tereny nie są już aż takie chłodne i ośnieżone, Diabeł świetnie poradziłby sobie sam. Po co wozić zdrowego konia na saniach i za to płacić?

Ten przeliczył monety, kiwnął głową i ruszył w stronę Diabła. Drana, nie czekając aż ten wyprowadzi wierzchowca, weszła do środka. – Chwilę temu zapewniałaś mnie, że drana i Diabeł mieli jakąś specjalną więź, która pozwalała im się rozumieć i uspokajać narowistego konia, i jest oznaką zapewne jakiejś przyjaźni, a teraz Deidree zostawia Diabła jakby nigdy nic z jakimś obcym gościem, a sama znika w knajpie. Wcale nie widzę tej więzi, jakiegoś przejęcia losem biednego zwierzęcia, zapewne zdrętwiałego od kilkugodzinnej jazdy na leżąco. Deidree pierwsze, co zrobiła po zejściu z sań, to przeciągnęła się, ale o swoim towarzyszu podróży to nie pomyśli ani przez moment. Poza tym skąd pewność, że koń (wcześniej nazwałaś go charakternym i podkreśliłaś, że się boczył), będzie się nagle słuchał kierowcy, gdy pani nie będzie w pobliżu?
Nie wiem, dlaczego to robisz i czy w ogóle robisz to świadomie, ale to któryś raz, gdy najpierw zaklinasz coś narracją, a potem kompletnie temu przeczysz. O, na przykład tutaj: 
– Pani Deidree, jak miło panią widzieć! – Żona karczmarza przestała szorować stolik, rzuciła szmatę na blat i podeszła do łowczyni, by zaraz przytulić ją serdecznie. Na pucołowatej twarzy, jak zwykle, gościł uśmiech i chmielny rumieniec. – Żona karczmarza bez oporu przytula bohaterkę, którą wcześniej przedstawiałaś jako outsiderkę, dopiero uczącą się żyć w społeczności. Nawet Stragger zauważył, że: oczy podkreślone wachlarzem ciemnych rzęs zdawały się zimne i puste, że drana była w stosunku do ludzi niepewna i: wszelkie uprzejmości uchodziły, w jej mniemaniu, za zbędne. A mimo to w relacjach drany z jakimikolwiek ludźmi do tej pory w ogóle tego nie widać. Deidree rumieni się na słowa chłopki w Rannen, od razu zaprzyjaźnia się z paczką jakichś pierwszych-lepszych najemników i daje się wyściskiwać żonie karczmarza. Faktycznie, prawdziwa drana. W opór chłodna łowczyni.
Dalej mamy to:
– Dobrze powiedziane, Lu. – Deidree uśmiechnęła się lekko. Właściciele tego porządnego lokalu byli dobrymi i życzliwymi ludźmi. Dziewczyna rzadko kiedy spotykała na swojej drodze podobne im postacie, toteż zawsze gdy tylko była w pobliżu, odwiedzała zajazd i zaprzyjaźnione małżeństwo. – Rzadko kiedy? Od początku opowiadania czytelnik widzi, jak drana spotyka same interesujące się nią, zaprzyjaźnione osoby. Wszyscy do tej pory byli dla niej życzliwi, poza, no logiczne, gwałcicielami z Rannen. Zresztą dopiero wtedy Deidree pomyślała niezbyt odkrywczo, że nie tylko frydry są złe. A teraz jednak znów narrator upiera się, że miała już do czynienia z życzliwymi ludźmi. Nie wiem, w co mam wierzyć. 

– Czegoś ty tam znowu nawymyślała, co Luśka? – Rozbrzmiał znajomy głos. Luśka kojarzy się słowiańsko, wręcz… polsko, jak z Rancza. Może spróbuj to jakoś bardziej dopasować do swojej stylizacji, oddającej fantasy?

Mimo wszystko podoba mi się zakończenie; fajny jest ten sielankowy klimat i uczucie radości, podniosłości, pojawiające się niedługo po walce. Byłabym jednak za tym, aby nie udawać w narracji, że Deidree obce są takie stany. Zdecydowanie lepiej prezentuje się dziewczyna w roli sympatycznej bohaterki, która lubi ludzi i wdraża się w bycie łowczynią, niż odbieranie jej tego na rzecz wyeksponowanego chłodu i ostoicznego doświadczenia, których potwierdzenia i tak nie widzę w scenach.


ROZDZIAŁ 8

Nie przejmowała się manierami niegodnymi przedstawicielki Kharrenu – oberża była niemal pusta i nie musiała obawiać się o swój wizerunek. – To brzmi tak, jakby o wizerunek nie musiała się martwić oberża, nie drana.

– Dziękuję. Me miano Sewel Riss, kupiec. Przepraszam, że zakłócam spokój, ale doszły mnie słuchy, że w gospodzie gości łowca... Nie mogłem powstrzymać ciekawości i musiałem po prostu dać jej upust.
– Skąd podejrzenie, że to ja? – spytała, zdejmując kaptur. – Dlaczego do tej pory Deidree siedziała w kapturze, jeżeli wcześniej pisałaś, że była w karczmie sama i nie stresowała się niczym, była wyluzowana, mlaskając w czasie posiłku? Nie ubrała nakrycia też na szybko, zaraz po wejściu obcego. 

– Odradzam. Jak pan pewnie wie, wbrew wszystkim bajkom i mitom, nie istnieje coś takiego jak "dobra" czy "neutralna" magia, jest tylko czarna, ta zła, mówiąc prosto. (...) Potwory gorsze nawet od frydrów.
– Zdaję sobie z tego sprawę. – Brzmi jak kolejna ekspozycja dialogowa, pisana specjalnie pod czytelnika.

– Wybacz, panie, że ściągnę cię na ziemię, ale to nie koncert życzeń – powiedziała, wolno wypowiadając poszczególne słowa. – O, a ta kwestia jest świetna. Wyszła naturalnie.

– Och, proszę się nie srożyć, nie chciałem być nieuprzejmy ani natarczywy. Musi mi to pani wybaczyć, po prostu pierwszy raz w życiu mam sposobność pomówić na osobności z łowcą. (...)
– Co będę z tego miała? – spytała wreszcie, wlepiając w obcego zielone oczy.
– No tak – żachnął się. – Nic za darmo, co?
– Żyć jakoś trzeba, a pieniądze na drzewach nie rosną. – Wzruszyła obojętnie ramionami. – Ty jako kupiec powinieneś o tym wiedzieć. Zresztą, nie bez powodu wiadomo o nas niewiele. Gdyby wszystkie nasze sekrety zostały obnażone i w każdej przypadkowej rozmowie z każdym przypadkowym człowiekiem rozpowiadalibyśmy o Akademii, szkoleniach i inszych tajemnicach, nasz zawód straciłby szacunek, podziw, a być może i zaufanie. – A to jest ciekawe. Deidree wykazuje postawę, jakby była gotowa zdradzić tajemnice za jakąś większą sumę, wcześniej w tekście pojawiły się już sugestie, że dranowie to najemnicy i ratują ludzi przed frydrami, zarabiając na tym. Jak to się więc stało, że do tej pory Akademia owiana jest tajemnicą? Przez taki szmat czasu żaden dran nie spotkał na swojej drodze nikogo ciekawskiego i, jednocześnie, bogatego? Czy to nie podejrzanie dziwne?

Tak długo jak mają nas za czarodziejów czy innych nadprzyrodzonych herosów, interesy idą sprawniej, a sami łowcy mają mniej nieprzyjemności. – I ona tak sobie o tym mówi jakiemuś pierwszemu-lepszemu przypadkowemu typkowi? Zdradza, że dranowie nie są nadprzyrodzeni, a mimo to mają w życiu łatwiej, ponieważ za takich ich biorą. Dziwne, że nie idzie w zaparte o nadprzyrodzonych cudach, by ułatwić sobie przyszłe funkcjonowanie... Czy ona w ogóle wie, że właśnie pogarsza sytuację dranów w społeczeństwie, mówiąc to wszystko? 
Jak dla mnie to wyjątkowo głupie i nieodpowiedzialne.

Nie miała najmniejszych wątpliwości – musiał być to magnat, o którym wspominała karczmarka dzień wcześniej. Ze stu kroków rozpoznawała szanowne osobistości, widzące nie dalej niż czubek własnego nosa. – Rozpoznawała drana czy karczmarka? 

Nie było to co prawda pięćdziesiąt szekli, na które liczyła, ale nie była pazerna. – Nie? A kto był gotów właśnie za słoną kasę sprzedać tajne wieści o Akademii? No przecież nie ja. 
[Update: w rozdziale 30. pojawia się scena, w której drana targuje się i zawyża stawkę za zlecenie o ponad trzykrotność standardowych zarobków, a potem żałuje, że i tak wzięła za mało. Mimo że zadanie dość trudne, trzykrotność to dużo, no i chodziło niby o tylko jednego frydra].

– Nie i nie chcę wiedzieć – odparła, naciągając kaptur na głowę. Wolała nie rzucać się w oczy. – W karczmie było pusto, pochód wszedł chwilę temu, na pewno tamci zdążyli już dostrzec i dranę, i kupca. Teraz, gdy założy ona kaptur, wyjdzie tylko na bardziej tajemniczą i chcącą ukryć twarz. Zamiast zachowywać się naturalnie, właśnie tym nerwowym gestem zwraca na siebie uwagę. 

Zatrzymał się na mężczyźnie oglądającym się ciekawsko przez ramię i zakapturzonej postaci, dosłownie wciśniętej w kąt oberży. – No tak, bo wciskanie się w kąt w kapturze na głowie wcale nie jest podejrzliwym zachowaniem. Ani trochę, totalnie nu-nu. 

Przez dłuższą chwilę mierzył wzrokiem tę drugą, aż wreszcie wolnym krokiem ruszył w stronę stołu, za którym zdążył zasiąść grubas w lisich futrach. Nachylił się nad pracodawcą, szepnął mu coś na ucho, na co ten uniósł głowę i mało dyskretnie rozglądnął się po karczmie.
Zgodnie z jej obawami, wkrótce poczuła na sobie dwa świdrujące spojrzenia, wypalające w niej dziury. – Czyli Deidree przewidziała to, ale i tak zachowuje się nienaturalnie? Dlaczego? 
Równie dobrze mogłaby po prostu założyć ten kaptur, skłonić się panom i udać, że musi akurat wyjść albo po prostu pójść sobie na zaplecze, skoro zna gospodarzy, i wyjść jakimś tylnym wyjściem. Przecież sama zauważyła, że ma złe doświadczenia z takimi możnowładcami i nie ma ochoty przebywać w ich towarzystwie… To nie. Najlepiej tak sobie siedzieć, siać histeryczne myśli i rzucać się w oczy na własne życzenie. 

– Wiem – odparła, nie do końca pojmując dlaczego właściwie odpowiedziała. Była zajęta, cholernie zajęta – myślała, kalkulowała, analizowała, paplający handlarz jedynie ją rozpraszał. A mimo to odpowiedziała. Trudno. – Ale co kalkulowała? Co miała do analizowania? Czemu faktycznie tego nie pokażesz w tekście, choćby mową pozornie zależną?

Na Deidree podobne demonstracje nie robiły najmniejszego wrażenia. – Niby nie, ale to tylko narracja. Scena jednak pokazuje, że bohaterka analizowała, kalkulowała, ukrywała się pod kapturem i obawiała spotkania z możnym. Więc… jak to jest naprawdę, co, Ewoile? Jaka jest ta twoja bohaterka? Pewna siebie i harda czy przejęta i nawet nieco wystraszona? Narrator swoje, a Deidree co innego.

– Więcej szacunku, pachołku, mówisz do damy – odparował sarkastycznie Riss, na co drana zgrzytnęła zębami. A kazała mu przecież trzymać gębę na kłódkę! – Sama też nie odpowiadała grzecznie, więc powinna spodziewać się konsekwencji. Najwyraźniej co wolno wojewodzie... Poza tym dziwne, że te kilka minut przed przybyciem hrabiego Deidree zdążyła się już zakolegować z kupcem na tyle, by przejmować się jego losem i żeby aż krzyczeć w myślach i się pieklić. 

– Widzisz, ty jesteś reliktem, niczym więcej niż pozostałością po starym porządku. Kiedyś istnieli potężni władcy, cesarze, których władza nie miała granic, których nawet najgłupsze zachcianki trzeba było spełniać, jeśli chciało się zachować głowę na karku. Wtedy tacy jak ty coś znaczyli, ci wszyscy baronowie, hrabie i hrabiny, książęta, księżne, diukowie i margrabie, ale... To przeszłość, De'lriza. Gdy upadła monarchia, upadliście i wy, szlachcice i wysoko urodzeni, a żeby was wszystkich zmierzch zastał. Obecnie tytuły nie znaczą zupełnie nic, rozumiesz, De'lriza? Nic prócz przeświadczenia, że jesteś głupcem żyjącym przeszłością, wspomnieniem. Mówisz, że możemy brać nas za równych sobie? Nie, nie możemy. Ty jesteś nikim, masz tylko słowo obecnie puste i nic nie znaczące, ja natomiast jestem jednym z dziesięciu opiekunów Hael, największej gildii kupieckiej Irdenu. Mam władzę, której ty nie masz. Tak więc zastanów się następnym razem nim otworzysz gębę i zmiarkuj kto komu równy.


Ciężka ekspozycja dialogowa – bohater przedstawia się komuś, kto go dawno rozpoznał, a więc go zna, zna działanie świata przedstawionego, jego historię i tak dalej. Na tej samej zasadzie: po co mówić, że Hael to największa gildia kupiecka stolicy i ma iluśtam opiekunów? Czy magnat tego nie wie, jest niedouczony? Nie jest stąd?
Poza tym ta wypowiedź się strasznie dłuży. I co, ten hrabia tak sobie stoi i słucha obelg przez cały ten czas? Wyszło sztucznie, pretensjonalnie. Mało tego – takie ekspozycje są strasznie toporne nie tylko dlatego, że łopatologiczne dialogi znajomych sobie osób brzmią nienaturalnie. Również dlatego, że wstrzymują akcję, nie są dynamiczne. To nie jest cięta wymiana zdań, z której czytelnik może wnioskować, układać puzzle. To podawanie gotowców pod nos. Na dobrą sprawę wystarczyłoby mi:
– Jesteś reliktem, De'lriza. I nie, nie możemy być sobie równi. Ty jesteś nikim, a ja opiekunem Hael. Tak więc zastanów się następnym razem, nim otworzysz gębę i zmiarkuj, kto komu równy. – Na tym etapie opowiadania i tak nie potrzebuję niczego więcej. Gildię na pewno odwiedzę, dowiem się, jak działa, bo inaczej nie byłoby sensu w ogóle o niej pisać, a historia władców i tło historyczne mogłoby być wprowadzane gdzieniegdzie, subtelnie, przez całą lekturę – na sto różnych sposób. Byle nie ekspozycją. 

Pot zalał mu twarz, wsiąkając w pożółkłą już koszulę, widoczną spod lisiego futra, ręce zaś drżały mu, jakby dostał ataku padaczki. – Czy w twoim uniwersum ataki padaczki są już rozpoznane jako element choroby? W średniowieczu nie posiadano raczej dokładnej wiedzy biomedycznej dotyczącej natury różnych podobnych chorób, wtedy zrzucano winę na opętanie przez demony i magię albo rzucenie na chorego klątwy. Mogłabyś to w sumie wykorzystać. 
Poza tym dawniej nie używano nazwy padaczki w odniesieniu do tej choroby, a epilepsji – z języka łacińskiego. [źródło]: W dziełach Perzyny (1793 r.), które powstały w języku polskim na określenie padaczki pojawiają się nazwy zarówno łacińskie „epilepsji” i „morbus caducus”, jak i polskie („wielka niemoc”, „wielka choroba”). U Siennika (1568 r.) pojawia się „niemoc świętego Walentego”. Padaczka jest nazwą współczesną. Choć, wiadomo, u ciebie święty Walenty nie istnieje, można by wymyślić coś w podobie. 

Bo ten kto podpadał takim jak on, w dziewięciu przypadkach na dziesięć, ginął w niewyjaśnianych okolicznościach, znikał niby sen o poranku. Riss był jednym z dziesięciu przywódców największej gildii kupieckiej, miał wpływy i znajomości, jakimi nie poszczyciłby się żaden z niegdysiejszych królów. – O, widzisz? I tak opowiadasz o gildii. Tym bardziej informacja z dialogu mogłaby zniknąć. 

– Opiekun Hael, największej gildii kupieckiej w Irdenie. Jak sam siebie skromnie określiłeś, pokorny syn handlu i monety – rzekła z przekąsem, gdy De'lriza zniknął na piętrze, straciwszy widocznie apetyt. – Dlaczego z przekąsem? Przed chwilą, dosłownie kilka linijek wyżej napisałaś, że Deidree, uwaga, cytuję: Ze zwykłego głupca i natręta urósł w jej oczach do kogoś, kto stanowił zagrożenie, do kogoś komu nie zamierzała leźć w oczy, ani tym bardziej podpadać. – Nie zamierzała podpadać, mógł stanowić zagrożenie, ale jednocześnie bohaterka mówi do niego z przekąsem…? Naprawdę, pisałaś to ze dwa-trzy akapity temu! Już nie pamiętasz?? Po chwili jeszcze Deidree wypomina temu wysoko postawionemu kupcowi, że nie był z nią szczery. Rozwalasz mi mózg. 


[Update: Nie zamierzała leźć w oczy, ale dalej dołącza do niego w czasie podróży i w rozmowach nie bierze ani razu jego statusu na poważnie, traktuje go na równi ze sobą].

– Spokojna głowa, nie jestem przewrażliwiony na punkcie własnego ego. Za takie słowa nie mściłbym się, a już z pewnością nie na tak pięknej damie. – Kolejny zachwycony urodą łowczyni bohater? Bo błagam, mamy dopiero ósmy rozdział i naprawdę nie poznałam zbyt wielu zróżnicowanych pod tym względem męskich postaci… Każdego kręci ten sam typ urody?

ROZDZIAŁ 9

Krzyki i walenie do drzwi dobiegały z głębi korytarza. Bez trudu domyśliła się kto i dlaczego próbował się dostać do pokoju Sewela Rissa. Było to aż nadto oczywiste. Duma arystokraty starego porządku nie miała sobie równych. – Deidree słyszała już wcześniej rozmowę Rissa z magnatem, na pewno kojarzyła głos arystokraty i jego temperament. Krzyki powinny więc być wystarczające, by po prostu znać odpowiedź. Drana nie musiała się jej domyślać. 
[Update: gdzieś pod koniec rozdziału pada informacja, że magnata nie było na korytarzu, a tutaj fragment sugeruje, że to on krzyczy i wali do drzwi Rissa. Coś tu ewidentnie nie gra, chyba się pogubiłaś albo nie zauważyłaś, że nie wypisałaś danych, które dla ciebie były jasne, bo miałaś je w głowie, choć nie trafiły do rozdziału].

Jej obowiązkiem i powołaniem było eliminowanie frydrów, o bronieniu ludzkości przed byle opryszkami w kodeksie nie było nawet wzmianki. Każda walka była ryzykiem, wszak nikt nie dawał jej pewności, że wyszłaby z niej cało. A co jeśli zostałaby ranna? Ślad po pazurach bestii z Bell wciąż się goił i wymagał sporo uwagi. – Słucham? Jak to: jeszcze się goi i wymaga uwagi? To dlaczego tego nie ma gdzieś w tekście? Dlaczego rana nie przeszkadzała Deidree w jeździe konno czy w ostrej walce ze zbójami z poprzedniej wioski, w której bohaterka popisywała się zręcznością, lub nie odezwała się, nie wiem, gdzieś do tej pory? Sądziłam, że sprawa zamknięta. W rozdziale 2.2 napisałaś:
(...) następnie natarła je maścią z adryjskiego ziela i sproszkowanych motylich skrzydeł, mających silne właściwości regeneracyjne. Jeśli wszystko pójdzie po jej myśli, nad ranem rana będzie częściowo zasklepiona za sprawą nowo wytworzonych komórek, sprowokowanych przez mieszankę użytych wcześniej specyfików. – Od tamtej pory o ranie nie było mowy, więc sądziłam, że silne właściwości regeneracyjne zadziałały w stu procentach.
[Update: W kolejnych rozdziałach, które przeczytałam, wzmianka o tej ranie już się nie pojawia; być może cięcie zostało uleczone w czasie rytuału, jednak nie przypominam sobie, byś o tym pisała]. 

Poza tym mam jeszcze inne ale do wyżej zacytowanego fragmentu. Wciąż nie rozumiem, dlaczego Deidree – skoro wychowała się z innymi łowcami i nauczana była kodeksu – rozmyśla o wszystkim tak, jakby nie była łowczynią, nie była z kodeksem związana emocjonalnie, jakby te nauki jej nie dotyczyły, była gdzieś obok nich, dystansowała się do nich. Jest to dla mnie dziwne, ponieważ nie zostało do tej pory wytłumaczone w tekście – a w sumie mogłoby się pojawić gdzieś mową pozornie zależną w przemyśleniach bohaterki. Tym bardziej że mocno bazuje na tym akcja: Deidree jest młoda, a mimo to wyrobiła sobie osobne zdanie na kilka kwestii – ratuje życie ludzkie i spoufala się z ludźmi, chociażby dołącza do grupy z jaskini, tutaj zastanawia się nad współpracą z Rissem, choć kodeks wymagał od niej zupełnie czegoś innego. Mam nadzieję, że ta kreacja jest przemyślana i wkrótce dowiem się, z czego wynika. Bo przecież nie z wychowania. Dla Deidree podążanie za kodeksem powinno być naturalne. Jeśli nie jest i dziewczyna się waha, rozmyśla, bierze pod uwagę inne opcje – chcę wiedzieć, dlaczego tak jest, czym jest to umotywowane. W którym momencie życia zdominowało i wykreowało światopogląd Deidree, w którym umniejszane są nauki z kodeksu.

Gdyby odniosła jakikolwiek uraz w trakcie starcia, utrudniło by to i znacznie spowolniło podróż. – Nawet przez sekundę nie zastanowiła się nad tym, samodzielnie i bez pomyślunku atakując najeżdżających wioskę zbójców gwałcących kobiety i palących domy. Wyrżnęła ich w pień, nie myśląc o tym, czy odniesie jakiś uraz i czy pomoc mieszkańcom jest jej obowiązkiem. Wspominała coś o kodeksie, ale nie zawahała się. Tam poradziła sobie świetnie, a tu, gdy chodzi o typa, który krzyczy na korytarzu w gospodzie, Deidree rozmyśla tak, jakby brała pod uwagę, że w ogóle może jej cokolwiek grozić, ktoś może wygrać z nią starcie. Więc jest silna i przekonana o swojej sile (co widać w rozdziałach 1. i 5.), czy nie jest pewna swojej siły i sądzi, że dwóch-trzech gości w karczmie naprawdę może zrobić jej krzywdę (co też widać w rozdziale 1., gdy dostaje bęcki od pierwszego-lepszego, podstarzałego frydra)? Co chwilę przeczysz temu, co piszesz. To jest naprawdę męczące. 


