[250] ocena tekstu: Sieroty wojny [v.2]



Autor: Beanshiee
Gatunek: high fantasy
Ocenia: Skoiastel


Cześć i czołem, kluski z rosołem!