Dla zobrazowania problemu wrzucam dłuższy fragment: 
Zamarła, wytężyła słuch. Krzyki i walenie do drzwi dobiegały z głębi korytarza. (...) Zawahała się, przygryzając wargę. Pieprzyć to, pomyślała. Na odczepnego zasznurowała dekolt nocnej koszuli, chwyciła sejmitary oparte o ramę siennika i ruszyła ku drzwiom, nie zakładając nawet spodni. (...) Nie czekając, uaktywniła runę Qah. Krew zabuzowała w żyłach, po ciele rozlało się ciepło. Wychynęła cicho zza rogu niczym nocna mara z rozwianym włosem i furkoczącą od pędu koszulą. Drabów zaalarmował dopiero skrzek tego najbardziej z tyłu. Odwrócili się w momencie, gdy ciało zwaliło się na ziemię, ukazując krwawy krzyż wycięty na plecach nieboszczyka. – Co tu się właściwie stało? Dlaczego bohaterka zabiła bogu ducha winnego typa, który z obstawą tylko awanturował się na korytarzu? Nie napisałaś, by robił cokolwiek innego. Właściwie zrobiło mi się go nawet żal – o ile martwy padł faktycznie zgnojony scenę wcześniej przez Rissa magnat, a nie ktokolwiek inny, bo tego też nie napisałaś wprost. Nie potrafię sobie wyobrazić tej sceny, nie wiem, ilu jest przeciwników, co robią złego, że drana reaguje w ten sposób. Kogo zabija? Jedyne, co potrafię sobie wyobrazić, to te jej włosy jak z reklamy szamponu na odżywienie i elastyczność. 

Deidree przez krótki moment zastanawiała się czy nie dać oprychom szansy i nie puścić ich wolno. – Kurde! Albo Deidree zarzyna z zimną krwią ludzi, którzy jej przeszkadzają po nocy, albo waha się nad tym i nie jest pewna swoich czynów, tego, co właściwie chce zrobić i pokazać. Ty próbujesz połączyć dwie zupełnie niepasujące do siebie cechy – pewność i niepewność. 
Kogo chcesz wykreować? Jaki masz plan na tę bohaterkę? Jaka ma być? Do tej pory nie widzę konkretnych cech charakteru, tylko ich randomowy zlepek – cechy, które wykluczają swoje poprzedniczki, aby za chwilę zostać odprawione jednak przez te pierwsze składowe charakteru. 

W końcu taka była ich praca, wyeliminowanie Sewela nie wynikało z ich kaprysu, a wydanego rozkazu. – Ale skąd Deidree była stuprocentowo pewna, że ktoś w ogóle chciał wyeliminować kupca? Napisałaś tylko, że ktoś krzyczał na korytarzu, na początku więc wyobrażałam sobie, że może pijany magnat idzie sobie porozmawiać z Sewelem i przeszkadza dranie spać. Do tej pory byłam zszokowana, nie wiedziałam nic o żadnej próbie morderstwa. Brałam Deidree za przewrażliwioną.
Poza tym gdyby faktycznie ktoś chciał zamordować Rissa, nie darłby gęby nocą pod jego drzwiami, nie sądzisz? W takim wypadku Riss mógłby po prostu sam usłyszeć burdę na korytarzu i uciec przez okno bądź wyjść wcześniej z lokalu, zrobić cokolwiek. I mogliby też pojawić się gospodarze. 

Piszesz o walce, o zwinnych unikach i co? Rana Deidree nagle nie daje o sobie jednak znać? Włącza się, gdy sobie o tym przypomnisz, ale gdy faktycznie bohaterka się porusza – ułatwiasz robotę.
W scenę walki nie potrafię się wczuć. Mam wrażenie, że brakuje pewnej płynności. Nie wiem, czy to nie przez to, że skupiłaś się na czystych technikaliach i konkretach – czasownik czasownikiem pogania. Niby dobrze, bo trzymasz tempo, ale jednak niektórych fraz wciąż nie potrafię sobie wyobrazić, na przykład: Ten najbliższy ruszył na nią z wrzaskiem. Cios był bardzo silny i wyprowadzony pod trudnym do odbicia kątem. – Co to za kąt? Jak go sobie wyobrazić i po co? Komplikujesz. Na dodatek jeżeli pisałaś POV-em, błędem jest teraz przechodzić do narratora wszystkowiedzącego. Mianowicie, skoro cios wysunął przeciwnik, skąd drana, zanim ją dosięgnął, wiedziała już, że był bardzo silny? Aby to określić, musiałaby dostać albo odeprzeć go, ona natomiast przed nim uskoczyła. Nie było kontaktu.
Za dużo mi też w tym wszystkim rozckliwiania się nad tym, jaka to bohaterka jest cudowna, och i ach, i fogle. Świadczą o tym zdania typu: Uskoczyła w lewo w zwinnym uniku(...). Odwróciła się z gracją tancerki. Pokazuj, co Deidree robi i jak reagują jej przeciwnicy, a sama wywnioskuję, czy jest zwinna, lekka, opanowana, słowem: wspaniała. 

Biało-czerwona koszula furkotała w krwawym tańcu.
Kątem oka złowiła błysk klingi. – Czytając tekst na głos, nagle słyszę, że koszula ma oczy, i, szczerze, nie robi to na mnie najlepszego wrażenia. 

Uniosła ręce na wysokość barków i zawirowała w piruecie, kręcąc się i chlastając drabów na podobieństwo wiatraka, z doczepionymi doń rohatynami. Ostrza sejmitarów pruły brzuchy zdecydowanie i bezlitośnie. Bryzgała jucha, w powietrzu unosił się metaliczny zapach krwi i treści żołądkowej, a ponadto wzbijały się rozdzierające krzyki. – Z jednej strony chcesz, by drana była odbierana jako poważna, zimnokrwista, żądna krwi morderczyni, a z drugiej porównujesz ją do wiatraka. To w moim odczuciu w ogóle się nie sprawdziło – nie odebrałam wydarzenia jako godnego podziwu lub śmiercionośnego; zrobiło się dla mnie… śmieszne. Poza tym ilu na tym korytarzyku pojawiło się drabów? Ilu przyjechało w obstawie magnata? Scena pokazuje, jakby była ich tam porównywalna ilość do ilości oprychów napadających na całą wioskę, a przecież to niewielki korytarz, niewielu ludzi. Walka natomiast trwa długo, a krew leje się strumieniami. Jeżeli to daremni przeciwnicy, po co się tak wysilać – dla efektu? Czy drana ma coś z głową – jakiś kompleks, że musi się popisywać?


Nie czuję, by chciała przeżyć i była rozsądna. Czuję za to, że chce się wykazać. I to też jest problem, bo skoro robi takie efekciarskie pokazy już w dziewiątym rozdziale (na zapowiedzianych ze sto), to jakie walki przedstawisz mi, gdy naprawdę zrobi się gorąco? Co dziwniejszego jeszcze wymyślisz? 

(...) odwrócił się na pięcie i puścił biegiem w przeciwnym kierunku, usiłując jak najprędzej zostawić za sobą śmierć w nocnej koszuli. – Warto dodać, że była to śmierć w nocnej koszuli śmierdzącej wnętrznościami i zbryzganej krwią. Wyszło w stylu Tarantina, Kill Bill, te sprawy – daleko od realizmu. Wiem, że zapowiadałaś to we wstępie – ma być krwisto i brutalnie – ale nie każda brutalna, drastyczna śmierć to taka, która upstrzona jest treścią żołądka. Na moje oko nieco przerysowałaś, przez co nie mogę się wczuć w prawdziwy dramat, jedynie uśmiecham się półgębkiem – właśnie jak na widok wyżej wspomnianego filmu Quentina. Teraz dodatkowo Deidree narobiła problemów swoim przyjaciołom, właścicielom karczmy, którzy będą musieli zewsząd ścierać flaki. Widzisz? Myślę o czymś innym niż walka, jestem gdzieś obok, nie przeżywam tej sceny, nie poruszyłaś moich emocji.

O, dopiero tutaj, po walce, dowiedziałam się, że magnat żyje i to najwyraźniej nie on wcześniej wydzierał się na korytarzu: 
Otyły arystokrata w długiej, sięgającej kostek, nocnej koszuli podskoczył przestraszony. – Trochę późno. Aczkolwiek tekst o zdrapywaniu ze ściany sprawił, że przy tej notce po raz pierwszy mam co pochwalić. 

Grubas na przemian bladł i czerwieniał to ze strachu, to z wściekłości. – Niemożliwe – ten moment trwał zbyt krótko, by wspomniane kolorowe zawirowania mogły mieć czas zaistnieć. Przecież akcja jest wartka. 

Magnat nie zwlekał dłużej – odepchnął się od komody i rzucił w bok, licząc, że dopadnie okna. Nim dotarł do parapetu, to ona dopadła jego. – Tak. Ta komoda go dopadła, mhm. Na pewno.
O! Drugie, co podoba mi się w tej notce, to moment, w którym Deidree wraca do świadomości po walce. Dobrze, że widać różnicę między nią sprzed użycia runy a draną używającą jej, jednak wciąż uważam, że lepiej byłoby nie przerysowywać tej drugiej. Niech będzie silna i bezwzględna, pewnie, ale obecny opis pokazuje to w sposób bardziej prześmiewczy niż przejmujący. 

Muszę się uspokoić, zaczerpnąć oddechu, ale... Ale nie mogę! – Po wielokropku – od małej litery. Nie zaczynasz nowego zdania, kończysz tę samą myśl po pauzie oddechowej. Wspomnę, że popełniasz ten błąd jeszcze w kilku innych miejscach oddających myśli Deidree. Do tego musisz wiedzieć, że nie bardzo potrafię wczuć się w te myśli, nie bardzo wiem, o co chodzi:
Muszę dać się temu pochłonąć, odpuścić. Wieczna walka nie ma sensu, przysparza jedynie cierpienia. Wystarczy tylko, żebym... odpuściła, tak... Zaraz... Nie... Nie! Nie jest słaba, by ulegać pieprzonej magii! – Czy nie powinno aby być: nie jestem słaba? Poza tym drana wspomina o magii, ale w rozdziałach 1. i 4. pisałaś, że nie posługuje się magią: (...) runy nie miały nic wspólnego z magią, w fachu łowcy bywały niezwykle pożyteczne. (...) jedyna magia, z jaką mamy do czynienia, to ta w wilkołaczych arteriach.

I uwaga na koniec – wciąż nie wiem, jak to się stało, że drana znalazła się w łóżku, a kupiec był u siebie. Nie pytał karczmarzy po wyjściu łowczyni, gdzie ją znajdzie? Przestało mu zależeć na informacjach? Zjadł zupę i poszedł do pokoju? Bohater nie zdziwił się, że znów spotkał Deidree, że uratowała mu życie, odbierając inne niczym Kuba Rozpruwacz i nie boi się jej, nie ma problemu też z tym, że został wykiwany przy stole. Nie obawia się, nie waha, nie zastanawia nad słusznością zachowania drany. Nie wiemy, czy podglądał walkę zza drzwi, dlaczego nie uciekał, słysząc krzyki na korytarzu blisko swoich drzwi... W tej scenie kupiec nie ma żadnego charakteru ani nie wyraża emocji, jedynie wymiotuje dwa razy na widok flaków. Dla mnie – to za mało. Nie wiem, co mam o nim myśleć. Naprawdę jest taki obojętny na śmierć, przekonany o tym, że łowcy są dobrzy i nie czuje żadnego zagrożenia? Dlaczego tak sobie siedział w pokoju, wiedząc, że ktoś dybie na jego życie – skoro drana słyszała krzyki na korytarzu, on też musiał je słyszeć, przecież był bliżej. Zakładam też, że pierwszy raz widzi taką masakrę, a nijak tego nie oddaje poza wyżej wspomnianą reakcją na flaki. A gdzie inne emocje? Przecież ścieląca się pod jego nogami śmierć aż się prosi, by na nią głębiej zareagować, dzięki niej pokazać, jakim kupiec jest człowiekiem. 

ROZDZIAŁ 10

– Sama położyłaś sześciu chłopa… – Sześciu? Tam naprawdę było ich tylko tylu? W takim razie po co popisywać się młynkiem? Padło tam zdanie: kręcąc się i chlastając drabów na podobieństwo wiatraka – to naprawdę brzmi, jakby już wtedy wyrżnęła ich całą szóstkę tylko tym ruchem, a przecież trupy padały też i wcześniej, i potem. 

Przez całą notkę panuje straszny chaos narracyjny – head-hopping. Zaczynam z perspektywy Sewela i jego POV-u (Po twarzy kobiety przemknął rumieniec. A może było to tylko złudzenie? Riss nie miał pewności), by po chwili przejść do drany (Deidree odetchnęła głęboko. Niebo, wiecznie upstrzone różnorodnymi odcieniami szarości, zwykle okrywały burzowe chmury, z których wściekle sypało śniegiem. Pewnie dlatego nigdy nie umiała dłużej zagrzać tam miejsca). Gdyby był to narrator wszystkowiedzący, nie używałabyś pewnie – znałby odpowiedź, nie musiałby gdybać, sypałby tylko faktami. Wyznacz, z czyjej perspektywy chcesz poprowadzić całą scenę i trzymaj się założenia. Nie przeskakuj z postaci na postać. Być może dla ciebie to nic takiego, bo jesteś obeznana z tekstem i wiesz, co chcesz przekazać, ale dla czytelnika head-hopping jest kłopotliwy, bo zakłóca płynność, trudniej się wczuć, kiedy trzeba skakać.

Za to mogliby, dajmy na to, wynająć pięć ekip budowlanych i pięciokrotnie przeremontować cały lokal. – Lokal, remont, ekipa budowlana… – dość współczesne frazy, nie sądzisz? Nie kojarzą się z quasi-średniowiecznym światem. Dalej pojawia się: duża kasa. Również niezbyt fantastycznie. 

Drana zauważyła, że robił to zawsze, gdy się czymś denerwował. – Do tej pory gość zrobił to raz, kilka akapitów wyżej, co opisałaś zakłopotaniem. Gdyby jeszcze kilka razy w czasie trwania fabuły się zdenerwował i zareagował właśnie w ten sposób, pewnie sama dałabym radę wysunąć ten wniosek, złożyć ten puzzel do kupy. Tymczasem nie dość, że odebrałaś mi tę możliwość, to jeszcze nie sądzę, by drana zdążyła to spostrzec i połączyć z emocją, jeśli gest pojawił się ledwo dwukrotnie (właściwie to raz – za drugim już się zorientowała, co znaczył). Wcześniej pisałaś, że Deidree też niezbyt chętnie obserwowała kupca, nie była nim zainteresowana. 
A jednak była, skoro dumała nad jego gestami.

– Musiałaś być przez ten czas bardzo samotna.
– Nie na tyle, by skończyć z tobą w krzakach, Riss.
– No i wszystko zepsułaś. – Machnął ręką niezadowolony. – W sumie niczego innego się nie spodziewałem. Ale próbować zawsze warto.
(...)
– Nie próbuję, teraz jedynie wcielam się w rolę przyjaciela i doradcy.
Spojrzała na niego z politowaniem spod uniesionych brwi. Ten facet naprawdę miał tupet.
– O czym ty pieprzysz?
– O radości, namiętności, o tym, co sprawia, że nasza marna ludzka egzystencja ma sens. Z tego co opowiadałaś, snujesz się po Irdenie i polujesz na frydry od jakichś sześciu lat. Jeździsz od miasta do miasta, od wsi do wsi i eliminujesz zagrożenie. Wiesz co jest w tym złe? Że zapomniałaś o sobie. – Kiedy ona mu o tym opowiedziała? Kiedy przestało mu zależeć na informacjach o łowcach? Kiedy zaczął zastanawiać się, jak by tu łowczynię, zamiast przepytać z ciekawości, to chwycić za kolano? Jak to się stało, że wprost ze sceny, w której trup ścieli się gęsto, przechodzimy do takiego lekkiego monologu? Być może minęły trzy dni od tragedii, ale dla mnie minęło znacznie mniej, nie dostałam niczego pomiędzy, żadnego rozwoju relacji – ot, kupiec zmienia się w kokieciarza. I nawet nie przejmuje się zagrożeniem, jakie może stanowić łowczyni, choć widział je na własne oczy. Mało mu wrażeń w tak krótkim czasie? 
Poza tym nie kupuję stylizacji językowej Sewela. Raz jest współczesna i kolokwialna, a raz zaciąga filozofią, poezją.

– Jestem draną, draną z Kharrenu. 


– Służbistka z ciebie. Bierzesz zlecenie, wykonujesz je, przyjmujesz zapłatę, odjeżdżasz. I tak w kółko. A co z twoimi pragnieniami? Marzeniami? Potrzebami? Nie masz czasem ochoty osiąść gdzieś i odpocząć? Albo się zabawić? – Dwie notki temu kolesiowi zależało tylko na informacjach o zawodzie łowcy… Naprawdę ciężko mi kupić teraz obrazek, który pokazuje mi coś zupełnie innego, uprzednio nie dodawszy mi informacji o tym, w którym momencie bez zająknięcia Sewel stał się kolejnym przyjacielem głównej bohaterki.

Dopiero w połowie notki uzmysłowiłam sobie, że bohaterowie podróżowali konno i wpadłam na to tylko dlatego, że drana spojrzała na grzywę. Brakuje mi elementów oddających jazdę. Piszesz np. o tym, że Riss dostrzegł rumieniec, ale ja nie wiem w sumie, czy on jechał za bohaterką, czy obok niej, czy przed nią. Jak jadą, jaki jest jego koń… W dialogu zupełnie zniknęły opisy, skupiłaś się tylko ewentualnie na wspomnieniu słońca i zielonych krzewów. Mało.

ROZDZIAŁ 11

Bardzo podobają mi się opisy w tym rozdziale. Są obrazowe i można się wczuć. Jak w poprzednim ich brakło, tak tu nadrabiasz. Poza tym nawet nie wiem, co mam napisać o tej notce. Nie rozumiem, dlaczego nie mogłaś tych ledwo trzech stron dorzucić do poprzedniego lub następnego rozdziału; w tym nic się nie wydarzyło. Gdybym była czytelnikiem, rozczarowałby mnie taki świstek. Jest poprawny, obrazowy, ale też nieszczególnie dodaje informacji – gdzieś wcześniej czytałam już, że bór uchodził za nawiedzony. Wciąga dopiero końcówka, pojawienie się Egli. 
Intrygująca postać. 

Deidree, choć wyczuwała w nim magię i zdawała sobie sprawę, że frydry w istocie skrywały się w leśnej fortecy (...). W tym lesie musi drzemać magia, pomyślała Deidree, jak zawsze gdy bywała w tych stronach. – Przy myśli, które zwykle odznaczałaś kursywą, tutaj jej brakuje. Na dodatek pierwsze zdanie brzmi jak stwierdzony fakt, a drugie – jak upewnianie się. A to się wyklucza.

ROZDZIAŁ 12

Opis chaty wiedźmy naprawdę bardzo dobry. Oddałaś atmosferę miejsca, a wszystkie wymyślne rośliny i zwierzęta pobudzają wyobraźnię. Fajnie, że poruszasz zmysły czytelnika – przybliżasz zapachy czy smaki. Łatwo się wczuć. 

– Nic się nie zmieniłaś – westchnęła łowczyni, przewracając ironicznie oczyma. – Wiem, co oznacza ten gest. Nie musisz mi pomagać aż tak. Wbrew pozorom, zdarza ci się to dość często. Kawałek dalej: 
– Toć dopierom co powiedziała. – Gospodyni machnęła lekceważąco ręką (...). Poza tym w drugim przykładzie lepiej sprawdziłby się szyk: Gospodyni lekceważąco machnęła ręką

– Nie istnieje tylko czerń i biel, dziewczyno. 
– Nie rozumiem – odparła szczerze, biorąc do ust kolejną łyżkę zupy.
To dziwne. W rozdziale 5. czytałam: 
Deidree zacisnęła zęby. W Kharrenie od zawsze wpajano jej, że zło i dobro nie istnieje, że wszystko w zależności od sytuacji może być względnie złe i dobre.
W takim razie chyba już to wiedziała, rozumiała, skoro brała to wtedy pod uwagę. Czemu teraz wycofujesz się z tego i, przy okazji, cofasz bohaterkę w rozwoju?

– Pewne rzeczy – podjęła zrezygnowana – musisz odkryć i pojąć sama. Wiem, że ci trudno, wiem, że jesteś samotna zarówno na szlaku, jak i wśród ludzi. Taki twój los. Ale wiedz, że nie wszytko jest takie, jakim to postrzegasz. Musisz...
– Od kiedy zajęłaś się prawieniem morałów? – Tego też nie rozumiem. Kilka zdań wcześniej napisałaś: 
Gospodyni machnęła lekceważąco ręką, nie widząc sensu w kontynuowaniu tematu. Zaraz zamlaskała niezadowolona, czując na sobie palący wzrok łowczyni. – Drana więc chciała wiedzieć. Poznać odpowiedź. Przybyła tu na rytuał i aby porozmawiać o swoich problemach, móc się wyżalić, ale gdy udzielona zostaje jej lekcja, to dziewczyna się oburza. Po co? Ledwo sekundę wcześniej paliła wiedźmę wzrokiem z ciekawości.

Cała przejmująca scena – dialog próśb i odmów – byłaby znacznie bardziej emocjonująca, gdyby nie head-hopping. Raz jesteśmy w głowie Egli, raz Deidree:
Deidree uniosła oczy na wiedźmę. I choć drana była już dorosłą kobietą, a do tego łowczynią, czuła się teraz jak małe, bezbronne, zagubione dziecko. (...) Egla odwróciła wzrok. Nie mogła dłużej znieść tego udręczonego spojrzenia. Wiedziała, że jeśli zaraz tego nie przerwie, ulegnie.
Na dłuższą metę to naprawdę mnie męczy, nie mam punktu zaczepienia – wiem, co myślą obie postaci naraz, dociera do mnie zbyt dużo informacji o tym, co mają w głowach, za to brakuje gestów, z których mogłabym sama poskładać te puzzle. 

Egla dość szybko daje się namówić do rytuału. Z jednej strony wyciąga dość mocne argumenty, że nie może się zgodzić, że to był ostatni raz i tak dalej:
Nie mogę. Nie. Nie, nie będę ryzykować. (…) Wiedziała, że jeśli zaraz tego nie przerwie, ulegnie. Że jeśli czegoś nie uczyni, zgodzi się zrobić to, czego obiecała sobie nigdy w życiu więcej nie próbować.
Z drugiej wystarczy kilka smutnych spojrzeń drany, by wiedźma zmieniła zdanie i to tak naprawdę dość szybko:
– Cicho – powiedziała wiedźma przez ściśnięte gardło. Jej głos był łagodny, wręcz czuły. – Cichaj, dziecino. Pomogę ci. Ale to ostatni raz. Ostatni, Deidree.
Rozwiązanie wprowadzanego konfliktu fabularnego w kilku zdaniach nie jest dobrym pomysłem, strasznie spłaszcza ci problematykę. To tak jak w kwestii drany i jej zgodzenia się na wspólne podróżowanie z najemnikami. Za szybko, za łatwo, zbyt bajkowo. 

Do tej pory myślałam, że to runy, których używa Deidree, mają na nią zły wpływ i zmieniają ją w żądną krwi morderczynię, jednak w rozmowie z Eglą nieco kwestii mi się rozjaśniło. Wiem, że Deidree czuje w sobie jakąś czarną magię, której nie chce się poddawać, ale ta ciągnie ją jak magnes, co potwierdza to, że do krwawej jatki w korytarzu bohaterka zabrała się, zanim użyła runy. Nie potrafię jednak poznać, w których momentach to coś przejmuje nad nią kontrolę. W scenie na korytarzu czy w Ranne Deidree od razu była młodą rzeźniczką; nie czułam, by żądza przejmowała nad nią kontrolę stopniowo, z każdym kolejnym trupem. Nie wiem, kiedy to coś się włącza i wpływa na dranę, a przez to, gdy dziewczyna o tym mówi, nie bardzo ruszają mnie jej słowa. Tutaj prawie wypłakuje się Egli, a ja nic nie czuję i niczego nie współczuję, niestety.
Na dodatek w czasie podróży z kupcem pod koniec pisałaś o tym, że dziewczyna ma dobry humor, kompletnie zapomniałam o tym czymś, co ją dręczy raz na jakiś czas. Teraz tutaj dostaję wysyp emocji, dość łzawych i ukazujących strach, jednak ciężko mi ot tak je kupić, uwierzyć w nie, ponieważ na przestrzeni całego tekstu jest mi ich trochę za mało, znikają gdzieś w natłoku absurdów związanych z niezdecydowaniem Deidree i jej szybkim nawiązywaniem pozytywnych relacji z innymi ludźmi. 


Mimo wszystko, gdybym miała teraz napisać coś o samej fabule, powiedziałabym, że ta magia, to coś, mnie ciekawi. Wydaje mi się jednak, że znacznie bardziej zainteresowałoby mnie, gdyby Deidree była spójniej wykreowana. Teraz, gdybym miała wybierać między nią a Eglą, którą dopiero co poznałam, bez zawahania wybrałabym wiedźmę. W tej jednej notce oddałaś jej charyzmę, temperament, doświadczenie życiowe i życzliwość, a także mądrość, czego o Deidree, niestety, powiedzieć nie mogę. I nawet nie chodzi o to, że Egla ma dużo cech pozytywnych, a Deidree jest chłodna i niesympatyczna… nie. Deidree jest w tym momencie żadna. Sprzeczna, a więc bez określonego charakteru. Sympatyczna i niesympatyczna, doświadczona i niedoświadczona, obojętna i wrażliwa – wtedy, kiedy tobie się podoba. O staruszce wiem więcej niż o każdej innej postaci, którą pokazałaś mi do tej pory. Dlatego, o ile drana praktycznie w ogóle mnie nie obchodzi i nie przejmuję się jej losem, Egli już teraz życzę jak najlepiej.
Wspomnę też, że mamy dwunasty rozdział, a ja nie pamiętam żadnego z imion bohaterów, którzy pojawili się do tej pory na planie, poza Draną, Diabłem, Eglą i Sewelem Rissem. Na przykład wcale nie pamiętam żadnego z najemników poznanych w jaskini. Mam nadzieję, że wrócą, abym mogła ich sobie przypomnieć. Jeżeli nie – jakie mieliby znaczenie fabularne?

ROZDZIAŁ 13

Wejście do "piwnicy", jak to nazywała Deidree, było dobrze ukryte. Tak dobrze, że nawet sama łowczyni nie potrafiła go odnaleźć (...). Niewątpliwie jednak miało to związek z magią, bo aż czuło się ją w powietrzu, gdy wiedźma materializowała wrota. – No skoro materializowała, to jasne jak słońce, że chodziło o czary – dzień dobry, Kapitanie Oczywisty. Nie dziwne więc, że drana nie potrafiła ich samodzielnie odnaleźć. 

Skrzętnie i naturalnie przemyciłaś historię poznania się kobiet. Nie rozprawiałaś zbyt długo, wyszło naturalnie. Dzięki temu zainteresowałaś mnie i chcę kiedyś poznać odpowiedź na pytanie, dlaczego Egla zabrała ranną dranę do siebie. Cieszę się, że sama tego nie zdradziłaś. To wątek, na którego rozwiązanie chętnie jeszcze poczekam. 

Korzenie nad łowczynią zatrzeszczały, po czym, na podobieństwo węży, poczęły wić się mozolnie, aż w suficie utworzyła się szeroka wyrwa. Księżycowe światło wpadło do środka i oświetliło swoją ofiarę. – Jakim cudem, skoro jaskinia była podziemna? Nawet drana nazywała to miejsce piwnicą, a to znaczy, że nad sufitem była zapewne jeszcze chatka i jej dach.

Drana miała wrażenie, że słowa wyrzucane z zachrypniętego, wypełnionego magią gardła, rozsadzają jaskinię wibracjami, że jeszcze chwila a szklane naczynia zaczną pękać, meble przesuwać się i wszystko wkrótce wybuchnie. – Brakuje mi tego, jak zachowuje się drana lub jej ciało w trakcie rytuału. Wciąż piszesz o tym, co kobieta myślała, ale… czy w takim chaosie była w ogóle w stanie racjonalnie myśleć o czymkolwiek, na przykład przyrównywać do czegoś dźwięki czy cokolwiek sobie wyobrażać? Nie czuję, że się przejmuje i reaguje na magię. Ot, tylko o tym opowiada. 
Kilka zdań dalej dostaję zdanie o tym, że Deidree wiła się, ściskając pnącza. Świetnie, poproszę tego więcej i wcześniej. Skoro się wiła w bólu czy przerażeniu, nie mogła zbyt wiele myśleć ani nie mogło jej się zbyt wiele wydawać, prawda? Brakuje mi oddania chaosu panującego w jej głowie.

Muszę jednak pochwalić cię za rytuał – pomysł na wszystkie jego elementy miałaś naprawdę świetny. Ładnie to poskładałaś, tworząc przy okazji jednocześnie atmosferę i magii, i grozy. Czasem tylko pisałaś, że Egla coś mamrocze, krzyczy, inkantuje… A gdyby tak stworzyć jakąś magiczną wiązankę i ją przytoczyć? To byłoby fantastyczne, dopełniłoby obraz. Brakowało mi Egli, jej obecności – pisałaś, że ją słychać, ale de facto jej nie usłyszałam.

Wiedźma pokropiła wijące się ciało posoką, a następnie nakreśliła nią symbol na lewitującej czaszce. – A czy reszta Deidree też lewitowała, czy raczej nie bardzo? 
[Update: ach, okej, nie było komentarza; doszłam już do tego, że mowa o czaszce wilka. Jednak przez przerywanie lektury na potrzebę wycinania fragmentów i komentowania ich, nie czyta się płynnie, więc i niektóre informacje gdzieś mi uciekają. Tak naprawdę powinnam przeczytać opowiadanie dwa razy, lecz, niestety, nie mam na to siły. Za niektóre takie wpadki po prostu wybacz; jak wyżej – zapewne wynikają one z tego, że nie czytam cię płynnie przez ilość uwag, które mam do tekstu]. 

ROZDZIAŁ 14

– Deidree.
Deidree otworzyła oczy. – Nie sądzę, by powtórzone już na samym początku imię robiło dobre wrażenie. 

Była oszołomiona. Nie miała pojęcia, gdzie się znajdowała ani jak tu trafiła. – Dalej pojawia się ładny POV – przedstawiasz mową pozornie zależną myśli bohaterki mówiące o tym, że drana nie ma pojęcia, gdzie jest, i analizuje, co pamięta z ostatnich momentów, na dodatek pokazujesz, że się rozgląda i próbuje rozpoznać miejsce. To po co mi wpleciona w to wszystko ekspozycja? 

(...) wstając z ziemi, jakby ta parzyła. – Nie bardzo rozumiem. Wcześniej pisałaś, że drana usiadła gdzieś (wyobrażałam sobie, że gdy otworzyła oczy, to podniosła się na sienniku czy łóżku do pozycji siedzącej, choć nie pojawił się opis). Wychodziłoby na to, że teraz jak oparzona wstała z niego – na ziemię. No bo gdzie indziej wstałaby z ziemi? Na co by stanęła? Na dywan? Jakieś krzesło? Z powrotem na łóżko? 
Dopiero po chwili dotarło do mnie, że to wszystko sen. Podoba mi się mistycyzm ujęty w scenie i to, że nie podajesz rozwiązania od razu – najpierw sądziłam, że Deidree rozgląda się oszołomiona po pokoju i próbuje przypomnieć sobie rytuał, dalej pojęłam, że jest w lesie i przytaczasz być może pierwsze spotkanie z Eglą, dopiero potem okazuje się, że wszystko jest pomieszaną z poplątaną fantasmagorią i to ci wyszło naprawdę świetnie. 
Zastanawia mnie tylko przebudzenie drany – nic jej nie jest, nie wygląda na obolałą, a przecież w czasie rytuału chociażby przegryzła sobie język. Czy Egla ogarnęła to czarami gdzieś poza kadrem, czy po prostu o tym zapomniałaś?

Gdyby nie Irden, ostatni skrawek zdatny do życia, z planety zniknęłoby wszelkie istnienie. (...) Ildyth, Czarny Bór i Kharreński las były ostatnimi matecznikami porastającymi planetę – ostatnimi źródłami tlenu, niezbędnego do funkcjonowania, a więc i ostatnim, co trzymało ludzi przy życiu. Ale fakt ten nie powstrzymywał ich przed wycinaniem drzew. – Twój świat jest pełen magii i elementów świadczących o tym, że akcja dzieje się w średniowieczu. W takich czasach najprawdopodobniej ludzie ledwo kojarzyli, że dziura w ziemi do srania obok ujęcia wody jest jednak słabym biznesem. Tlen został nazwany tlenem i odkryty dopiero w 1773r. W średniowieczu powietrze było... powietrzem. I jasne, możesz mieć świat, w którym odkryć dokonuje się wcześniej, ale w takim razie musi to iść w parze z ogólnym postępem technologicznym, którego jednak u ciebie brakuje, nie tworzysz w oparciu o steampunk. Tak więc nie. Nikt wtedy nie wiedział, że wycinanie drzew grozi czymkolwiek poza tym, że drzewo może spaść drwalowi na głowę. 
W ogóle stylizacja tego fragmentu jest zbyt elokwentna i współczesna. Drzewa porastające planetę? To nie Discovery Channel… 
Choć nie powiem, ciekawi mnie postać filozofa. Chętnie dowiem się o nim czegoś więcej.

ROZDZIAŁ 15

Naciągnął kaptur głębiej na głowę i popędził konia, chcąc jak najszybciej opuścić to okropne miejsce. – Nigdzie indziej nie nosi się kaptura. Poza tym najpierw opisujesz mi przedmieścia jako biedne i śmierdzące, a za chwilę mówisz, dlaczego bohater popędza konia, przejeżdżając właśnie przez nie. Nie martw się o mnie; dawno domyśliłam się tego, co podkreśliłam. Uznaję to za całkowicie zbędne. 

Zwolnił dopiero, gdy dotarł do Bramy Słonecznej. Strażnicy nie zatrzymali go, do śródmieści wstęp miał każdy obywatel, nie wyglądający na żebraka bądź pospolitego nędzarza. A ktoś kto miał konia biedakiem być nie mógł.
Za Bramą Słoneczną sytuacja miała się lepiej. Domy, choć drewniane, nie rozpadały się, miały wszystkie drzwi i okna. – Dziwnie, że po wojnie, którą często wspomina się w tekście, stolica w żaden sposób nie zabezpiecza się przed niechcianymi gośćmi, choćby jakimś glejtem dla szlachty czy czymkolwiek. Tym bardziej że wcześniej już pojawiła się wzmianka o tym, że ludzie nie dożywali nieraz czterdziestki, chociażby przez zbójców, panuje też epidemia. A jeżeli ktoś już jest zarażony – tak o może sobie wjechać do miasta?

Drogi, co prawda, wciąż były piaszczyste, ale suche i nie zmieszane z breją rynsztoka, przez co nie czuć było dojmującego smrodu. – Rynsztok był zawsze budowany wzdłuż drogi, to element kanalizacji. Jeśli on śmierdział – śmierdziała i ulica, nie przeskoczysz tego. Tym bardziej że śmierdzieli i ludzie, woda, oprawiana zwierzyna na ulicznych kramach. Słowem: wtedy śmierdziało wszystko.

Na ulicy, a w szczególności w dalszej części miasta i na rynku, aż kłębiło się od przechodniów. Przy kramach i stoiskach tłoczyli się ludzie, dzieciaki biegały pod nogami, wiszcząc i śmiejąc się głośno, a sprzedawcy przekrzykiwali się nawzajem, wraz z licytującymi łowcami okazji. Ponad całym tym zgiełkiem słychać było piski fujarki i płacz dziecka. Gdzieś szczekał pies. (…) Camor był największym miastem w Irdenie, liczącym mieszkańców w dziesiątkach tysięcy, a Śródmieścia zajmowały ponad połowę jego powierzchni. – Co to znaczy: wiszcząc? I dlaczego amatorscy autorzy fantasy w większej mierze tworzą opisy nawiązujące do współczesnych miast, nic nie robiąc sobie ze średniowiecznych źródeł mówiących o tym, jak kiedyś wyglądało społeczeństwo? 
W ówczesnych miastach przestrzenie były ograniczone, a ilość ludzi zdecydowanie mniejsza niż dziś. Nie było miejsca – blokowisk – by pomieścić ze sto rodzin, a ty piszesz o dziesiątkach tysięcy ludzi. Zrób sobie research i przejrzyj, jakie liczby w jakich okresach historycznych się pojawiają w odniesieniu do miast średniowiecznych i okoliczności. Znalazłam jedno ciekawe forum, w którym historycy wykłócali się o to, podając nierówne liczby, ale te zwykle nie przekraczały dwunastu – piętnastu tysięcy. Część tych liczb zredukowała Czarna Śmierć, Kijów był sporym miastem, ale przed najazdami mongolskimi… – ty tu też pisałaś o wojnie. Więc skoro była aż tak poważna, to skąd nagle wzięli się ci wszyscy szczęśliwi ludzie? Gdzie mieszkali? W obecnej scenie czuję się jak na współczesnym targu albo w galerii handlowej, w której na luzie pomieści się sto osób i narobi hałasu. Kiedyś kilkaset osób w jednym miejscu to już było dużo. 
Nie wierzę też, że bogate czy względnie umiarkowane w zamożności Śródmieścia zajmowały aż tyle przestrzeni – ponad połowę terenów. Pamiętaj, jak ważne wtedy było jeszcze rolnictwo. Całkiem sporo terenów należało pewnie do chłopów, zależnych albo od pana feudalnego, albo od samego króla. 
Mało tego: sama pisałaś też, że ludzie w stolicy nie żyli długo z powodu chorób czy bandytów. Dlaczego tego teraz nie widzę? Dlaczego nie widzę realistycznego obrazka, chorych, zmęczonych, śmierdzących ludzi, tylko obraz maksymalnie przerysowany, wesoły i radosny? Czy mamy jakieś święto? Jarmark, festiwal? No to bez przesady. 

Ach, a więc filozofem okazał się sam Sewel? Nie spodziewałam się, choć teraz pamiętam, że faktycznie coś tam wspominał, iż udaje się w te strony. Nie poznałam go. Aktualnie nie znam tego bohatera; nie wywarł na mnie dobrego wrażenia wcześniejszą zmiennością, brakiem strony emocjonalnej… Jak na razie nie bardzo mnie ciekawi, co się z nim stanie. Mam jednak nadzieję, że jeszcze do mnie przemówi.

ROZDZIAŁ 16

Wyglądał, tak rajsko, że aż niewiarygodnie, jak wyjęty z baśni. Pomiędzy pięknymi domami z czerwonej i białej cegły wiły się brukowe uliczki, wzdłuż których, aż zielono było od ozdobnych krzaczków i drzewek. W oknach wisiały firany i zasłony, z parapetów i balkonów rozciągały się girlandy kwiatów. – Rozumiem, że chcesz mi przedstawić górne miasto w pobliżu zamku, gdzie zamieszkują możnowładcy, ale i tak opis wygląda na przerysowany, w dodatku upupiony przez zastosowanie zdrobnień.
Poza tym w mieście panowała plaga chorób i zaraza (sama pisałaś; r. 7), wątpię, że szlachty i ich kwiatków to w żaden sposób nie dotknęło.

Damy chadzające w tą i nazad odziane były w piękne suknie we wszelkich możliwych kolorach, podobnie jak dzieci, których tu było dość niewiele. – Tam i z powrotem. Nie rób nagle z narratora podrzędnego kmiecia. 

Wzdłuż głównej ulicy ciągnęły się pasaże. Wszędzie aż roiło się od kolorowych szyldów i wystaw, przykuwających wzrok zza szyb. – Pasaże z szybami – na pewno? Przecież szyby w oknach nie były średniowiecznym standardem; polerowane szkło płaskie wymyślili dopiero Anglicy pod koniec XVIII wieku. Wcześniej szyby, jeśli były szklane, były małe, łączone ołowiem i osadzone między żelaznymi sztabami. Na dodatek były nieregularne, więc raczej nikt zza nich by wiele nie dojrzał. 

W schludnych pracowniach, salonach, sklepach i warsztatach w pocie czoła pracowali najznamienitsi mistrzowie fachów rozmaitych. Jako, że do tej części Miasta niewielu ludzi miało dostęp, liczba klientów nie była imponująca. Rzemieślnicy jednak nadrabiali to cenami, które, choć zawrotne, były płacone przez panów zamieszkujących Górny Camor oraz gości. – Ale to jest też bez sensu, bo jeśli każdy mieszkaniec kupi już sobie jakiś wykwintny towar, nie wiem, stół od najbardziej znamienitego stolarza, to stanie się jego posiadaczem i prawdopodobnie nie będzie potrzebował następnego stołu, i jeszcze jednego. Prędzej czy później ruch u niektórych się wstrzyma, zleceń zabraknie. Do tego salony brzmią nowocześnie, kojarzą się z kosmetyką, fryzjerstwem i tak dalej. Do tego skoro mężczyźni pracowali w pocie czoła, myślisz, że zależało im w tym momencie na schludności i estetyce?
Poza tym jaka tam musi być zaporowa inflacja! Po ile chodzi chleb? Jeżeli to tam znajduje się gildia kupców rządzących krainą, to… niezbyt dobrze chyba sobie radzą z organizacją. Ciśnie mi się na usta soczyste: Andrzej, to jebnie.

Za każdym razem, gdy wracał tu po dłuższej nieobecność, rozczulało go piękno tego miejsca. Biała wieża, wznosząca się na dziesiątki tysięcy stóp, zdawała się niemal sięgać chmur. 


Śmiem zauważyć, że najwyższy obecnie budynek świata liczy trochę ponad sześćset metrów. Być może wieża powstałaby za pomocą magii, ale raz, że tego nie napisałaś, dwa: i tak – na cholerę taka wielka? Co oni robili z tą kilometrową, wąską przestrzenią pnącą się w górę? Nawet macocha Roszpunki nazwałaby to przesadą. 

– Napój ją i daj jej jeść. Ale nie owsa, coś lepszego. Daj jej jabłek, albo marchwi. – Od samych jabłek albo marchwi mogłaby dostać skrętu jelit. Owies można dać, ale po odpowiedniej przerwie, chyba że klacz kończyła trasę stępa – a wspominałaś kłus. Jeśli koń jest zgrzany, to w ogóle niech go nie karmią, najpierw musi ostygnąć. 
Poza tym ludzie nie wydawali takich poleceń koniuszym – oni sami dobrze wiedzieli, co mieli robić. Zakładam, że chłopak nie pracuje u kupca od wczoraj.

– Racja, znasz mnie za dobrze, żeby liczyć, że zrezygnowałbym z przygody. Od siedzenia w tej cholernej wieży i od tego całego smęcenia o podatkach, handlu, długach i finansach, robi się niedobrze. Popadam w melancholię. A wiesz, że nie ma nic gorszego, niż Sewel Riss pogrążony w melancholii. – Przecież dopiero wrócił, więc dlaczego brzmi, jakby był przed wyjazdem? Czyżby kolejna ekspozycja dialogowa...?

Podoba mi się zabieg, w którym Sewel rozmawia z Argalem Riffenem. Czytając końcówkę sceny, przyszło mi do głowy, że w sumie każdy potrzebuje w swoim życiu kogoś takiego jak Egla. 

ROZDZIAŁ 17

Head-hopping: z głowy Egli do głowy frydra i z powrotem. Mało tego, obie mowy pozornie zależne wyglądają niemal identycznie. Chociażby fragmenty przypisane do myśli i emocji potwora są zbyt elokwentne jak na dzikie zwierzę. W dialogach też tak wypada:
– Wy, ludzie, jesteście rzekomo bardziej rozwiniętym gatunkiem, niż my – spróbował po raz ostatni.
– Bo jesteśmy. Wystarczy tylko na ciebie spojrzeć. Albo, co gorsza, posłuchać. – Nie wiem, co Egla mu w tym momencie zarzuca. Ja w jego wypowiedzi nie zauważyłam niczego, do czego można by się doczepić. 

Frydr zawarczał gardłowo, ale nie podjął dyskusji. Wiedział, że przegrał ją w momencie, gdy otworzył pysk. Poza tym był zbyt słaby i zmęczony na co ostrzejsze pojedynki na słowa – w końcu panował dzień, a słońce wisiało wysoko. – Mam rozumieć, że frydry chowają się za dnia z powodu swoich słabości, a wychylają się nocą, tak? To dlaczego w pierwszym rozdziale drana w ogóle zostaje raniona przez frydra, skoro walczyli w dzień? Tamten nie wyglądał na osłabionego. 
A jeśli walczyli nocą, jak dziewczyna tak sprawnie oprawiła stwora w ciemności, w czasie zamieci?

Najpierw pisałaś o jelonku i właśnie to zwierzę sobie wyobrażałam, by za chwilę przytoczyć koziołka:
Drana minęła ją bez słowa i zwaliła koziołka na stół, na którym zwykle starucha sprawiała zwierzynę. Nie zważając na obrażoną jędzę, zabrała się do patroszenia. Wyciągnęła z cholewy nóż. Ostrze weszło pod mostek, po czym zjechało w dół, aż po odbyt. Parujące wnętrzności wypadły z rozciętego brzucha. Łowczyni przecięła przeponę wzdłuż żeber, po czym wbiła nóż w blat stołu. Wsadziła rękę wgłąb klatki piersiowej. Wyczuwszy tchawicę, chwyciła ją i szarpnęła silnie, wyrywając wraz z przełykiem, płucami i sercem. Oba organy włożyła do miski, a następnie pozbyła się reszty bebechów. Skończywszy, zgarnęła patrochy do przygotowanego wcześniej wiadra i zabrała się do dzielenia mięsa. – Ktoś tu się niepotrzebnie namęczył. Myśliwi raczej wieszają zwierzę za tylne nogi i tną od odbytu do mostka. Poza tym jak się sprawia zwierzę na boku, to istnieje też całkiem spore zagrożenie przecięcia woreczka żółciowego, no i grawitacja wtedy wcale nie pomaga wyjąć flaków. W środku zrobił się straszny bałagan. Metoda, którą wybrała Deidree, jest mało efektywna. 
Poza tym moment wcześniej czytałam, że kobiety robią posiłek na teraz. Dziczyznę będą jeść tak na świeżo? To muszą mieć mocne zęby. Dziczyzna jest mięsem zwartym i dość twardym, ludzie w czasach współczesnych nie dają sobie z nim rady zaraz po polowaniu. Żeberka najwyżej, ale bez peklowania albo zamrożenia na kilka dni – nic poza nimi. Chyba że wiedźma ma na to magiczny sposób, lecz taki warto byłoby opisać lub przynajmniej o nim wspomnieć.
Podoba mi się konflikt, który wprowadziłaś między Eglą i frydem a Deidree. Bardzo ładnie zakończyłaś notkę, dzięki temu jestem ciekawa, czy drana przekona się do Graha. 

ROZDZIAŁ 18

Pomysł z dziesięcioma kupcami, wprowadzenie tradycji związanych z obradami i opuszczaniem sali – naprawdę świetne, kreatywne. 

Hael miało Dwadzieścia pięter. Na pierwszym mieściła się kuchnia i kwatery dla służby, na drugim i trzecim pokoje gościnne, na czwartym zaś – sala audiencyjna. Wyżej, aż do dziewiątego piętra włącznie, mieściły się kwatery dla Braci, wraz z biblioteką, archiwum i gabinetami. Na dziesiątym piętrze, będącym nieprzekraczalną dla zwykłych Braci granicą, znajdowała się sala obrad. Resztę zajmowały prywatne komnaty Opiekunów, gdzie każdy Opiekun, miał swoje własne piętro. – To się w ogóle nie lepi. Pisałaś, że wieża ma kilkadziesiąt tysięcy stóp, a więc kilka kilometrów, a dwadzieścia pięter to wysokość pewnie około kilkudziesięciu metrów. Sto liczy chociażby dwudziestopiętrowy K1 w Krakowie.
Jak długo powstawała ta budowla? W jakim celu? Wieże stawiało się głównie w celach obronnych, w fortyfikacjach, które również spełniały taką funkcję. Nie stawiało się funky-wież tylko dlatego, bo ładnie wyglądały, ponieważ były niepraktyczne. Samo wchodzenie i schodzenie ze schodów jest upierdliwe; wyobrażasz sobie np. wracać do swojej komnaty dwadzieścia pięter z kuchni albo łaźni? Albo wnosić wodę do balii na dwudzieste piętro? 
Piszesz też o dźwignicy, czyli windzie, ale nie sądzę, by tylko pięciu parobków za pomocą kołowrotu wciągało ją na wybrany poziom, do dwudziestego piętra. Rozumiem, że windy wykorzystywano już w starożytności, ale wtedy nie budowano budynków na dwadzieścia użytkowych pięter. To wysoko, a im wyżej – tym ciężej; fizyka. Poza tym budowla, jak pisałam, jest niesamowicie niepraktyczna. Wysoka, zamiast długa i szeroka. Funkcjonowanie w niej z jedną dźwignicą musi być katorżnicze. Nie wiem, czemu tak utrudniasz życie swoim bohaterom.


– Wiesz, że nie o to idzie. Nie przepadam za ostentacją, a za obnoszeniem się jeszcze bardziej. – Nadal Riss nie przekonuje mnie swoją stylizacją. Jedna wypowiedź: najpierw mamy regionalizm, a następnie górnolotną ostentację, która jest dość trudnym słowem. Albo robisz z niego wykształciucha, albo mieszczucha – zdecyduj się na coś. 

– I to jeszcze jaka! Ładniuśka, inteligentna, bystra, niebezpieczna. A jak mieczami wywijała! Żebyś ty to widział! – Riss przecież też tego nie widział, wyszedł z pokoju po walce.

Riffen urwał, wybity nagłym, świdrującym hałasem, który echem poniósł się w dół. Obaj równocześnie unieśli głowy, gdy tuż obok, za barierą, przeleciał człowiek. Przerażający wrzask ciągnął się za nim, niczym żałobny całun. Ale cisza po mokrym, obrzydliwym plaśnięciu była jeszcze gorsza.(...)
Adlen Muis, piąty Opiekun, leżał w powiększającej się kałuży czerwieni, wytrzeszczonymi, martwymi oczyma patrząc ku górze. Z nosa i ust ciekła krew, tak samo jak z korpusu, przebitego wyłamanymi impetem żebrami, które sterczały z przesiąkniętej szaty, świecąc bielą kości. – Nierealne anatomicznie. Nic go nie mogło od środka przebić, po prostu stał się workiem luźnych kosteczek. Żeby wyłamać tak żebra, trzeba by wsadzić łapy w jamę brzuszną i je z całej siły wyszarpnąć, zakładając, że w ogóle oderwie się je od mostka, natomiast żebra tak zwane wolne są za krótkie, by w ten sposób przebić skórę. Z tym świeceniem to również przesada, choć żebra faktycznie odznaczałyby się – byłyby zakrwawione, a pewnie i oblepione mięśniami, zwłaszcza międzyżebrowymi. Kończąc – jeżeli typa by rozciąć, to byłaby taka biało-czerwona breja z wystającymi odłamkami wyłamanych żeber. Ewentualnie płuco też gość mógłby mieć przebite. 
A na koniec – niezły cliffhanger. Zaskoczyłaś mnie. Brawo.

ROZDZIAŁ 19

Pierwsza scena bardzo klimatyczna, porusza. Poznałam kolejną tradycję Heal, którą rozbudziłaś moją wyobraźnię. Martwi mnie tylko jedno. To na pewno nie jest tak, że pogrzeb ma miejsce od razu po śmierci, rytuał trzeba było jeszcze przygotować, poinformować o nim i zebrać ludzi. Minęło więc zapewne już trochę czasu, a mnie brakuje wiadomości o tym, co ludzie myślą o tym wypadku – nikt nie doszukuje się mordercy, nikt nie interesuje się zbrodnią, nie planuje się założenia barierek przy schodach...? Cokolwiek. Mimo że wątek mnie ciekawi (jako pierwszy aż tak bardzo) – najciekawsze, czyli jakieś śledztwo, które powinno się podjąć natychmiast, jednak mnie ominęło.

Ryndel podszedł do stosu, na którym wśród atłasów, w złotych szatach, leżał Adlen Kyrra. – Rozdział wcześniej piąty Opiekun nazywał się Adlen Muis.

Deidree wpatrywała się w ponurym milczeniu w postać stojącą naprzeciw. Kobieta o kruczych, falowanych włosach nie mogła mieć więcej, niż dwadzieścia parę lat. Odziana była w zimmeryjski pancerz, pochodzący jeszcze z czasów sprzed Wielkiej Wojny. Jako że wykonany był ze skóry raveira, cechowała go lekkość, ale i niezwykła wytrzymałość. Mało na świecie pozostało równie doskonałego rynsztunku. Spod karwaszy wypuszczone były miękkie rękawice, nabijane ćwiekami, z ramion zaś opadała czarna rewerenda z głębokim kapturem, okrywając całą postać, niby całun. Obcisłe spodnie, nieograniczające ruchu, nikły w wysokich butach o licznych klamrach. Za cholewą jednego z nich tkwił kordzik. Po obu stronach bioder zwisały pochwy, w których skryte były bliźniacze ostrza – Dzień i Noc

Oto wyposażenie typowej Mary Sue – fancy płaszcz niedostępny dla zwykłych śmiertelników, super hiper ostrza, które mają imiona i steampunkowe buty z klamrami.
Po co mi piszesz, że postać, którą Dreidree widziała w lustrze, nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia parę lat? Czyli co, bohaterka nie wie, ile wiosen liczy? Ekspozycją okazuje się, że ubrana jest w najlepsze możliwe skóry i posiada doskonały rynsztunek, a jeszcze kilkanaście rozdziałów temu zastanawiała się, czy sprzedaż penisa wilkołaka w tych trudnych czasach to przesada, bo… nie śmierdziała groszem. Poza tym skąd ona ma te ubrania, skoro to, co nosiła do tej pory, spłonęło w pożarze? Rozdział 7:
Jak powiedziała, tak zrobiła, bo następnego dnia, gdy tylko wstało słońce, ubrała się w podarowany przez mieszkańców wsi płaszcz i spodnie, bo, jak się potem okazało, jej wełniany strój bardzo ucierpiał i nie nadawał się dłużej do noszenia.
Czy może przechowywała ten cały ekwipunek u wiedźmy? To by się zgadzało, ale brakuje mi dopowiedzenia. I skąd u czarownicy, która żyje na odludziu, szklane lustro będące zwykle w świecie fantasy symbolem bogactwa? Czy lustro było magiczne? Do wytworzenia lustra potrzebne jest zaplecze technologiczne. Im dłużej czytam, tym jestem coraz bardziej przekonana o tym, że piszesz w pośpiechu i nie myślisz nad większością spraw, poza warstwą wierzchnią. Tym bardziej że nie siedzę w twojej głowie i nie mam nic poza tekstem. Nie wiem, co jest celowe, a co przypadkowe.

Miała wrażenie, że jest mała, niczym dziecko, że bór przytłacza ją, pozbawiając oddechu. Z bólem zdała sobie sprawę, że jeszcze nigdy wcześniej nie czuła się bardziej bezsilna, niż w tym momencie. – Ekspozycja. W końcówce sceny brakuje mi pokazania emocji drzemiących w wiedźmie, nie tylko zapewniania mnie o nich.

ROZDZIAŁ 20

Pozostali, stojąc i wygrażając pięściami, przekrzykiwali się nawzajem, gorzej niż baby na targu. Nie można było ich jednak winić, ciężka atmosfera udzielała się każdemu. – Z jednej strony nawiązujesz do prześmiewczego, zabawnego stwierdzenia o babach na targu, z drugiej – zapowiadasz powagę i ciężką atmosferę. To się wyklucza. Nie czuję, że mowa będzie o zbrodniach i za chwilę dostanę scenę, którą miałabym traktować poważnie, dajesz mi obraz, który raczej kojarzy mi się z satyrą. Tym bardziej gdy widzę taką wypowiedź:
– To nie mógł być wypadek, kretyni! – wrzeszczał Siódmy, a jego czerwona, świńska twarz poczerwieniała jeszcze bardziej. – Można spaść ze schodów, ale nie przypadkiem się powiesić! 
– Kogo nazywasz kretynem, bucu?! – Czy naprawdę nie istnieją bardziej klimatyczne obelgi pasujące do świata fantasy? Na przykład kretyn wywodzi się od górali alpejskich upośledzonych umysłowo na skutek niedoczynności tarczycy. A więc… no nie bardzo, co? Jak piernik do wiatraka. 

Im wyższym Opiekunem się jest, tym większe idą za tym profity. – Profity? Skąd teraz ten korpojęzyk w twoim świecie? 

– Co masz przez to na myśli? – odezwał się milczący do tej pory Regnal Muis. – Dwa rozdziały temu było to nazwisko ofiary.

– Nie ma pomiędzy nami zgodności, ni zrozumienia. Nasza gildia to jedność, jednością więc rozstrzygnijmy spór. Kto uważa, że Adlen został zamordowany przez Irna unosi pięść, kto zaś uznaje obie śmierci za nieszczęśliwy zbieg okoliczności, daje otwartą dłoń. Niech zdecyduje jedność. – Ciekawa metoda przeprowadzenia śledztwa na obu miejscach zbrodni, a właściwie… metoda wydania wyroku bez śledztwa. To bardzo dobrze obrazuje problemy społeczne związane z podejmowaniem walki z ówczesną przestępczością i udowadnia też, że pieniądze nie we wszystkim okazują się przydatne.

Nie rozumiem odniesienia Rissa, że życie to dziwka, kiedy chodzi o dojście do tego, kto zabił. Dlaczego akurat życie? Może raczej: prawda to dziwka? Tym bardziej że dalej pojawia się:
– Zmierzam do tego, że głupotą jest zakładanie, że istnieją tylko dwie opcje. Jest jeszcze trzecia, najbardziej oczywista, którą przegapiliście.
– A jakaż to opcja? – Siódmy zadarł głowę i wygiął kpiąco wargi. – Wyjaw nam to, o wielki znawco dziwek.
– A taka – Riss zignorował zniewagę. – A taka, że ich obu zamordować mogła jedna i ta sama osoba. – Do tego całego podsumowania nie pasuje wstęp, który w żaden sposób nie dotyczy sprawy. Brzmi mądrze, ale nie rozumiem kontekstu. Mam wrażenie, że Sewel we fragmencie o życiu mówił do rzeczy.

Na jakiej podstawie po ledwo sekundzie Muis zmienia zdanie? Tak całkowicie? Rozumiem, że Sewel rzucił dobry pomysł, ale jeszcze chwilę wcześniej spór szedł o dwa inne możliwe rozwiązania. Dlaczego z automatu je wykluczono, zamiast po prostu wahać się między trzema? Poza tym mam wrażenie, że wszyscy poza Rissem na tej sali to kapuściane głąby. Naprawdę nikt, poza nim – nawet Argal – nie wpadł na takie rozwiązanie? Przecież ja jako czytelnik sama wpadłam na nie od razu. Dlaczego wydaje mi się to naciągane? Coś w stylu policjantów we współczesnych powieściach kryminalnych niskich lotów: robienie z nich debili, żeby do nietrudnych wniosków dojść mógł tylko jeden, wyjątkowy detektyw. I to on rozwiąże zagadkę. 


ROZDZIAŁ 21

Jakim cudem zbójca przybiegł do reszty bandy, szybciej mówiąc o tym, że widział jeźdźca w lesie, niż drana przejechała przez szlak? Ona konno poruszała się znacznie szybciej, w dodatku jechała udeptanym szlakiem (pisałaś o moście), bohater natomiast biegł do swojej ekipy na piechotę i przez krzaki. Do tego jeszcze chwilę pogadali wszyscy przy ognisku i dopiero poszli w kierunku szlaku, i jeszcze zdążyli na Deidree poczekać? To się nie lepi. Gdyby byli blisko, drana dostrzegłaby czy wyczuła ogień, swąd paleniska, i nie dałaby się zaskoczyć. Jeżeli była daleko – chłystek nie poznałby jej, nie widziałby, że to kobieta i nie przegoniłby. Musiała go minąć, że się jej przyjrzał, a wtedy nie zdążyłby dobiec do towarzyszy. Naiwne.

Kobieta nie drgnęła nawet. Miast tego odezwała się, a głos miała taki, że Stjepenowi włosy stanęły dęba. Nie potrafił stwierdzić co w nim takiego było, lecz od razu zorientował się, że coś tu nie grało, że ta niewiasta różniła się od innych, które napotykali na swojej drodze. Ku własnemu zdziwieniu, poczuł strach. – Nic jeszcze nie powiedziała, niczego nie zacytowałaś, ale, oczywiście, drana musi być aż tak wyjątkowa, że każdy zwraca na nią uwagę. Na każdego jakoś działa. Nawet nie napisałaś konkretnie, o co chodziło, to było coś, czego nie dało się stwierdzić. Na moje był to... imperatyw opkowy. 

Co jednak dran robił na takim odludziu i to jeszcze nadjeżdżając od strony Czarnego Boru?
Z zamyślenia wyrwał go wrzask. – Z tego fragmentu wynika, że wrzask wyrwał z zamyślenia nie bohatera, a dranę. 

Drana patrzyła na niego długo tymi swoimi ludzko-nieludzkimi oczami. – To znaczy jakimi? 
Właściwie nie wiem, co mam napisać o tym rozdziale. Cieszę się, że akcję ukazałaś z perspektywy chłopaczka, który przeżył. Dzięki temu nie czuję powtarzalności. Za bardzo nie rozumiem tylko, dlaczego w ogóle drana zawracała sobie głowę tą ekipą; siedziała na koniu i miała przewagę, mogła ich po prostu stratować i ruszyć w dalszą drogę. Zastanawiam się, czy potrzeba mordowania jest wynikiem tego czegoś, złej mocy, którą miał umniejszyć czy ujarzmić rytuał, który przeprowadziła Egla. Jeśli tak – nie widać, by zadziałał. Co wniósł? Jaki miał wpływ na dranę, skoro dziewczę w ogóle się nie zmieniło? No, może poza tym, że w nowym outficie wygląda jeszcze bardziej wyjątkowo. 

ROZDZIAŁ 22

Wciąż przesadnie dużo u ciebie imiesłowów współczesnych. To, że długo o nich nie pisałam, nie znaczy, że problem zniknął:
Czarne, gęste chmury sunęły po firmamencie, kłębiąc się, niby fale podczas sztormu. Co chwilę mrok rozświetlały błyskawice, ostrymi zygzakami malując się na tle otchłani, z której wściekle lało deszczem. Wiatr, wyjąc opętańczo, podrywał piach i pył, tworząc rozbijające się o pnie wiry, wyrywał co drobniejsze rośliny, łamał gałęzie.

Shallenowie, Rythci i Delerzy szeptaliby, że oto Zulur, władca mrocznych krain, usiłuje przedostać się do świata ludzi przez kościane wrota. (...) Lecz teraz, po Wielkiej Wojnie i sromotnym upadku wiary, wszyscy bez wyjątku, każdy człowiek w Irdenie niezależnie od płci i wieku wiedział, że burza to tylko burza. – Ale… aby to wiedzieć, potrzebna jest nauka. Wiara w bóstwa w dawnych czasach brała się z braku wiedzy. Czy ludzi w czasie wojny coś oświeciło? Mało tego – wiara to nie jest coś, co może zniknąć z powierzchni ziemi tak o, bo wojna. Dopóki żyją ludzie, którzy w coś wierzyli, dopóty będą utrzymywane tradycje, chyba że zakazuje tego nowy władca, ten, kto wygrał wojnę. Dziwi mnie i zastanawia całkowite zobojętnienie na wiarę, na to, co kultywowano dość długo. Brak wyjaśnienia na tym etapie opowiadania wygląda mi na kolejny imperatyw – bo tak, bo tak się stało, od dziś nie ma wiary i tyle. Jednak mnie to nie przekonuje; w przeszłości, gdy jakaś religia wygasała, trwało to nawet nie latami, a dziesiątkami lat i przez kilka pokoleń. Nie da się wyplenić wiary, religii, przyzwyczajeń, światopoglądu, kultury jak za pstryknięciem palca, a tutaj, w tym fragmencie, tak to właśnie wygląda. Tym bardziej że we wprowadzeniu, pamiętam, napisałaś, że Wielka Wojna trwała aż… dziewięć tygodni. Gdyby to trwało dziewięćdziesiąt lat, może i bym była bardziej skłonna, by ci uwierzyć.

Lecz raz na kilka lat, ku trwodze południa, przychodził mróz i ziąb, a przyzwyczajeni do upałów mieszkańcy, znosili je na tyle ciężko, że populacja miast i wsi kurczyła się zauważalnie. – Niby się kurczyła, ale jednak w twoim uniwersum wciąż jest zbyt absurdalnie wysoka – przypominam sobie te dziesiątki tysięcy. Strach pomyśleć, jak liczny był to świat przed wojną, mrozami i zarazą.

Cały fragment dotyczący Alima, jego pracy, możliwości, potrzeb, tęsknoty za rodziną i tak dalej to czysta jak łza ekspozycja. Ładna, poprawna, ale pusta w emocje i bezosobowa. Idealny szkic, zarys postaci, który w łatwy sposób można przerobić w pełnoprawny deep POV, ukazujący naturalną stylizacją językową to, co bohater ma w głowie. Widać zresztą, że momentami próbujesz to robić, ale wychodzi różnorako. Mieszasz w stylizacji, mało mi przekonującej mowy pozornie zależnej:
Należało jakoś pozbyć się frustracji, wyrzucić ją z siebie. Wszak tak byłoby lepiej dla jego bliskich. – Prosty chłopina zna tak trudne słowa jak frustracja? Potrafi nazywać swoje emocje po imieniu i zna sposób, jak sobie z nimi radzić?

Mimo to jestem ciekawa zadania. Kurde! Masz tyle fajnych, pozaczynanych wątków. Tu morderstwo, tam tajna misja. Szkoda, że całkiem interesującą fabułę psuje niedopracowana narracja i nie do końca przekonująca mnie główna postać, przez którą nie bardzo chce mi się czytać. To frustrujące; ile plusów, tyle minusów. 

Alim nie miał odwagi obejrzeć się za siebie, a kłujący ból między łopatkami dodatkowo go do tego zniechęcał. Jedyne co mógł teraz zrobić to przeklinać własną głupotę i nieostrożność. A mógł pójść prosto do domu, główną ulicą, tam gdzie płoną latarnie i trudniej zaczaić się w mroku. – Słucham…? Jakie latarnie? Takie na prąd? Na gaz?


Chyba że na olej bądź świece, ale to dość nieekonomiczne, a przecież do bogatej dzielnicy należał tylko Camor Górny. Poza tym nikt by tego nie nazywał latarnią, tylko pochodnią, lampionem – czymkolwiek to było. 

ROZDZIAŁ 23

Cieszę się, że trafia do mnie fragment o Ahayczykach. Od rozdziału czwartego, w którym pojawił się przedstawiciel tej krainy, zastanawiałam się nad nią i tym, jak podróżnikom udało się przekroczyć ocean. 
Choć narracja Deleba mogłaby być bardziej personalna, intymna, swojska, rozdział czyta się dobrze. Świetnie radzisz sobie z opisami miejsc akcji, dzięki nim łatwo się wczuć. Stworzyłaś intrygującą, magiczną aurę, którą czuć w całej twierdzy Grish’dum. Szkoda tylko, że rozdział jest tak bardzo krótki. Ledwo zdążyłam się wczuć, poczuć, że chcę więcej, a tu już koniec. Pal licho ja, bo zawsze mogę sobie otworzyć kolejny rozdział – przychodzę na gotowe. Ale nie wyobrażam sobie być twoim stałym czytelnikiem i czekać tydzień czy dwa na taki skrawek. Nie liczy nawet trzech stron. 

Wzdłuż ścian piętrzyły się kupy kości. Ludzkich, o ile wzrok Deleba nie mylił. Wśród piszczeli, miednic, czaszek i żeber coś wiło się nieustannie. – Skąd u łącznika tak dokładna wiedza o anatomii człowieka? 

ROZDZIAŁ 24

Nie był to może lokal o najwyższych standardach, ale wnętrze prezentowało się względnie czysto (…). Lokal to dość współczesne słowo.

Zapłaciła oberżyście z góry dokładnie połowę nagrody z Bell, okrągłych sto szekli, na co temu mało co oczy nie wyskoczyły z oczodołów. – Dlaczego tak dużo? Wcześniej wielokrotnie dawałaś mi do zrozumienia, że dla łowców pieniądze były dość ważne i – jednocześnie – że życie w stolicy było drogie, więc wypadałoby przyoszczędzić. Tymczasem już na pierwszym zakręcie drana wydaje pieniądze jakby bez pomyślunku.

Po posiłku, zupie cebulowej i gotowanych kartoflach, Deidree udała się na piętro i obmywszy się nieco z potu i pyłu, poszła spać, po raz pierwszy od wielu dni, kładąc się na miękkim sienniku. – Gdzie się obmyła? Ktoś przyniósł jej wodę? 

Na szlaku żywiła się zwykle tym co znalazła lub sama upolowała. – O, a właśnie. Drana już całkiem sporo jest w drodze, a nigdy nie pokazałaś sceną polowania lub zbieractwa w jej wykonaniu, za to widziałam, jak je po karczmach lub przy ognisku – zwykle to, co od kogoś dostała. Gdybyś pokazała mi inne obrazki, teraz nie musiałabyś niczego eksponować.
Samo spacerowanie po targowisku jest ładnie opisane, ale fabularnie zupełnie nieciekawe. Gdyby wyciąć ten cały fragment, co byśmy stracili – opis targowiska i kobietę robiącą zakupy? Niezbyt rozwijające. 

W efekcie nabyła mały sztylet, ostry, ale łatwy do ukrycia, dwa bandaże, krzesiwo, ostrzałkę do miecza i marchew dla Diabła (…). – Bandaże? Znów współczesne nazewnictwo; jeszcze ktoś sobie wyobrazi dzisiejsze tkanino-dzianiny. 
Choć dobrze obrazujesz słowem i masz rozwinięte opisy, dość często czuję się, jakbym trafiła do czasów nowożytnych lub czytała tekst steampunkowy. Zbyt mało robisz w kierunku, by wprowadzić mnie w średniowieczne realia, a przecież nie jest to aż tak trudne. Tu wystarczyłoby, na przykład, napisać coś o zwitku bawełny czy płótna. 

Po rodzaju pergaminu, na którym wypisane było ogłoszenie nie trudno było zgadnąć, iż jego właściciel jest majętny. – Ja myślę, że taką wskazówką było już samo to, że ogłoszenie zapisano. Dawniej niższe klasy społeczne raczej nie podnosiły poziomu czytelnictwa w krainach. 

Przekaż to przełożonemu (...). – Kolejne trudne słowo na dziś: przełożony. Brzmi jak ze współczesnego kryminału detektywistycznego. Albo jak polecenie pracownika korporacji. 
Zresztą:
Wnętrze było schludne i, jak na standardy obecnych czasów, całkiem eleganckie. – Wtrącenie też nie brzmi jak wyjęte z fantasy. Nie wiem, dlaczego tak bardzo gubisz się w stylizacji. Rozumiem, że niełatwo jest całościowo wyarchaizować tekst, by wyglądał na stary, ale próbujesz i to doceniam. Tylko strasznie głupio wygląda w jednym zdaniu przełożony i miast. Albo lokal i zaś. Ewentualnie szyk przestawny w zdaniu o frustracji czy ostentacyjności. 

ROZDZIAŁ 25

Na ścianach wisiały wekiery, buzdygany, halabardy i berdysze, pałki i miecze wszelkiego rodzaju – od krótkich i lekkich, przez szpady, okazy o zakrzywionych czy ząbkowanych ostrzach, po dwuręczne olbrzymy. – Na pewno szpady, a nie rapiery? Szpady powstały później. Biorąc pod uwagę to, że twoi bohaterowie noszą płaszcze, a szpady – okazuje się – są ogólnodostępne, twój tekst zaczyna kojarzyć mi się ze scenerią wziętą z filmów z gatunku płaszcza i szpady. Ich akcja przeważnie dzieje się jednak dopiero w XVII i XVIII wieku, wtedy pojawiają się również muszkiety. 

W oknach tliły się świece, na ulicach zaś zajarzyło się od latarni. – I znowu te latarnie. Okej, mogły istnieć, świecić za pomocą oleju, wosku czy łuczywa, ale wątpię, by były zapalane regularnie, jarzyły się naraz i było ich tak sporo. Natomiast świece to w ogóle luksus – woskowe świece kosztowały bardzo drogo i zapalane były w średniowieczu głównie w kościołach; uwierzyłabym, że mają je w gildii kupieckiej w Górnym Camorze, ale tu? Łatwiej dostępne były świece łojowe, ale one nie świeciły za dobrze. Żadne ówczesne wynalazki nie dawały aż tak ogromnych jasności, które rozświetliłyby miasto nocą. 
Zastanawiam się, czy do sklepu zbrojnego będziemy jeszcze wracać. Opisałaś go dość szczegółowo, jakby był naprawdę istotnym elementem fabuły, a jednak jak na razie odegrał dość niewielką rolę. 

Dynamiczna akcja? Super! Choć o ile pozytywnie zaskoczyła mnie reakcja panny lekkich obyczajów (nie spodziewałam się jej), o tyle niezbyt przekonuje argumentacja decyzji Deidree: 
Jak zwykle w takich sytuacjach, był to impuls – niewidzialna siła, która popychała ją do czynów będących wbrew rozsądkowi i wpojonym zasadom, wbrew instynktowi i naturze łowcy. – Pisałam już o tym; wygląda jak imperatyw i cecha Mary Sue w jednym. Nie wiadomo dlaczego, ale tak jest, bo tak, bo Deidree jest taka wyjątkowa na każdej płaszczyźnie, że nawet na wpajane od dziecka nauki reaguje inaczej niż każdy inny łowca. I nie jest to niczym logicznym umotywowane. 
Szerzej napiszę o tym w podsumowaniu.

Z lekką ekscytacją informuję, że powoli zbliżamy się do rozpoczęcia fabuły "właściwej" i aż dwóch z głównych wątków fabularnych – a to nie jest tak, że fabuła powinna dziać się od samego początku po ostatnią kropkę? Co w takim razie czytałam wcześniej? Wprowadzenie po prologu?

ROZDZIAŁ 26

Nagle się okazuje, że Opiekunowie mają problem (zresztą z tego, co opisywałaś o Górnym Camorze, moim zdaniem dość słuszny):
– Nasz tajemniczy jegomość natomiast publicznie potępia Górny Camor i jego mieszkańców za pławienie się w luksusach, za beztroskie życie niby pączki w maśle. (...)  Na zebraniach, na których nie rad byłeś się pojawić, zastanawialiśmy się jak temu zapobiec. Jak zdusić problem w zarodku. Próbowaliśmy chyba wszystkiego. Od dezinformacji po skrytobójstwo. Ale ten skurczysyn za każdym razem przewidywał i demaskował nasze ruchy, zyskując kolejne orędzia do walki przeciwko nam. Ten typ... To nie jest zwykły cieć z przydrożnej karczmy, to... Ktoś bardzo niebezpieczny. – Ale chwila. Skoro Opiekunowie dość sporo zdążyli się dowiedzieć o Sprawiedliwym, oznacza to, że gość podburza tłum od dłuższego czasu. Riss wrócił do miasta wcześniej niż drana i zdążył pojawić się na zebraniu – tym sprzed śmierci kupca, który spadł ze schodów. Dlaczego nikt nie mówił już wtedy na spotkaniu o Sprawiedliwym, buntowniku z miasta? 
Poza tym ten typ w odniesieniu do mężczyzny, sprawcy buntu, brzmi dość współcześnie. 
W odniesieniu do jakby-średniowiecza, zastanawiam się też, jak duże jest prawdopodobieństwo, by Sewel siedział w wygodnym fotelu, a nie na krześle czy tronie. 

ROZDZIAŁ 27

Następnego dnia wstała wraz ze słonkiem. – A co tu się stało narratorowi? Dlaczego słonkiem? Po co to zdrobnienie? Może się czepiam, ale zaczynasz tak rozdział, przed którym pisałaś, że nie jesteś z niego dumna. I to wygląda śmiesznie.

Wkrótce za parapety zaczęły lądować litry mydlin, zmieniając drogi w błotnistą breję. – Akurat drobiazg, ale dawniej nie budowało się parapetów. Choć w zasadzie jest to prosty element do zaprojektowania, nie sądzę, by ludzie w tamtych czasach brali pod uwagę jego istnienie – nie znali go. Ewentualnie nazwa podokiennik już jest bardziej przystępna niż parapet. 
Jeżeli chcesz budować klimat, staraj się wnikać w swoją społeczność, w uniwersum, które tworzysz. Zastanawiaj się, jak inaczej można nazywać niektóre elementy wyposażenia, by uchodziły za starawe i nie kojarzyły się z obecnymi czasami. Rób też research. 

Drugą osobą z listy był Yavren Dilinberg, właściciel areny. Deidree słyszała o niej nie raz i nie dwa – o miejscu pełnym rozrywek, zakładów, brudnych pieniędzy i śmierci. (...) Spotykało się je na ulicy, przy każdej bramie, w każdej alejce, karczmie czy kasynie. – W jaki sposób brudnych? Pranie brudnych pieniędzy, czyli wprowadzanie ich w obieg na przykład w legalnych kasynach, to pojęcie, którego użyto po raz pierwszy w latach 20. XX wieku w Stanach Zjednoczonych, w czasach prohibicji i z tym głównie się to dziś kojarzy. Ewentualnie z handlem narkotykami, niczym innym. Skojarzenie jest tak silne, że znów odsuwa mnie od twojego świata fantasy. 


Nikt nigdy nie dowiedział się, czym chciał zagrozić drab, bo nim zdążył choćby mrugnąć, leżał na ziemi z obcasem wbijającym się boleśnie w pierś i ostrzem miecza przystawionym do gardła. – Pisałaś, że drana nosiła ze sobą sejmitary, nie miecz. Tym bliżej jest do szabel.

W komentarzu pojawiła się uwaga, że robi się monotematycznie i ja się z tym, niestety, muszę zgodzić. Mimo że tłumaczysz świat brutalnością, nie usprawiedliwia to powielania schematów, które pojawiły się już wcześniej na przestrzeni krótkiego tekstu. Tym bardziej że nowe rozwiązania udowodniłyby twoją kreatywność. I jasne, rozumiem, że drana jest zmęczona, ma do tego prawo, a agresja i niewyparzony język to jej sposób bycia, jednak czy wszyscy inni bohaterowie epizodyczni, których spotyka, muszą być swoimi klonami? Zachowywać się w tylko jeden sposób? To wszystko koniec końców jest schematyczne. A co za tym idzie – przewidywalne. 
Minus jest bardziej dostrzegalny również z innego powodu – nudzę się. Deidree nie robi w moim odczuciu nic wybitnego poza tym, że zwiedza kolejne ładnie opisane lokacje. Tu targ, tu zbrojownia, tam karczma… Brakuje emocji, zaskoczenia, mowy pozornie zależnej ukazującej charakter drany. Sam opis świata, choćby nie wiem jak brutalnego, to dla mnie za mało. Czuję się zmęczona i coraz mniej mi się chce.

ROZDZIAŁ 28

Podoba mi się krótkie nawiązanie do przeszłości, wzmianka o lochach Kharrenu. Miejsce akcji jak zwykle opisałaś bardzo… plastycznie. Do tego nowy bohater – Dilinberg – dobrze wprowadzony, jest w nim pewna aura tajemniczości i niepokoju. 

Nie licząc chadzających w tą i nazad wartowników, co chwilę mijali ich obładowani stertami papierzysk mężczyźni (...). – To już było gdzieś wyżej i wciąż jestem na nie. Tam i z powrotem, ewentualnie: w tę i we w tę/wte i wewte – jeśli już musisz stylizować potocznie. 

– Za każdym razem, gdy twojemu podwładnemu się coś przytrafi wynajmujesz łowcę? – Ale z czym ona ma problem? Przecież wcześniej wiele razy mówiła, że jak to frydr, to bierze zlecenie z miejsca i cieszy się z niego, bo lubi przygody, wyzwania, tajemnice. Teraz bohaterka dowiaduje się, że to robota wręcz idealna i… wciąż jest niezadowolona. Deidree, no błagam… 


Męczysz mnie.
A Branżowe porachunki, o których wspominasz, też nie brzmią jakoś hiper-fantastycznie.

Po prawie trzydziestu rozdziałach, w których frydry pojawiły się tylko dwa razy (z czego jeden z nich jest takim trochę miłym psem, a drugi był stary i nie zrobił na mnie wrażenia, nawet nie pamiętam, jak wyglądał), w ogóle zapomniałam, że stanowią one jakiekolwiek zagrożenie. Nigdy jeszcze do tej pory nie wyobraziłam ich sobie w pełni; przyznam, że nie wiem, jak je mam sobie zobrazować. W każdym razie nie czuję, by budziły we mnie trwogę, jak i nie sądzę, by jeden dał radę tak licznej grupie. Skoro to mówimy o rozdziale, wojownicy mieli na pewno różnorodną broń i żadną go nie ubili...? Nie wiem, dlaczego brzmi mi to jak imperatyw. Może to tylko moje przeczucie, a może uprzedzenie, ale nie potrafię wyobrazić sobie potwora – coś na wzór wilkołaka – który położyłby na łopatki dwie armie. Chyba że walczący tam nie byli przygotowani do walki? Przy czym to nie jest tak, że na siłę chcę mieć te wątpliwości, ale jednak jakieś mam i czuję, że muszę o nich wspomnieć.

ROZDZIAŁ 29

Pierwsza scena – miodzio. Chyba pierwszy raz tak naprawdę z czystym sumieniem nie mam się czego doczepić. I stylizacja, i klimat, i dialogi – wszystko na mnie zadziałało i w sumie dopiero teraz, po tylu rozdziałach, poczułam emocje. Ładnie zobrazowałaś psychologiczne działanie tłumu, efekt domina. Jest to przerażające, ale i jasne. W jakimś stopniu potrafię zrozumieć bunt, choć na myśl o tym, jak skończył orator, bolą mnie kości. 

W drugiej scenie pisałaś natomiast o pożarach, karach stosowanych na bezstronnych i śmierci, i naprawdę żałuję, że to wszystko padło w dialogu. Przejmujących scen nigdy za wiele; pokazałaś wstęp i zakończenie wątku (oratora i obrady), a nie pokazałaś tego, co kluczowe, czyli zamieszek, które jeszcze bardziej pobudziłyby moje emocje. Tymczasem jak ledwo co się przebudziły, tak od razu opadły. 
Cieszę się, że pierwszy pomysł Sewela nie wypalił. Zastanawiam się jednak, czy to niezbyt podobne zagranie do drany i tego, że za pierwszym wejściem do sklepu z orężem nie trafiła na zleceniodawcę? Gdzieś ci się te postaci spotykają na podobnych płaszczyznach, chociażby towarzyszą im podobne postaci (Egla, Argal). Czy robisz tak celowo? Nie potrafię na tym etapie stwierdzić, czy uważam to za ciekawy obrót spraw i subtelne dawanie do zrozumienia, że ta dwójka do siebie pasuje, czy raczej jest to przeszkadzajka i niepotrzebna powtarzalność w obrębie krótkich fragmentów.
Niech zgadnę. Czy Sewel będzie chciał rozdać łapówki ludności? 500+ na chłopów i chłopki? To by było klawe, gdybyś jednak szła w satyrę. 

ROZDZIAŁ 30

W końcu mogę dokładniej zrozumieć, co dzieje się z draną, gdy używa mocy. Do tego podobają mi się opisy otoczenia, narastające w scenie napięcie i rozkaz przekazany Diabłowi. Dopiero przy tym zdaniu zrobiło się dziwnie: 
Jej chód był miękki i bezszelestny, do złudzenia przypominała skradającego się kota. – Aż mam ochotę zapytać, czy Deidree zaczęła chodzić na czterech łapach i strzyc uszami w przód. W innym wypadku porównanie jest słabe. Może nie tyle co do złudzenia przypominała kota, a po prostu skradała się cicho, ostrożnie jak kot? Coś w tym stylu. 

Gdyby zaś zabraliby jej broń i spróbowali zaciągnąć tam siłą, odgryzłaby sobie język w nadziei, że wykrwawi się, nim dotrze na miejsce. – Od przegryzionego języka nie można się wykrwawić, za to można się w tej krwi utopić. Albo nie utopić i wydalać smołę przez kilka kolejnych dni, bo przetrawiona krew tak właśnie wygląda.

Zapewne bardzo się w tym momencie zdziwisz, ale postanowiłam zakończyć lekturę. Jeżeli pytasz dlaczego – uważam, że sto stron oceny to wystarczający materiał, byś miała z czym pracować nad tekstem. Chętnie przeczytam całość, gdy podrasujesz początek. A o co dokładnie mi chodzi – dowiesz się już za moment.

PODSUMOWANIE

Zacznę od poprawności, z którą zmierzysz się po podsumowaniu. Nie czyta się źle, ale turbo-poprawnie też nie jest – przyda ci się betareader. Mylisz jaki z który i stosujesz je zamiennie, widziałam kilka błędnie zapisanych dialogów, stawiasz nadmiar przecinków (głównie przed jak w porównaniach, które nie są paralelnymi; w wyrażeniach typu chyba że; przed niż w zdaniu prostym itp.). Czasem nie stawiasz przecinków przed imiesłowem współczesnym (zakończonym na -ąc), a że używasz tych imiesłowów o dużo za dużo, to takich potknięć też wisi sporo. Strasznie dużo u ciebie fragmentów, w których pomieszałaś podmioty (błąd z zakresu spójności tekstu) – brakuje związku między poszczególnymi zdaniami. Gdy czytasz je na głos, robi się śmiesznie: słyszymy o ranie, której nie spieszyło się do piachu, czy o chuście rozmyślającej o mleku. Pojawiały się rażące ortografy i błędy w pisowni łącznej czy rozłącznej oraz literówki. 
Przejdźmy teraz do meritum – do podrasowania, o którym wspominałam.
Najwięcej zastrzeżeń mam do narracji. Obecna sprawia, że tekst na dłuższą metę mnie zmęczył. Balansujesz między narratorem personalnym a wszystkowiedzącym, często-gęsto historię psuje head-hopping. Przełączanie się z punktu widzenia jednej postaci na punkt widzenia drugiej jest kłopotliwe, ponieważ dzieje się za często i to na przestrzeni naprawdę krótkich fragmentów. Doświadczanie umysłu i serca jednej postaci tylko przez chwilę, aby dwa zdania dalej zostać zmuszoną do zmiany perspektywy na inną postać, sprawia, że zaczyna boleć mnie głowa. Tak się nie pisze, szczególnie że używasz mowy pozornie zależnej i starasz się momentami kreować za pomocą tzw. POV (ang. Point of view characters). O co chodzi z tym całym POV-em?
Tak więc raz na jakiś czas pojawia się w twoim tekście subiektywny punkt widzenia Deidree i to on zajmuje część narracji, dzięki czemu możemy na chwilę wniknąć w emocje bohaterki i dowiedzieć się, o co jej chodzi. Według mnie dzieje się to za rzadko. Zdecydowanie lepiej byłoby, by to właśnie z tych partii czerpać informacje o całym świecie przedstawionym – w formie monologów wewnętrznych. Wtedy odklepane ekspozycje nie męczyłyby aż tak, narrator wszystkowiedzący mógłby odsunąć się w cień. Szkoda jednak, że dawno się w tym pogubiłaś – starasz się pisać w sposób, by czytelnicy widzieli sceny z punktu widzenia Deidree i odczuwali, jak odczuwa ona, widzieli to, co ona widzi, ale jednocześnie część opisów świata czy momenty walki pisane są narratorem wszystkowiedzącym – nagle staje się obiektywnie, daleko, obco. Piszesz, co myślą i wiedzą przeciwnicy albo co dzieje się tam, gdzie wzrok Deidree nie sięga. I gdy pojawia się mowa pozornie zależna, przechodzimy w POV – mamy zgrzyt.
Twoim problemem, jeżeli chodzi o sposób narracji, jest także nadmiar bohaterów, którym oddałaś głos. Może jest to celowe, ale w artykule o narracji, który znajdziesz [w naszej Ecyklopedii], przeczytasz, że w tak wielowątkowej historii czterech głównych bohaterów, którzy dostają prawo do prowadzenia swojej mowy pozornie zależnej, to granice wydolności percepcji czytelnika. U ciebie pojawiło się ich nawet sześcioro: wchodzimy do głowy dranie, Egli, Sewelowi, Straggerowi, Delebowi, Alimowi, chłopaczkowi z lasu, którego imienia nie pamiętam, Riffenowi, Grahowi i innym – często na chwilę i przez head-hopping... Tego jest zwyczajnie za dużo. Do tego przez każdą z tych perspektyw przebrzmiewa jeszcze narrator wszystkowiedzący – głównie w opisach. Jakbyś nie mogła się zdecydować. Pomogę ci więc dokonać wyboru.
Nie oszukujmy się – starym dobrym wszystkowiedzącym dziś już pisze się dość rzadko, ponieważ… taka narracja jest w przypadku fantasy strasznie toporna i nudna, bogata w ekspozycje. Tak pisał chociażby Sienkiewicz i naprawdę mało znam osób, które bawi czytanie jednostajnej ględy, nawet jeśli czasem podrasujesz ją kurwą czy cholerą. Unikaj wodolejstwa, skup się raczej na narracji personalnej – tym bardziej że w niektórych momentach naprawdę świetnie ci to wychodziło. Wyklucz każdy męczący head-hopping – scenę przedstawiaj z perspektywy jednego bohatera (tego, który w danym epizodzie ma do odegrania najważniejszą rolę). Jeżeli we fragmentach ma przewinąć się inna postać, przytaczaj tylko jej słowa i czyny – to, co widzi bohater, z którego perspektywy prowadzisz scenę. Niech do niego należy ocena, komentarz odnośnie do świata przedstawionego i tego, co się dzieje. 
Korzystanie z mowy pozornie zależnej ma wiele plusów, a najważniejszy to ten, że dzięki tej technice prowadzenia narracji lepiej poznam Deidree (ją, ponieważ to do niej należy większość scen). Dowiem się wreszcie, co myśli, co czuje, jak reaguje na wydarzenia. Narrator wszystkowiedzący jest słabym pomysłem, ponieważ odbiera możliwość takiego poznania postaci; narracja personalna jest bardzo zbliżona do pierwszoosobowej, wciąż jednak przyjmujemy bezpieczną pozycję – osoby trzeciej – i odmieniamy końcówki. Staraj się więc pisać naturalnie, postaw sobie za cel przekształcenie każdej sceny w pełnoprawny POV; zabieraj się do pisania, wczuwając się w Deidree. Niech będzie przede wszystkim lekko i naturalnie. Mowa pozornie zależna pozwala też zmniejszyć ilość słów, nie daje lać wody, a maksymalnie intensyfikuje wrażenia z czytania. Dzięki temu każda scena bierna może być ciekawa, bogata w subiektywną, wystylizowaną opinię kogoś, kto staje się nam bliski. Naturalny.
Odnośnie do naturalności, wspomnę też w kilku słowach, co myślę o twoim stylu. Masz bogate, działające na wyobraźnię opisy, wystylizowane dialogi, ale partie narracyjne przez cały czas trwania fabuły właściwie nie wiedzą, skąd się urywają i do czego pasują. Albo idziesz w chłopstwo i nawet w narracji korzystasz z regionalizmów albo kolokwializmów (np. tam i nazad, przyleźć, klecić), albo przestajesz się wczuwać i robi się zbyt współcześnie (ekipa budowlana, kasa, remont, profit, branża, przełożony). Innym razem mam wrażenie, że się popisujesz i chcesz wyedukować narratora, co niezbyt pasuje do fantasy (tlen, planeta, padaczka, ostentacyjność, klaustrofobia). Przez większość czasu, pomijając opisy miejsc, klimat średniowiecznego fantasy jest naprawdę znikomy. Wciąż przypomina mi się cytat Nearyh, która betowała mi kiedyś mój tekst. Jak to było?: Azaliż, szanowny dresie, wpierdzielmy to zacne jadło. 
Co jeszcze rzuciło mi się w oczy? Twoi bohaterowie – wszyscy, z różnych warstw społecznych i miejsc – posługują się sztampową cholerą. Brakuje mi w tym przypadku różnorodności. Popracuj też nad powtórzeniami, szczególnie czasownika być
Charakter opowiadania dobrze oddają za to frazeologizmy i chociażby powiedzenie o świcie; żałuję, że takich elementów nie pojawia się więcej. Za to dość duże problemy, szczególnie na początku tekstu, miałaś z szykiem. Niemal i zaś nie zawsze stawiasz na dobrej pozycji w zdaniu. Czasem przekombinowywałaś i brzmiałaś jak mistrz Yoda.
Mam też zastrzeżenia co do sposobu, jak kreujesz myśli – głównie te należące do drany. Są składne, ładne, okrąglutkie, ekspozycyjne. Słowem: nienaturalne. Pozbawione tego, czym myśli się charakteryzują i odznaczają od dialogów, czyli pozbawione intymności. Spójrz: (r. 10) 
Jeśli będzie szło o prywatne porachunki albo ludobójstwo, odmówię z miejsca, jak wielkiej nagrody by mi nie zaoferowano. (...) To wbrew kodeksowi i... I wbrew mnie samej. Ale gdy obiektem zadania okaże się frydr, przyjmę zlecenie z miejsca. Potrzebne mi będą pieniądze. 
Czy ty również tak myślisz? Składasz dokładne, jakby przeliterowane fakty? To wbrew mnie samej. – Nie czuję tego; takie rzeczy się wie, zakodowane są w podświadomości, więc nie trzeba o nich myśleć. Mam wrażenie, że nie potrafisz się wyluzować i wystarczająco wczuć w swoją postać, gdy budujesz fragmenty myśli. Nie musisz pisać, na przykład, że bohaterka weźmie robotę, ponieważ ona wie, że to robota, że to zlecenie, że też chodzi o obiekt tego zlecenia. Nie bądź taka łopatologiczna. Spróbuję coś ci zasugerować:
Porachunki, ludobójstwo odpadają, choćby nie wiem co. A jak frydr? – Wezmę z miejsca, złoto się przyda. W stolicy drogo, i jeszcze to siodło dla Diabła…, i do tego może jakiś nożyk?
Przy czym też nie chodzi o to, że jakoś zmuszam cię do skorzystania z mojej wersji. Być może lepiej by mi poszło, gdybym z trzydziestu rozdziałów dowiedziała się, jaki Deidree ma styl. Chcę ci tylko pokazać, że, będąc w głowie jakiejkolwiek postaci, nie musisz się rozdrabniać, składać ładnych zdań. Myśli to właśnie ta część narracji, która przekonuje najbardziej, gdy jest najmniej składna, a najbardziej swojska, pomieszana i której interpretacji aż chce się dociekać. 
Bardzo dobre są twoje opisy świata przedstawionego. Pewnie, że lepsze byłyby te mniej sztywne i ładne, a bardziej podciągnięte pod mowę pozornie zależną i mówiące o tym, co o danych elementach świata sądzi sama drana i – przede wszystkim – jak sądzi (ad stylizacji językowej). Choć zdarza się, że przytaczasz elementy, o których Deidree myśli i które jej się kojarzą (mamy więc ten POV, o który tak bardzo wnoszę), to też nie zawsze tak jest – czasem łasisz się na ekspozycje siane przez narratora wszystkowiedzącego. Szkoda. Jednak trzeba ci oddać, co twoje – nie brakuje ci kreatywności w konstruowaniu świata. Przez pierwsze notki to głównie mniejsze lub większe opisy sprawiały, że chciałam cię czytać i poznać nowy świat. Wymyśliłaś adekwatne, pasujące do fantasy nazwy własne. Podobają mi się krainy Wiecznej Zimy, wioska Ranne, (mimo wszystko zbyt ładniutka) stolica, urzeka mnie bór i chata Egli. Operowanie słowem w przypadku miejsc akcji wychodzi ci sprawnie i dobrze się czyta te fragmenty.
Jednak nawet jeśli opisy są pierwszorzędne, twój świat zawiera błędy wynikające z braku researchu. Aż świerzbi mnie, by wkleić sławne kółko ze Sznaucerka: 
Stety-niestety nawet świat fantasy nie może przecież trzymać się na ślinę i sznurek; jeżeli dziś nie ma warunków, by postawić wieżę wyższą niż sześćset metrów, wątpię, by takową zbudowano w średniowieczu, chyba że przy użyciu magii, ale nie wspominałaś o niej, pisząc o gildii i kupcach. Poza tym budowle powinny być przede wszystkim praktyczne, a ta wieża wcale do takich nie należy; dawniej tworzono je z myślą o fortyfikacjach obronnych – twoja natomiast pełni funkcję właściwie nie wiadomo jaką i po co. Do tego miasta – w rzeczywistości nie były aż tak przesłodzone, ludzi nie byłoby w nich aż tylu, szczególnie po wojnie. Wątpię w wynalazki takie jak szklane szyby w pasażach handlowych, ogólnodostępne duże lustra, w których można przeglądać się w całości; wątpię w windy działające na wysokość dwudziestu pięter użytkowych i w to, że przedstawiciele gildii kupieckiej, która rządzi jedną z ważniejszych części miasta, są ograniczeni umysłowo, przez co tekst przestaje być poważny. I w to, że w Ranne chłopi czytają, a w zapyziałej wiosce z drugiego rozdziału mają room service w prostych gospodach. Szczerze? Twoje opowiadanie pod względem wyszukiwania prawdopodobieństwa było dla mnie chyba najbardziej wymagającym, ale i męczącym materiałem od czasu oceny Cheruba. Czytanie już dawno nie było aż tak forsowne i nużące. Pisząc ocenę, musiałam skontaktować się i zanalizować poszczególne fragmenty twojego tekstu z biegłymi przeróżnych dziedzin – od archeologów i mediewistów, po specjalistów z medycyny i... amatorów myślistwa. To nie więc głos mnie jednej – czepialskiej – a głos kilku innych osób, które się mogą pod tą oceną podpisać.
Męczące również było analizowanie twojej treści pod względem tego, co piszesz. Mam wrażenie, że albo masz słabą pamięć, albo niepotrzebnie się spieszysz, albo stworzyłaś za mało notatek dotyczących planu na świat i jego bohaterów. Rozdziały co chwilę podawały mi sprzeczne informacje nie tylko w elementach o małej wartości (np. wysokość wieży, ubranie Deidree, kwestie zarazy i jej braku), ale także w elementach, które tworzą charakter głównej postaci, czyli… no, są dość istotne dla całości. Chyba nigdy nie czytałam niczego, co traktowałoby o aż tak sprzecznej sylwetce psychologicznej. Raz Deidree jest doświadczona, a raz robi podstawowe błędy chociażby w czasie walki. Raz narrator przekonuje mnie o czymś, by za chwilę bohaterka zrobiła coś zupełnie innego. 
Na to, niestety, wpływ ma ekspozycja, z którą również sobie nie radzisz. Niektóre sceny wypełnione są nią po brzegi – eksponujesz w dialogach, w komentarzach narracyjnych przy wypowiedziach postaci, eksponujesz wnętrze postaci (bohater czuł się tak i tak), tłumaczysz jak krowie na rowie, co postać chce uzyskać, opisując też warunki, w których się akurat znalazła i jej zachowanie (np. okolica śmierdzi; jeździec popędził konia, bo czuł smród). O tym wszystkim przeczytasz [TUTAJ], więc smacznego. Czasem czułam, jakbyś mi nie ufała, nie brała pod uwagę, że myślę o tym, co czytam i analizuję – nie jako oceniająca, ale zwykły czytelnik, który wnioskuje z tekstu, chce samodzielnie poskładać te puzzle. Odbierasz mi tę możliwość, dając mi tekst do czytania i zaakceptowania, a nie do samodzielnego przeżycia i wczucia się. 
Najbardziej jednak bolą mnie ekspozycje dotyczące Deidree. Deidree jest piękna, wyjątkowa i doświadczona w boju, i tak dalej, i tak dalej… W koło Macieju, już od pierwszego rozdziału. Przy czym to wszystko pojawia się szybciej, niż dziewczyna działa i mówi. Znam ją z ekspozycji, a nie znam jej po jej czynach czy znikomych wypowiedziach – odburknięciach. Jeszcze nie wypowiada słów, a narrator już zapewnia, że zrobiły na słuchaczach niesamowite wrażenie. Wyprzedzasz fakty, część zresztą wyprzedziłaś już w zapowiedzi i wprowadzeniu. Przy czym smutna prawda jest taka, że do ostatniego przeczytanego rozdziału nie byłam w stanie wymienić cech charakteru, które zobaczyłabym w bohaterce i o których byłabym przekonana, że nie wynikają z przypadku, jednorazowo. Czy drana jest pewna siebie, czy zagubiona? Czy odwagę i jej narwaństwo kreuje czarna magia w jej wnętrzu, czy to również jej cechy? Jest chłodna czy lubi ludzi i chętnie się z nimi przyjaźni? Ciekawa czy obojętna? Nic o niej nie wiem, poza tym jak wygląda i że jest wygadana oraz butna, lubi gwiazdorzyć; przez większość czasu, który poświęciłam na czytanie scen o niej, miałam ochotę wstać od komputera, wyjść z domu i kupić jej Snickersa. Przy czym akurat same kwestie dialogowe Deidree całkiem mi się podobają, widać, że zadziorstwem broni się przed złym światem. Tylko dlaczego jest butna również w stosunku do bliskich, chociażby do Egli? Albo w stosunku do ludzi, którzy mają dla niej interesującą ją robotę?


Tu nie mogę nie wspomnieć o tym, że Deidree posiada cechy Mary Sue – wyjątkowy wygląd, ekwipunek, nietypową przeszłość i atencję wszystkich, których spotyka na swej drodze. Wyróżniając się z tłumu, pławi się w zaskoczonych, zainteresowanych spojrzeniach, jednocześnie powtarzając, jak to bardzo nie potrzebuje innych, bo przecież to samotna łowczyni chowająca się pod kapturem. Aż mi się przypomina Terry Pratchett: Ludzie, którzy nie potrzebują innych ludzi, potrzebują innych ludzi, by im okazywać, że są ludźmi, którzy nie potrzebują innych ludzi („Maskarada”).
Zastanawia mnie jeszcze jedno. Czasem Deidree przejawiała momenty, w których się wahała i myślała o kodeksie łowców, tylko że… zawsze go ignorowała, mając swój rozum. I okej, niech go ma, tylko… skąd u niej to wyłamywanie się z otrzymanych nauk? Skoro od małego była przygotowywana do roli łowczyni, dlaczego tego po niej nie widać? Nie widać, by to, co przeżyła w Kharrenie, wypaliło na niej piętno, w jakiś sposób złamało ją. Wpajana mentalność nie pozwoliłaby jej na bunt, przyjaźnie, podróżowanie w grupach, narażanie siebie w niepotrzebnych starciach tym bardziej w rzeczywistości, o której piszesz – takiej, gdzie niedawno panowały wojna i bieda, a frydry stanowiły jakieś zagrożenie. Jednocześnie, choć nie leży to w obowiązkach łowców, drana zabija wszystkich przeszkadzających jej, nawet tych, którzy dla kogoś tak wymiatarskiego w rzeczywistości nie stanowią zagrożenia. Rozważniej byłoby unikać niepotrzebnych walk lub przynajmniej nie popisywać się bez potrzeby w ich trakcie – tak sądzę. Tym mogłaby mi zaimponować. Tymczasem Deidree myśli o tym, że wprawdzie kodeks coś tam, ale i tak robi wszystko po swojemu. 
W takich okolicznościach dość logiczne wydaje mi się, że bohaterka powinna również korzystać z możliwości, które daje jej bycie łowczynią i robić wszystko, by utrzymać pozycję i ukrywać tajemnice dranów, tymczasem pierwszym-lepszym napotkanym ludziom zdradza, że łowcy nie mają nic wspólnego z magią i tylko rozpowiadają plotki, by unikać nieprzyjemności. Ale czy tym nie sprowadza tych nieprzyjemności na samą siebie? Jeżeli jest nietypową łowczynią o dziwnych, odklejonych poglądach, musi mieć do tego jakiś powód, ja natomiast czytam, że czasem Deidree się waha i czuje, że z kodeksem jest coś nie tak. Ale skąd to wie? Dlaczego bierze to pod uwagę? Tego nie wiem.
Deidree jest dla mnie niestety bohaterką nieciekawą. Przede wszystkim dlatego, że nie ma w sobie nic, co byłoby dla mnie interesujące, poza tym czymś, co ją czasem męczy (aż musiała iść błagać o rytuał, jednocześnie przeżywając przygody, poznając przyjaciół i wielokrotnie zapominając o tym, że w ogóle coś ją trapi). Jest zbudowana przez ekspozycję i nie rozwija się na przestrzeni dość długiego tekstu. Gdy ją poznałam, była już genialną rzeźniczką (która jednocześnie oberwała od random-pierwszego-lepszego, starawego frydra) i tak po prostu sobie podróżowała, i przypadkowo spotykały ją różne rzeczy. Przy czym pisałaś mi, że planujesz tekst długi i bogaty w akcję, ważny jest dla ciebie rozwój drany. Problem w tym, że przez te wszystkie rozdziały w moim odczuciu ona... ani trochę się nie rozwinęła. Na przykład w pierwszych notkach czytałam, że w Akademii przygotowywana była do prowadzenia samotnego trybu życia, ale gdy przyszło jej walczyć w grupie, od razu sobie z tym poradziła. Zastanawiam się, w jakim kierunku chcesz ją rozwijać, skoro na dobrą sprawę już nie musisz tego robić? Ani w walce, ani w życiu w społeczeństwie, ani w niczym – dziewczyna wygląda na ukształtowaną w pełni już od samego początku historii. 
Tutaj na myśl przychodzą mi też sceny walki. Jeżeli w pożarze czy na korytarzu lub ze zbójcami w lesie pokazujesz walkę na najwyższym poziomie, jak chcesz przedstawić kolejne? Jeśli na początku tekstu używałaś mocnych słów, przytaczając skomplikowane ataki bogate w efekty specjalne, do końca poziom powinien rosnąć… Tylko że nie ma już za bardzo jak. To sprawia, że pod tym względem się nudzę. 
W głównej mierze to, że Deidree mnie nie interesuje, to brak dobrze wprowadzonej w tekst spójnej sylwetki psychologicznej. Brak cech charakteru. Brak czegokolwiek, poza trudną przeszłością i wyglądem. 
Czego jeszcze brakuje Deidree? Na moje oko brakuje jej celu. Niby ma plan i przez pierwsze rozdziały podąża do Egli na rytuał, ale ja nie widzę, aby się spieszyła, aby jej bardzo zależało, aby była przekonana, że tylko to może jej pomóc. A gdy już rytuał się kończy, w ogóle nie wiem, dokąd Deidree chce dążyć, nie widzę wpływu rytuału na nią, postać się nie zmienia, aż zastanawiam się, po co marnowała czas na podróż do staruchy. 
Zacytuję ci coś: Katniss chciała za wszelką cenę uratować Peetę, a potem pokonać Kapitol. Arlen był gotów porzucić dotychczasowe życie, by zabić Jednorękiego. Percy musiał dołożyć wszelkich starań, żeby na czas zwrócić Piorun Zeusa na Olimp i zapobiec wojnie między bogami. Sherlock Holmes choćby nie wiem co pragnął rozwiązać zagadkę. [źródło]. A czego chce Deidree i dlaczego po trzydziestu rozdziałach jeszcze tego nie wiem? Dziewczyna żyje albo za swoje, albo za darmo (ponieważ łowcom przysługują pewne przywileje), albo ma sporo przyjaciół i… jakoś leci. Byle do przodu. Znalazła sobie zlecenie – tak o, po prostu ogłoszenie wpadło jej w łapę. Nie mam wrażenia, że przeszkody się piętrzą, że opowiadanie jest o czymś. To raczej sterta przypadków. Bo co by się stało, gdyby Deidree nie znalazła ogłoszenia? Co by robiła? – Zakupy? Naprawdę wielką frajdę sprawił mi rozdział, w którym opisałaś śmierć Adlena Kyrra. Aż podskoczyłam i pomyślałam: yay, nareszcie coś się dzieje! Wprawdzie rytuał Deidree i Egli był ciekawy i pojawił się wcześniej, ale, jak pisałam, wcale nie zdążyłam poczuć, że bohaterce na nim zależało. Że to był jej cel, do którego dążyłaby za wszelką cenę. Pewnie dlatego, że nie czuję w Deidree emocji, w głównej mierze przez narrację, na którą się zdecydowałaś. Jak widzisz, wszystko się ze sobą wiąże. 
Na moje brakuje jej też ograniczeń. Potrafi walczyć, robiąc młynki sejmitarami, trudno znaleźć u niej wady. Błędy, które popełnia, nie robią na czytelniku wrażenia. Chociażby rany szybko się na niej goją, nie mając znaczenia fabularnego. Do tego, uwaga, drana raz w sumie popełniła błąd – weszła do złego sklepu. 
Nadzieja w Sewelu Rissie. To wysoko postawiony podróżnik, który ma głowę na karku i nawet czasem jej używa (choć pomysł z wysłaniem oratora na śmierć był… co najmniej średni). Brakowało mi też strony emocjonalnej Sewela w scenie, w której Deidree walczyła na korytarzu – potem bohater troszkę mnie rozczarował, że dość szybko i mocno się spoufalił z łowczynią, za szybko odrzucił pragnienie poznania natury łowców nawet za pieniądze, przez co brakowało mi rozwoju relacji tej dwójki. Raz dostaję rozdział, gdy się średnio lubią, a potem, po walce, już wszystko między nimi jest bardzo okej. A jednak od przyjazdu do Górnego Camoru kibicuję Rissowi – jest sympatyczny. Niech mu się wiedzie. 
Nie czuję jednak, by wątek śmierci dwóch Opiekunów był potraktowany z należytą powagą i skłaniałby do refleksji. W ogóle gildia kupców, ich wieża i obrady dotyczące morderstw czy Sprawiedliwego bardziej przypominały mi satyrę w stylu Pratchetta i Magiczny Uniwersytet. Bohaterowie, którzy odpowiadają za gospodarkę i pełnią ważną funkcję w stolicy, wychodzą na… po prostu głupich. Mam wrażenie, że tylko po to, by Sewel mógł na ich tle błyszczeć. I jasne, niech błyszczy, ale dzięki jakiemuś faktycznemu wykazaniu się, a nie tylko tym, że jako jedyny w scenie obrad użył mózgu. Nie ogłupiaj innych. Jeżeli Sewel ma być inteligentny, niech się bardziej wysili. Niech sobie na tę cechę zasłuży. Tymczasem on jest jedynie filozofującym przeciętniakiem.
Uwielbiam za to twoją Eglę. Pisałam o niej wiele dobrego i choć fabularnie uważam, że jak na razie kobieta niczego nie wniosła (rytuał nie wydaje się mieć wpływu na Deidree), to jednak pałam do staruchy wielką sympatią. Chciałabym, by kobieta częściej pojawiała się na planie i by mógł rozwinąć się wątek jej frydra. Przy czym temu, na moje, brakuje stylizacji językowej, która przypominałaby faktycznie dzikie zwierzę, a nie filozofa, bo niby dlaczego Grah miałby brzmieć tak samo jak Sewel?
Innych postaci nie przytoczę, ponieważ nie pamiętam ich imion. Jeżeli przytaczałam je w podsumowaniu, to tylko dlatego, że scrollowałam twój tekst. Ciekawe jest jednak, że w przypadku zbójców czy postaci epizodycznych tworzenie wypowiedzi charakterystycznych wychodzi ci bardzo dobrze, kiedy Deidree czy Sewel brzmią jednakowo. Teraz polecę starą śpiewką, którą zarzucam w większości ocen – gdyby wyciąć z opowiadania poszczególne partie dialogowe postaci pierwszoplanowych, miałabym problem z ich przyporządkowaniem. Być może poznałabym Eglę, ale wyżej wspomnianą dwójkę – raczej nie, chyba że po kontekście. A przecież nie o to chodzi. 
Z tych wszystkich powodów zdecydowałam się przerwać ocenę wcześniej, gdy sięgnęła trochę ponad stu stron. By pokazać ci, że przez trzydzieści rozdziałów nie zainteresowała mnie główna postać ani jej los i nieważne, jakie ciekawe rozwiązania fabularne zaplanowałaś na potem – czytelnik już dawno mógłby odpuścić i nie dać im szansy się pojawić. Bo co robisz, gdy książka nie kręci cię po dwudziestu-trzydziestu rozdziałach? Zamykasz ją i odkładasz. Choć bardzo kreatywne masz pomysły na wątki drugoplanowe – Ahaya czy morderstwo w gildii – mnie na dziś to nie wystarcza. Opisy, choć świetne, nie wprowadziły mnie w klimat fantasy; chociaż próbowałam się wczuwać, co rusz czymś wybijałaś mnie z rytmu. Na dodatek mam wrażenie, że strasznie rozjeżdża ci się wątek Deidree – większość scen, w których dziewczyna się pojawia, nuży mnie, ponieważ nie widzę, by były jakoś szczególnie ważne. Mamy zwiedzanie nowych miejsc, robienie zakupów, spuszczanie łomotu ochronie – dla mnie nic nowego, nic interesującego. Trochę się wleczesz.

Na dzień dzisiejszy – jako że nie skończyłam całości – ocena jest bez noty końcowej. Jednak gdybym miała ją wystawić, wlepiłabym raczej przeciętny. Jak przewidziałam na początku, wylało się morze emocji, tylko szkoda, że wyeksponowanych w zapowiedzi. 
Wierzę jednak, że Łowczyni może być świetną historią. Wymaga dopracowania głównie narracji – od tego zacznij, doucz się w tej kwestii. Niestety źródeł polskich o narracji personalnej wciąż jest zbyt mało. Zajrzyj na angielskie, tu: [KLIK] i tu: [KLIK]. Pisząc, nie spuszczaj gardy i nie luzuj stylizacji, nie idź we współczesne frazesy, czytaj więcej high i dark fantasy. Lub odpuść stylizację zupełnie i idź w nowożytność. Nikt cię do niczego nie zmusi, ale co, gdy poprosi cię o spójność? 



Za betę dziękuję Hachi i Fenoloftaleinie.

20 komentarzy:

  1. (1)
    Jeśli mam być szczera mam mieszane uczucia co do oceny. Z jednej strony nie tego do końca się spodziewałam, z drugiej - nie oczekiwałam niczego szczególnego, jako że traktuję Łowczynię jak "worek treningowy" - od czasu do czasu, gdy wpadnie wolna chwila, coś tam poboksuję, żeby nie wyjść z formy, ale bez rozgrzewki, odpowiedniego stroju, większego przygotowania. Pisząc w ten sposób faktycznie jakość może być przeciętna, będą pojawiać się niespójności czy "zapominalstwo". Ciężko nie zgodzić się z większością zarzutów, a jednak jakaś część z nich wydała mi się pochopna bądź nietrafna. Jestem zadowolona z ilości wskazówek i wniosków, które mogę na podstawie oceny wyciągnąć, na pewno przydadzą się w przyszłości, by nie popełnić tych samych błędów, ale czuję się też trochę rozbita - niepocieszona i nieco rozczarowana. Lektura zakończona została na rozdziale jeszcze z 2018 roku. Kwestią nie pozostawiającą wątpliwości jest fakt, że rozdziały sprzed półtora roku nijak się będą miały do tych "aktualnych". Pisząc człowiek cały czas się rozwija, dojrzewa wraz z warsztatem. I, cholera, nie wiem, czy Twoje zarzuty jakkolwiek mają się do teraźniejszości. To jest najgorsze. Nie wiem w sumie, nie mogę obiektywnie ocenić, czy wskazane przez Ciebie błędy wciąż się pojawiają. Nie potrafię stwierdzić, czy cokolwiek prócz problemów ze skaczącą narracją i interpunkcją (tego akurat jestem świadoma, choć walczę XD) jest w ogóle aktualne. To, że początek historii pozostawia wiele do życzenia, ma w sobie jakieś głupotki, niedociągnięcia, jest dla mnie jasne. Tekst jest oddany dla czytelników, powiesz, odpowiadam za niego - nie da się zaprzeczyć. W gruncie rzeczy powinnam wrócić i poodświeżać starocie, odrestaurować, jak to zrobiłam z prologiem. Zakładam jednak, że w najbliższej przyszłości nie ma na to szans. Brak czasu, nadmiar obowiązków, praca, studia - mogłabym tłumaczyć się bez końca. Zmierzam do tego, że czasu, a nawet (aż wstyd przyznać) czasem chęci brak mi do pisania bieżących rozdziałów, co dopiero do tych trzydziestu czy czterdziestu rozdziałów wstecz. Szczególnie, że, jak już wspominałam, Łowczyni to nic innego, jak forma treningu, nie żaden poważny projekt. To po co zgłosiłam ją do oceny? ...Myślę, że z ciekawości. Choć najbardziej chciałam poznać, jak ocenisz rozwój historii, wątków, postaci na ich tle - do czego, niestety, nie doszło XD
    Nie wiem teraz jak mam się do zarzutów odnosić - przy niektórych wiem, że mają słuszność co do ocenionych rozdziałów sprzed roku, a jednocześnie, że w aktualnych nie miałyby zastosowania. Albo właśnie nie wiem, czy nadal dany błąd występuje. Trochę jakby ślepy z głuchym grał w "ciepło zimno".
    Wiedz, że co chodzi o nieszczęsne wstawki we wstępie i pod prologiem - nie ma już po nich śladu. Coś mi z tyłu głowy mówiło, że nie wyglądają najlepiej, ale trzymałam się swego. Dobrze, że mi oczy otworzyłaś szerzej :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. (2)Deidree. Wytrzeszczyłam oczy, gdy nazwałaś Deidree Mary Sue. Z wyglądem mogłam faktycznie nieco przesadzić, choć idealna nie była. Stwierdziłam, że nadrobię ułomnościami, słabościami - tym, że nie zawsze wychodzi z walki zwycięsko, że czuje strach, zwątpienie, że poddaje się toczącej ją mocy (resztę wyjaśnię niżej), że nie radzi sobie z samą sobą. Że w środku czuje niemal ciągły strach i tak po prawdzie sama jest jedną wielką ułomnością. Co do tego jak przedstawiała się wizualnie - wśród zwykłych ludzi faktycznie mogła wyglądać szczególnie, ale nie wyróżniała się pośród dranów. Strój który miała w Krainie Wiecznych Śniegów był, że tak powiem, jej nabytkiem. Strój w który przebrała się po powrocie do Egli (tak, strój tam był, bohaterka o tym wspominała będąc jeszcze na północy) jest strojem, który posiada każdy dran. Każdy. Więc to nie tak, że to ona ma takie badassowe ciuszki, a reszta łowców chodziła w workach po ziemniakach. Kharren w pełni wyposażał każdego drana, który opuszczał wyspę. To, jak dla mnie, był zbyt szybko i nieco bezpodstawnie wysnuty wniosek. Co innego, żeby Deidree spotkała innych dranów i ci byli ubrani zwyczajnie. Wtedy okej, ale skąd wzięłaś to, że Deidree, jedyna na świecie, ma niepowtarzalną super-ekstra-zbroję, bo jest główną bohaterką i bo tak, bo czemu nie? Trochę ała. Sporo było w ocenie takich zarzutów-domysłów, pozbawionych tak po prawdzie podstawy.
      Postać Deidree miała się rozwijać i "odkrywać" przez całość lektury. Deidree, jak sama stwierdziłaś, jest sprzeczna. I nie dlatego, że nie mogłam się zdecydować, a dlatego, że taki był zamysł. Wychowywano ją, a wręcz hodowano na maszynę do zabijania, bez uczuć, skrupułów, pragnień. Pozbawiono ją dzieciństwa, normalnego rozwoju - jej rozwój psychiczny był zaburzony, nieprawidłowy. Z jednej strony była dorosłą kobietą, z drugiej - miała w sobie jeszcze to dziecko, które nie miało szansy naturalnie dojrzeć - które przez większość swojego życia trzymane było na odciętej od świata wyspie, w murach Kharrenu. Świat zaczęła poznawać od niedawna, dopiero od momentu, kiedy skończyła szkolenie i opuściła wyspę. To co dla nas jest oczywiste, dla niej naprawdę może być odkryciem. Poza tym jest draną z Kharrenu - maszyną do zabijania, pozbawioną skrupułów morderczynią, jednak mistrzom nie udało się pozbawić ją całkowicie jej charakteru, natury. Ona nie wie do końca kim jest i kim być powinna. To co czuje przeczy temu co powinna myśleć, co jej wpojono, a czego sama się uczy i co sama odkrywa czy obserwuje. Może porównanie tego do rozdwojenia jaźni nie jest zbyt trafne, ale ma punkty wspólne. Powtórzmy to - jest pełna sprzeczności. Utrudnia jej to życie. Jest w ciągłej kontrze do samej siebie. Raz górę bierze zimny morderca, raz przestraszone, naiwne, skrzywdzone dziecko. Żałuję, że nie doszłaś do rozdziału, w którym ukazana była retrospekcja Deidree z czasów Kharrenu, albo przykładowo tego, w którym spotyka innych dranów. Ten (pierwszy) rozdział jest ważny dla odbioru postaci, dla zrozumienia, przez co przechodziła i jak to na nią mogło wpłynąć, jak ją to ukształtowało. Do tego dochodzi wspominana magia, która toczy dziewczynę od środka, jak choroba, jak rak, dajmy na to - również wpływa na jej zachowanie, psychikę. I ma ścisły związek z jej przeszłością - z tożsamością jej rodziców, okolicznościami poczęcia, które też wpływają na jej charakter i zachowanie, są zakodowane w jej DNA (zaspoileruję z deka, skoro i tak czytać nie będziesz, że okoliczności poczęcia łączyły się ściśle z Ahayczykami i dranami, z frydrami w sumie też). Zdaję sobie jednak sprawę, że żadne tłumaczenie tego nie odda, należałoby zapoznać się z całością. Dlatego zostawię to tak, jak jest :) Może choć trochę rozjaśni to w Twoich oczach sprzeczność bohaterki.

      Usuń
    2. (3) Dalej - frydry. Frydry to temat rzeka, który niestety muszę spłycić do ogólnych zdań kilku. Dlaczego? Bo jest to ważny element późniejszej fabuły. Zarówno zmutowane, bezrozumne, rozkochane w mordowaniu bestie, na które poluje Deidree, jak i Quar, którego spotkałaś u Egli są frydrami. Niby ten sam gatunek, a jednak dwie różne istoty - i nie bez powodu. Jak to jest, że frydry praktycznie nie mówią, są w stanie wypluć kilka słów, nieskładnych zdań co najwyżej, a Quar gadał, jak równy człowiekowi? Które z nich jest wybrykiem natury, czymś nienaturalnym? Tu muszę postawić kropkę :D
      Kolejną kwestią, którą chciałam poruszyć, jest zarzut mieszania archaicznego języka, ze współczesnym i potocznym. Nie jest to moje niezdecydowanie, nie jest to moja niewiedza. W ten sposób pisał Sapkowski, łączył elementy współczesności, z łaciną kuchenną i potocznością w swym fantastycznym, pseudo-średniowiecznym świecie i nikt mu tego jakoś za złe nie miał. Ba, ja przykładowo pokochałam ten styl i dlatego też stosują go u siebie. Z pełną świadomością. Może faktycznie, nie każde użyte słowo było trafne, jak choćby ta klaustrofobia, ale z drugiej strony - to, że w rzeczywistym odpowiedniku tych czasów nie znano takiej właśnie klaustrofobii, szkła czy innych słów typu "lokal", nie znaczy, że w fikcyjnym świecie musi być identycznie. Oczywiście nie mówię "to fantastyka, więc nie musi być logicznie". Ale nie można sztywno trzymać się ram realizmu naszego świata w stosunku do świata w pełni fikcyjnego. W końcu "moja ludzkość" mogła być w pewnych aspektach bardziej rozwinięta, dysponować innymi technologiami, magią, czymkolwiek. Skąd wiesz na jakim etapie rozwoju była ludzkość przed Wielką Wojną? Przecież wymarł niemal cały świat, ostał się tylko ostatni ochłap zdatnej do życia ziemi. Przecież szkło, dajmy na to, mogło być pozostałością świetności "tamtych" czasów, sprzed Wojny. Nie lubię osądzania na wyrost ani dopowiadania sobie faktów, bez rozeznania się w faktach. Co innego, gdyby padały zarzuty, gdy faktycznie okoliczności będą jasne, gdy sytuacja będzie znana - jak np. z tym strojem dranów.

      Usuń
    3. (4) Dziękuję Ci za ocenę. Za cały Twój czas i wysiłek włożony zarówno w recenzję, jak i czytanie. Żałuję, że lektura nie okazała się przyjemnością, ale doceniam za podjęty trud. Nie potrafię sobie wręcz wyobrazić ogromu pracy włożonej w tekst, za co jestem dozgonnie wdzięczna. Tego, że ocena nie dotyczy aktualnego tekstu i poziomu bardzo żałuję, bo tak naprawdę nie dowiedziałam się za wiele aktualnych informacji. Wiem, jakie błędy popełniałam półtora roku temu, nie wiem jakie popełniam dziś. Ale taka nauka na starych błędach też jest dobra. Choćby w formie utrwalenia i przestrogi, przypomnienia. Nie ze wszystkim się zgadzam, ale też nie wszystko do tej pory zauważałam i nie ze wszystkiego zdawałam sobie sprawę. Na podstawie tego, co mi dziś zaserwowałaś, będę baczniej przyglądać się temu, co na bieżąco piszę. O tym, że moja interpunkcja nie jest najlepsza, a narracja mi się plącze wiem od dawna. Wydaje mi się, że przez ponad rok interpunkcja nieco mi się naprostowała, a nad narracją pracuję, staram się mieć na baczności i nie opuszczać gardy. Szkoda, że nie dowiedziałam się jak mi to idzie. No, ale "nie ma co płakać nad rozlaną posoką" - jeszcze tu wrócę :D Nie prędko pewnie, ale z tekstem, który pisać będę uważnie, w skupieniu, przemyślanie, z gotowym planem, a nie z doskoku, raz na dwa tygodnie, mając w głowie umowny zarys fabuły.
      Raz jeszcze dziękuję i pozdrawiam ciepluchno ♥

      Usuń
    4. 1. Zarzucasz Skoi, że przez brak przeczytania opowiadania do końca, nie wiesz, czy nadal popełniasz część błędów. Czy masz świadomość, że my nie jesteśmy betami? Błędy zostały Ci wskazane i to Twoim zadaniem jest oceniać je w swojej dalszej pracy, w tym również musisz myśleć samodzielnie o tym, czy nie zdarzyło się ich więcej w tekście, który już jest, bo gdybyśmy miały wskazywać w każdej ocenie każdą bzdurkę, to byśmy umieszczały jedną ocenę na rok.
      2. Skoro piszesz potem, że sporo było w ocenie zarzutów-domysłów, a nie wymieniasz ich, to robisz właśnie to, co zarzucasz Sko.
      3. Jeżeli w tym momencie musisz tłumaczyć czytelnikowi, jaki charakter ma Twoja bohaterka, to znaczy, że w opowiadaniu przedstawiłaś ją źle. My nie oceniamy tego, co siedzi w Twojej głowie, a to, co jest napisane. Nie próbuj więc wyjaśniać, co autor miał na myśli, a zastanów się, co zrobiłaś źle, że czytelnik odebrał bohaterkę inaczej, niż chciałaś.
      4. Cenisz dzieła Sapkowskiego? To nie przytaczaj ich w tej dyskusji, bo zrobiłaś coś, czego on nigdy nie robi. Nie dałaś dowodów. U niego świat jest jaki jest, mieszany, dziwny. A u Ciebie? Zwroty z życia codziennego występują tylko w narracji. Lepszym przykładem jest tu Ziemiański. On nie pisze, że ktoś wyrzuca słowa jak karabin maszynowy. U niego ten karabin stoi na środku i jest w użyciu. I do tego chyba chcesz dążyć, ale się zgubiłaś. To samo, co z charakterem bohaterki. Musisz pokazywać, nie tylko pisać, że tak jest i koniec.
      5. Mówił Ci już ktoś, że wszystko, co jest przed "ale" jest nieważne? Zarzut, że niczego się nie dowiedziałaś, bo Sko nie dokończyła tekstu, jest według mnie żenujący. Życie jest za krótkie na czytanie słabych książek, prawda? Powtarzam, żadna z nas nie jest betą. Musisz coś zrobić teraz sama, dostałaś wskazówki, więc przeczytaj jeszcze raz swój tekst, bo bez tego i tak niczego się nie nauczysz.
      Pozdrawiam

      Usuń
    5. Starałam się nie odzywać, bo nie byłam pewna, czy nie przesadzam z tym, że zupełnie odrzuca mnie odpowiedź autorki, będąca… najmilszym sposobem na powiedzenie „jesteś głupia i nie zrozumiałaś tekstu”, z jakim spotkałam się od dawna, ale widzę, że negatywna reakcja na te komentarze jest powszechna, więc dorzucę swoje trzy grosze na temat kreacji postaci.
      Ewoile, przez ¼ swojego komentarza wyjaśniasz Skoi, że twoja postać jest „sprzeczna”, bo taka ma być, ale mam wrażenie, że Skoia nie miała na myśli tego, że bohaterka jest „sprzeczna”, tylko że jest niespójna, a to co innego. Bardzo próbujesz bronić tej Deidree, analizując ją Skoi psychologicznie, ale prawda jest taka, że jeśli Skoia w ogóle nie odebrała z tekstu tego, co tutaj wykładasz (a nie odebrała, mimo że odnosiła się do rzeczy, o których mówisz), to znaczy, że postać prawdopodobnie jest po prostu źle przedstawiona. Postać „sprzeczna” w pozytywny sposób to taka, u której nawet, jeśli jej zachowania czasami bardzo się od siebie różnią, czytelnik jest w stanie określić, z czego wynikają te różnice, co w myślach postaci doprowadziło do takiego, a nie innego wyboru: czasami postać oszukuje sama siebie, ale jeśli jest to napisane umiejętnie, to czytelnik zauważy, że postać myśli jedno ― wmawia sobie np., że coś jej nie obchodzi ― a robi drugie ― zajmuje się i przejmuje tym, co jej nie obchodzi ― ponieważ postać oszukuje w tym momencie sama siebie. Albo że postać ma pewne wpojone ideały, o których myśli i którymi żyje, ale coś sprawia, że powoli wyłamuje się z ramki tych ideałów, bo obok tego, tak, jak napisałaś, postać ma swoje własne cechy charakteru, dochodzi do swoich własnych konkluzji na temat otaczającego ją świata. Ale do dobrego wykreowania podobnej wielowymiarowej, „sprzecznej” postaci trzeba bardzo umiejętnie używać narracji. Spróbuję podać przykład. Jeśli bohaterce wmówiono, że jest maszyną do zabijania i że powinna dobijać każdego wroga, a ona właśnie wisi nad kimś, kogo powinna dobić, może myśleć i myśleć o tym, że musi to zrobić, że nie może mu pomóc, powtarzać sobie zasady, które jej wpojono ― ale równocześnie, w przerwach między tym monologiem wewnętrznym, zauważać strach na twarzy swojej ofiary, jej bladość, jej urywany oddech, przypominać sobie, że może wcześniej obserwowała tę ofiarę i powoli dochodziła do wniosków, że to nie jest taki zły człowiek, urywanymi elementami ― wówczas, mimo że w monologu wewnętrznym postaci przeważa MUSZĘ ZABIĆ, w tym, co dostrzega i w tym, w jaki sposób jest opisane to, co dostrzega (jako człowiek godny litości, nie target, dostrzegając jego człowieczeństwo: emocje, słabość, etc), podejrzewam, że Skoia nie byłaby zdumiona, gdyby bohaterka w końcu odrzuciła broń i pochyliła się nad ofiarą, by pomóc jej wstać, bo jej dobra natura przeważyła (albo cofnęła się i odeszła, bo nie jest w stanie dobić tej osoby, w zależności od momentu w rozwoju, na którym jest).

      Usuń
    6. Skoia nazywa twoją postać „sprzeczną” nie w ten pozytywny sposób, nie dlatego, bo podobne opisy są w tekście. Skoia mówi na jej temat to:
      „Najbardziej jednak bolą mnie ekspozycje dotyczące Deidree. Deidree jest piękna, wyjątkowa i doświadczona w boju, i tak dalej, i tak dalej… W koło Macieju, już od pierwszego rozdziału. Przy czym to wszystko pojawia się szybciej, niż dziewczyna działa i mówi. Znam ją z ekspozycji, a nie znam jej po jej czynach czy znikomych wypowiedziach – odburknięciach. Jeszcze nie wypowiada słów, a narrator już zapewnia, że zrobiły na słuchaczach niesamowite wrażenie. Wyprzedzasz fakty, część zresztą wyprzedziłaś już w zapowiedzi i wprowadzeniu. Przy czym smutna prawda jest taka, że do ostatniego przeczytanego rozdziału nie byłam w stanie wymienić cech charakteru, które zobaczyłabym w bohaterce i o których byłabym przekonana, że nie wynikają z przypadku, jednorazowo.” ― Jeśli oceniająca otwarcie mówi ci, że twoja postać nie ma działającej narracji i bardzo ciężko zrozumieć, co w ogóle siedzi jej w głowie i jakie emocje ją targają, to gdzie tu jest miejsce na sprzeczność? Jak narracja nie działa, to nie stworzysz realistycznie sprzecznej postaci, bo jedyne, do czego Skoia może się tak naprawdę odnieść w ramach osobowości Deidree, to dialogi (narracja nie działa, pozostają dialogi), co też robi:
      „Przy czym akurat same kwestie dialogowe Deidree całkiem mi się podobają, widać, że zadziorstwem broni się przed złym światem.” ― i zauważa, z czego mogą wynikać podobne kwestie dialogowe i zachowania, ale czytelnik ma ograniczone pole do popisu i wywnioskowania czegokolwiek, kiedy jedyne, co u Deidree działa, to dialogi. Powiem wprost: z ocenki wynika, że sprzeczność twojej postaci nie wynika z tego, że bohaterka mówi jedno, a myśli drugie, czy że bije się z własnymi myślami, a Skoia nie rozumie, skąd wynikają jej skomplikowane reakcje, co, mam wrażenie, z wielką desperacją próbowałaś z niej wynieść ― Skoia mówi ci, że postać nie działa, bo jest przedstawiania tylko przez ekspozycje, które mówią to a to, ale nie ma prawdziwego dostępu do jej myśli i monologów wewnętrznych, a zachowania bohaterki są bardzo różne i może miałyby sens, jakby czytelnik rozumiał wewnętrzną motywację, która za nimi stoi, ale nie rozumie, bo w tekście tego nie ma. Wszystko, co Skoia dostała, to w miarę działające dialogi i ogromne ściany ekspozycji, i na tej podstawie napisała swoją ocenę. Bohaterka nie jest „pozytywnie sprzeczna” ― jest niespójna. Nie działa.
      Ciężko też nie zauważyć, jak uparcie bronisz Deidree jej przeszłością i tym, że bije się sama ze sobą:
      „Postać Deidree miała się rozwijać i "odkrywać" przez całość lektury. Deidree, jak sama stwierdziłaś, jest sprzeczna. I nie dlatego, że nie mogłam się zdecydować, a dlatego, że taki był zamysł. Wychowywano ją, a wręcz hodowano na maszynę do zabijania, bez uczuć, skrupułów, pragnień. Pozbawiono ją dzieciństwa, normalnego rozwoju - jej rozwój psychiczny był zaburzony, nieprawidłowy. Z jednej strony była dorosłą kobietą, z drugiej - miała w sobie jeszcze to dziecko, które nie miało szansy naturalnie dojrzeć - które przez większość swojego życia trzymane było na odciętej od świata wyspie, w murach Kharrenu.”
      „Poza tym jest draną z Kharrenu - maszyną do zabijania, pozbawioną skrupułów morderczynią, jednak mistrzom nie udało się pozbawić ją całkowicie jej charakteru, natury. Ona nie wie do końca kim jest i kim być powinna. To co czuje przeczy temu co powinna myśleć, co jej wpojono, a czego sama się uczy i co sama odkrywa czy obserwuje. Może porównanie tego do rozdwojenia jaźni nie jest zbyt trafne, ale ma punkty wspólne. Powtórzmy to - jest pełna sprzeczności. Utrudnia jej to życie.”

      Usuń
    7. Tak, jakby Skoia w ogóle nie zauważyła i nie spekulowała na temat potencjału motywu przeszłości Deidree w kontekście jej obecnego zachowania i nie powiedziała ci wprost, że nie ma to sensu, ponieważ zachowania bohaterki sprzeczne z jej naukami nie są umotywowane, Deidree się nie zmienia, nie zauważa rzeczy dookoła siebie i nie dołącza ich do swojego obecnego obrazu rzeczywistości, a po prostu jest, jakby od razu wyszła ze szkolenia gotowa się z nim nie zgadzać:
      „Czasem Deidree przejawiała momenty, w których się wahała i myślała o kodeksie łowców, tylko że… zawsze go ignorowała, mając swój rozum. I okej, niech go ma, tylko… skąd u niej to wyłamywanie się z otrzymanych nauk? Skoro od małego była przygotowywana do roli łowczyni, dlaczego tego po niej nie widać? Nie widać, by to, co przeżyła w Kharrenie, wypaliło na niej piętno, w jakiś sposób złamało ją. Wpajana mentalność nie pozwoliłaby jej na bunt, przyjaźnie, podróżowanie w grupach, narażanie siebie w niepotrzebnych starciach tym bardziej w rzeczywistości, o której piszesz – takiej, gdzie niedawno panowały wojna i bieda, a frydry stanowiły jakieś zagrożenie.” ― Naprawdę, naprawdę nie rozumiem, jak możesz mieć niemalże wprost powiedziane, że profil psychologiczny bohaterki po prostu nie działa, bo jej wnioski na temat rzeczywistości i zachowania wynikają znikąd i w ogóle nie składają się z jej przeszłością, i nadal próbować bardzo uprzejmie sugerować, że to po prostu skomplikowany rozwój postaci, którego Skoia nie umie zrozumieć. Skoia mówi ci, że bohaterka przez trzydzieści rozdziałów nic się nie zmieniła, a ty mówisz, że no, to dlatego, bo Skoia nie przeczytała pozostałych dwudziestu. Zachowujesz się, jakby Skoia zerknęła na trzy pierwsze rozdziały, nie na trzydzieści, czyli grubo ponad pięćdziesiąt procent opublikowanego tekstu. Myślę, że jakby to był dobry, stabilny rozwój postaci, to Skoia zdążyłaby go już zauważyć, a bronienie się tym, że nie przeczytała całości, więc nie wie, jest, jak wyżej wspomniała Elektrownia, przepraszam, ale po prostu żałosne ― wydawca spojrzałby ci najpierw na streszczenie, zobaczyłby, że nic się nie dzieje, i nie patrzył dalej, a nawet, jakby zerknął na tekst, to oceniałby po pierwszym zdaniu, góra akapicie. Nikt nie będzie ci czytał trzydziestu rozdziałów z nadzieją na to, że w trzydziestym pierwszym nagle bohaterka zacznie się realistycznie rozwijać.

      Usuń
    8. Jeszcze słowo o profilu psychologicznym ― jeśli twoja bohaterka całe życie wychowywała się w takim a takim miejscu i wpajano jej to a to, a potem wychodzi na świat, to jedyne odniesienia, jakie ma, to jej rzeczywistość ze szkolenia. Nie zacznie od razu się zmieniać, bo jej naturalne cechy charakteru nie zgadzają się z tym, co usłyszała i co wmawiano jej całe życie ― taki rozwój jest skomplikowany, stopniowy, krok po kroku. Na początku bohaterka próbowałaby raczej doprowadzać do sytuacji, w której umie wyjaśnić sobie swoje zachowania i decyzje tak, by zgadzało się to z jej własną moralnością i pragnieniami i poczuciem, że tak powinno być, ale równocześnie nie zaprzeczało jej naukom, doprowadzając często do rozumowania naprawdę wewnętrznie sprzecznego i skomplikowanego i z boku nie do końca logicznego, ale takiego, w którym czytelnik umiałby zobaczyć, jak ze sobą walczy i próbuje prowadzić życie teraz tak, by nie zniszczyć wszystkiego, w co dotąd wierzyła. To, co próbuję wyjaśnić, to że bohaterka tego typu nie jest… rozdzielona pomiędzy swoimi naukami a cechami charakteru. Jak tak przeżyła całe życie, to próbuje dopasować swój charakter tak, żeby nauki miały sens, a nauki tak, żeby nie czuła, że zupełnie odrzuca samą siebie. Tego dysonansu poznawczego w tekście nie widać, Skoia wykłada ci to tak otwarcie, jak tylko się da, a ja tego dysonansu poznawczego nie zauważyłam nawet w twoim tłumaczeniu profilu psychologicznego bohaterki. Za to trochę rozbawiło mnie to, że twierdzisz, że ma to coś wspólnego z zaburzeniem dysocjacyjnym tożsamości, chorobą, w której właśnie jest kilka zupełnie innych osobowości, które nie mają ze sobą nic wspólnego, rozwijają się na swój własny sposób, często opierają swoje doświadczenia na innych przeszłoś ciach i ogólnie jakbyś skleiła takie dwie osobowości i twierdziła, że postać raz zachowuje się jak jedna, a raz druga, ale to nadal ta sama osoba, to wyszłaby ci fatalna, fatalna sylwetka psychologiczna, która byłaby kompletnie bez sensu.
      Chyba to, co Elektrownia i ja próbujemy ci powiedzieć, to żebyś nie zachowywała się, jakby Skoia była idiotką, która nie zrozumiała tekstu, który przeczytała. Zrozumiała. Za to ty albo nie przeczytałaś ze zrozumieniem oceny, albo odmówiłaś uwierzenia, że ktoś mógłby nie dostrzec, że jesteś dobrym autorem, więc to oceniająca musi być głupia. W kółko powoływanie się na to, że Skoia przeczytała 3/5 tekstu, a nie całość, jest naprawdę poniżej pasa ― na sześćdziesięciu procentach materiału to postać powinna być już w środku swojego rozwoju, a nie na takim etapie, że jeszcze nie da się nic zauważyć, „więc trzeba przeczytać całość”. Daj spokój.

      Usuń
  2. Jako że rozmowa się już zdążyła zawiązać, zacznę swoją partię odpowiedzi w nowym komentarzu. Przy okazji dzięki, dziewczyny, za poradnictwo. Spróbuję napisać coś od siebie.

    Przede wszystkim nie bardzo potrafię zrozumieć, jak to się stało, że trafił mi się do oceny tekst… nieprzygotowany do tej oceny. To znaczy nie chcę, by zabrzmiało to nagle tak, że przyjmujemy tylko treści świadomych autorów, bo nie o to chodzi – wręcz przeciwnie, chętnie pomagam tym, którzy nie wiedzą o swoich słabościach. Ale skoro wiesz o części błędów, które pojawiły się teraz w ocenie, to... dlaczego ich nie wykluczyłaś przed oceną? Pierwszy raz spotykam się z sytuacją, w której autor przyznaje, że ma świadomość niektórych problemów i z tą świadomością zostawia je w tekście, który przysyła, żeby poczytać o nich jeszcze raz i narazić się na niższą notę i gro gifów. Naprawdę chciałaś przeczytać o tym, co już wiesz?

    Właśnie to uznaję za główny powód twojej frustracji tym, że nie oceniłam nowych rozdziałów. Nie rozumiem, dlaczego tak się stało, skoro wiedziałaś, że początek historii pozostawia wiele do życzenia, ma w sobie jakieś głupotki, niedociągnięcia. Przecież to właśnie początki są najważniejsze, bo one decydują o tym, czy czytelnika zachęcisz, czy znudzisz. To one mają największą wartość, bo to one wprowadzają w świat i odpowiadają za to, czy chce się w tym świecie zostać. Nie potrafię zrozumieć, dlaczego pozwalasz, by te głupotki wciąż wisiały w tekście i docierały do nowych czytelników, psując im lekturę. I to też nie są głupotki. Zauważ, że niektóre rozdziały mają dłuższą ocenę niż treść. Tych głupot jest zwyczajnie za dużo, by przejść obok nich obojętnie i dopiero gdzieś po trzydziestym rozdziale zainteresować się treścią.

    W tym momencie, kiedy o tym pomyślałam, czytając komentarz, pojawiło się zdanie o twoich powodach: mówisz, że wiesz, że powinnaś poprawić początek, ale w najbliższej przyszłości nie ma na to szans. Brak czasu, nadmiar obowiązków, praca, studia - mogłabym tłumaczyć się bez końca. No dobrze, jest i wytłumaczenie, tylko… ten tekst wciąż wisi i pozwala analizować tekst błędnie. Czy mnie, czy innym, którzy na niego trafią.

    Właściwie mogłaś mnie o tym uprzedzić, powiedzieć, bym pierwsze trzydzieści rozdziałów zupełnie olała, nie odnosiła się do nich i zaczęła ocenę od rozdziałów nowszych, ale… nie wiem, czy wtedy doszłoby do oceny. Raczej nie zgodziłabym się na taki układ, ponieważ te trzydzieści rozdziałów zmęczyłoby mnie tak czy inaczej i na więcej nie miałabym sił, jak nie mam ich teraz. Byłybyśmy więc w tym samym miejscu, tylko nie siedziałabym bite trzy tygodnie i nie nastukała stu stron.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Choć najbardziej chciałam poznać, jak ocenisz rozwój historii, wątków, postaci na ich tle - do czego, niestety, nie doszło. – Oczywiście, że doszło, przecież trzydzieści pierwszych rozdziałów też pokazuje postaci odnajdujące się w nowej sytuacji, pokazuje wydarzenia, pokazuje pierwsze zawiązujące się relacje i wątki. Do trzydziestego rozdziału starałam się przytoczyć każdą scenę i opisać tempo, to, jak zachowują się postaci, jakie wnioski można o nich wyciągnąć i jak rozwija się historia. Trzydzieści rozdziałów to kupa materiału, na dodatek twój punkt wyjściowy. Od tego wychodzą ci czytelnicy gotowi, by czytać dalej lub nie. Żaden czytelnik nie będzie cię czytał od połowy, wszyscy zaczynają od początku. Skoro wiesz, że niektóre moje uwagi w twoich aktualnych rozdziałach nie miałyby zastosowania, dlaczego dopuściłaś do tego, że znalazły się one w ocenie? Że są widoczne na początku i w tamtych momentach pozwalają źle osądzać twoich bohaterów czy całą fabułę? Nie dziw się, że na ich podstawie można wynieść takie, a nie inne wnioski, skoro te wszystkie niespójności tam są.

      Albo właśnie nie wiem, czy nadal dany błąd występuje. – Skoro znasz pojęcie chociażby ekspozycji albo head hoppingu, jesteś w stanie w większej mierze je wykluczyć ze swojego tekstu. Myśleć nad nim i nad tym, co dopiero piszesz. Kontrolować się, uczyć na swoich błędach, które popełniłaś w trzydziestu pierwszych rozdziałach. Dla mnie najlepszym dowodem na to, że znasz te błędy, byłoby twoje wykluczenie ich przed zgłoszeniem się do oceny. Teraz tak naprawdę nie mam podstaw, by wierzyć, że kolejne dziesięć czy dwadzieścia rozdziałów miałoby lepszą narrację czy lepiej oddane postaci.

      Zresztą z oddaniem postaci jest trudniej, bo nie wyobrażam sobie momentu (ad sceny retrospekcji Deidree, którą przytaczasz), w którym w mojej głowie nagle obraz twojej postaci zmieni się o sto osiemdziesiąt stopni. Nieważne, jak ta scena byłaby dobra, ja już zdążyłam nieco poznałać Deidree o ciekawej przeszłości, ale nijaką – pozbawioną cech charakteru – i marysujkową. I takiej Deidree w ogóle nie lubię. I wątpię, by nawet jedna czy dwie kolejne i to najlepsze sceny z jej udziałem ot tak zmieniłyby mi mój pogląd o Deidree – często liczy się pierwsze wrażenie. Tak naprawdę do tego złego pierwszego wrażenia – o ile nie byłoby celowe – nie możesz w ogóle czytelnika dopuścić. Nie naprawisz błędu kreacji postaci od środka, jedną czy dwoma scenami. Postać bierze udział w twojej fabule od początku i od wtedy już podlega ocenie, i od pierwszego zdania się ją kreuje. Poza tym nie każdy też będzie chciał do tej sceny retrospekcji dojść.

      Usuń
    2. Stwierdziłam, że nadrobię ułomnościami, słabościami - tym, że nie zawsze wychodzi z walki zwycięsko, że czuje strach, zwątpienie, że poddaje się toczącej ją mocy (resztę wyjaśnię niżej), że nie radzi sobie z samą sobą. Że w środku czuje niemal ciągły strach i tak po prawdzie sama jest jedną wielką ułomnością. – Ja tego w tych trzydziestu rozdziałach nie widziałam. Pojawiły się może dwie-trzy krótkie wstawki mówiące o słabościach Deidree, ale one jeszcze nie świadczą o tym, że postać czuje ciągły strach. Nie, ona czuła strach ze dwa-trzy razy. Jej jednej wielkiej ułomności nie było widać; że coś Deidree dolega poważniejszego dowiedziałam się przed rytuałem, gdy bohaterka nagle się popłakała i wybłagała Eglę o pomoc, a wcześniej pojawiało się to jak ta rana – przebłyski o ułomności i strachu wtedy, gdy sama sobie najwyraźniej o tym przypominałaś, że należy o tych słabościach coś raz na jakiś czas napomknąć. Tak czułam. Jak chcesz pokazywać postać wystraszoną i ułomną, to nie zaklinaj tego narracją raz na jakiś czas albo, wręcz przeciwnie, niech narrator przestanie opiewać jej cudowność. Bo to się wyklucza.

      Co do tego jak przedstawiała się wizualnie - wśród zwykłych ludzi faktycznie mogła wyglądać szczególnie, ale nie wyróżniała się pośród dranów.(...)Więc to nie tak, że to ona ma takie badassowe ciuszki, a reszta łowców chodziła w workach po ziemniakach. Kharren w pełni wyposażał każdego drana, który opuszczał wyspę. – Tu nawet nie chodzi o to, jakie ona ma cudowne wyposażenie, tylko jak je przedstawiłaś w tekście. Zrobiłaś to jednym akapitem, który wraz z akapitem dotyczącym reakcji Straggera na Deidree, pokazuje – wypisz-wymaluj – obrazek Mary Sue. Pokazujesz, jak bohaterka przegląda się w lustrze i jak narrator zachwala jej wyposażenie. Jeżeli ten strój jest normalny, typowy dla dranów, nie powinien na nikim robić wrażenia. Więc po co ta och, ach! ekspozycja? To nie jest za szybko i nieco bezpodstawnie wysunięty wniosek – dałaś mi akapit, który pozwolił mi go wysunąć. Gdybyś ten strój przytoczyła bardziej subtelnie, udowadniając, że jest typowym strojem łowcy, byłoby inaczej. Tymczasem wśród epitetów o wyglądzie Deidree i o jej świetności w boju, i przy zainteresowaniu nią innych mężczyzn... Wszystko razem dało mi obraz Mary Sue. Nie zawsze Mary Sue charakteryzują tylko jej idealne czyny i brak słabości. Często Mary Sue pojawia się tam, gdzie przesadza narrator. Lub autor, chowający się pod nim i próbujący wszystkim pokazać, jaka to nie jest wyjątkowa postać. Złe nie jest wyposażenie, zła jest technika opisu wprowadzającego je w tekst.

      Usuń
    3. Deidree, jak sama stwierdziłaś, jest sprzeczna. I nie dlatego, że nie mogłam się zdecydować, a dlatego, że taki był zamysł. – O tym pisała już wyżej THEAUSTERESUN i ja się z zgadzam z tym, co napisała. Deidree nie jest postacią, którą miotają sprzeczne emocje, ona jest po prostu niespójnie przedstawiona w tekście.
      Nie może być tak, że w jednej scenie czytelnik dostaje partię narracyjną będącą ekspozycją, w której pojawiają się informacje o tym, że postać jest świetna w boju i wie, co robi, po czym w tym samym fragmencie, czytelnik ten widzi bohaterkę, która w czynach popełnia podstawowe błędy typu: zbyt mocno trzyma broń, pozwala się ranić, usilnie stara się skupić, jakby nie było to dla niej naturalne. To jest sprzeczność, która wynika z przesadnej ekspozycji. Gdybyś ją wykluczyła i przestała zachwalać Deidree, a skupiłabyś się tylko na pokazywaniu jej czynów, odebrałabym ją tylko tak, jak byś mi ją pokazała. Show, don’t tell. Tymczasem do mnie co rusz docierały zupełnie wykluczające się informacje. Raz Deidree nie śmierdziała groszem, raz wydawała pieniądze bez umiaru. Raz interesowały ją przygody, by trochę dalej wkurzać się na zleceniodawcę, że... daje jej zlecenie. Raz narracja stwierdza, że bohaterka uczyła się pracy solo, by dalej w boju drana myślała o towarzyszach, z którymi dość szybko nawiązała relację. Raz drana wie o brutalności świata, raz się nią zadziwia. To nie są wskazówki sugerujące skomplikowaną sylwetkę psychologiczną. To jest niespójność, po której czytelnik nie wie, w co ma wierzyć i co uważać za pewne. Skąd mam wiedzieć, który z tych obrazków jest celowy, skoro dajesz mi je wszystkie naraz?

      Zdaję sobie jednak sprawę, że żadne tłumaczenie tego nie odda, należałoby zapoznać się z całością. Dlatego zostawię to tak, jak jest :) Może choć trochę rozjaśni to w Twoich oczach sprzeczność bohaterki. – no właśnie nie rozjaśnia, bo ja to cały czas wiedziałam, a przynajmniej domyślałam się, że drana jest skomplikowaną postacią o trudnej przeszłości. Nie potrzebuję tych tłumaczeń, bo nie miałam na celu wypominać ci źle dobranej, trudnej przeszłości oddziałującej na Deidree. Wiedziałam, że to, co dla niej przygotowałaś, bazowo jest pomysłowe, ciekawe i na pewno trudne. Widziałam, że z tekstu da się powyciągać niuanse odnośnie do tego, że drana miała bardzo pod górkę i tresowano ją, i łamano, by stała się tą maszyną, o której piszesz. Tylko że... tego nie ma w tekście i nie powinno pojawić się jedną sceną gdzieś tam w przyszłości, która coś by mi rozjaśniła. To wszystko powinno tworzyć Deidree od samego początku. Ale tego tekst nie pokazuje w sposób spójny i subtelny, by czytelnika tym zaciekawić i by to wystarczyło, by Deidree polubić i jej współczuć, i jej dobrze życzyć. Przez trzydzieści rozdziałów nie widzę Deidree, która jest tylko sprzeczna ze samą sobą w sobie, w swojej głowie – gdyby tak było, czytałabym dalej.

      Ja przez trzydzieści rozdziałów widzę za to niespójną do scen narrację. Narrator i obraz, który pokazują mi sceny, nie współgrają ze sobą. Problem nie leży w skomplikowanej naturze Deidree. Problem leży w twoim warsztacie. To nie jest niezdecydowanie Deidree pokazane w jej głowie, to nie jest wahanie oddane chociażby mową pozornie zależną, która aż się prosi, by ją do tego wykorzystywać (co też przytoczyła THEAUSTERESUN). To są problemy na płaszczyźnie budowy tekstu, nie bohaterki.

      Usuń
    4. Frydry to temat rzeka, który niestety muszę spłycić do ogólnych zdań kilku. – Ale czy nie problemem jest, że po trzydziestu rozdziałach w ogóle nie potrafię ich sobie wyobrazić? Jakoś ulokować w swojej głowie? Odbierać je jako straszne?

      Kolejną kwestią, którą chciałam poruszyć, jest zarzut mieszania archaicznego języka, ze współczesnym i potocznym. Nie jest to moje niezdecydowanie, nie jest to moja niewiedza. W ten sposób pisał Sapkowski, łączył elementy współczesności, z łaciną kuchenną i potocznością w swym fantastycznym, pseudo-średniowiecznym świecie i nikt mu tego jakoś za złe nie miał. – Nie czytałam Sapkowskiego, ale bardzo wątpię, że robił to na dokładnie tym samym poziomie, na którym robisz to ty. U ciebie chociażby Riss w obrębie jednego dialogu potrafi wykorzystywać niespójne ze sobą słownictwo, jakby był chłopkiem i poetą jednocześnie.
      [Otworzyłam sobie teraz „Krew elfów”, przeczytałam ledwo dziesięć pierwszych stron i... nic nie odstaje. Jest płynnie. Pojawiają się i dziwki, i żelazne walce, ale to jest wszystko tak ładnie ubrane w zdania, w których nie pojawiają się co akapit po trzy imiesłowy współczesne (na 3700 wyrazów naliczyłam aż... 15 takich imiesłowów), że człowiek nawet nie zastanawia się, czy słownictwo pasuje do uniwersum, po prostu... czyta. U ciebie tak nie miałam. Co chwilę coś mnie odrywało, rozpraszało. Nie dawało się wczuć i cieszyć lekturą.

      Tego, że ocena nie dotyczy aktualnego tekstu i poziomu bardzo żałuję, bo tak naprawdę nie dowiedziałam się za wiele aktualnych informacji. – Jeżeli chcesz, mogę w ramach uzupełnienia zajrzeć do najnowszych rozdziałów i tak po prostu napisać ci, jak mi się czyta i czy dostrzegam problemy techniczne, chociażby narracyjne. Nie bardzo będę mogła wtedy wypowiadać się o fabule.

      Najlepszym dla mnie rozwiązaniem byłoby, gdybyś doprowadziła „Łowczynię” do ładu i przyszła z nią raz jeszcze, od początku. Wtedy mogłabym ocenić ją w całości, pierwsze trzydzieści rozdziałów komentując w wielkim skrócie – pisząc o tym, co się zmieniło – a dokładniej wziąć pod lupę kolejne notki, które teraz opuściłam.

      Usuń
    5. Skoia! Jestem dla Ciebie, jak zawsze, pełna podziwu i szacunku, że po tym, jak Autorka jednoznacznie stwierdziła, że to, co piszesz, jest złe i ogólnie jesteś idiotką, proponujesz jej zapoznanie się z dalszym tekstem i powrót na drugą ocenę. Jesteś wielka <3

      Usuń
    6. Nah, nie jest aż tak źle, naprawdę. Wierzę, że Ewoile wcale nie miała tego na myśli. Nikt nikogo przecież tu nie chce wyzywać tak, jak przytaczasz.

      Ot, nie ten czas na ocenę i nie ten tekst. Albo ten, ale ogarnięty, żebyś miała, Ew, z czego czerpać. Zamiast worka treningowego, do którego nie będzie wracane, poproszę następnym razem pełnoprawną powieść.
      I tyle. ♥

      Usuń
  3. Odpowiem krótko. Moje intencje były czyste i przyjazne. Znam Scoię prywatnie od kilku lat i bardzo ją szanuję. Nie raz i nie dwa skopała mi ocenami tyłek, nie raz i nie dwa sprawiła, że byłam cała w skowronkach. To ona nauczyła mnie przyjmować i doceniać krytykę (za co jestem jej bardzo wdzięczna) i nie mam z tym większego problemu. Moje odpowiedzi nie były atakiem (pokreślam to dla tych, co mają problem z czytaniem), a odzwierciedleniem tego co myślę. Być może nie do końca wszystko dobrze zrozumiałam z wypowiedzi Scoi. Jak teraz patrzę po jej komentarzu, nie wszystkie rzeczy dobrze odebrałam. Pewne kwestie widziałam inaczej albo właśnie nie dostrzegałam, że w niektórych sprawach popełniam błąd czy myślę błędnie. Moje argumenty przytoczone w odpowiedzi miały to zobrazować - mój sposób rozumowania, postrzegania pewnych kwestii (błędne, jak widać), chciałam po prostu niektóre rzeczy wyjaśnić i naprostować. I okej, bardzo dobrze, że zostałam wyprowadzona z błędu - ale, hola hola, nie w ten sposób. Jestem zwyczajnie zdegustowana tym, co zastałam tu w sekcji komentarzy. Nie wiem dlaczego potraktowano mnie w komentarzach tak ostro i wrogo, jakim cudem (i prawem?) zarzucono, choćby to, że biorę Scoię za idiotkę czy, że uważam, że jej ocena jest zła. Jestem tym niemiło zaskoczona i jest mi zwyczajnie przykro, bo moje intencje i słowa odwórcono o 180 stopni. Popełniłam sporo błędów i błędnie myślałam, teraz to wiem i przyznaję, uważam jednak, że tu powinien wejść kulturalny dialog, wyciągnięcie wszelkiach za i przeciw, wyjaśnienie - rozmowa, a nie atak.
    Dlaczego zdecydowałam się dać tekst do oceny, jak też kilka innych kwestii wyjaśniłyśmy sobie ze Scoi osobiście i chyba będzie najlepiej, jeśli tak zostanie. Chętnie jeszcze nie raz i nie dwa zwrócę się do niej z oceną, bo jej zdanie cenię jak niczyje inne, ale raczej nie w samej ocenialni. Choćby z sympatii do własnych nerwów.

    OdpowiedzUsuń
  4. Po pierwsze: znowu zaczynasz obronę atakiem. To samo zrobiłaś wcześniej i o to poszło dużo szumu. Że nie zaczynasz od tłumaczenia, tylko od stwierdzenia, że winna jest Sko, bo nie przeczytała. Teraz na dzień dobry nam zarzucasz problemy z czytaniem. Nie my rozpoczęłyśmy tę dyskusję, a sposób, w jaki zrobiłaś to Ty (i próbujesz robić dalej) skłonił nas do takiej reakcji. Więc jeżeli oczekujesz szacunku, to zacznij od siebie, bo większość z nas będzie bronić Sko jak wściekłe psy.
    A po drugie: czy wyrazem szacunku do Skoi jest pisanie jej nicku tyle razy z błędem? : )
    Na tym zakończę swoje wypowiedzi, bo raczej się nie zrozumiemy.
    Życzę powodzenia w przyszłych ocenach i pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Że tak wtrącę, aż przypomniał mi się cytat z Kalibra 44, „Dziedzina”:
      Tak, to ja Mag (czy przez „g”? czy przez „k”?) – dla mnie najważniejsze, gdy dusza i idea gra.

      W sumie przez „C” mnie dość często pisali na Opowi. (。◕‿◕。)

      Usuń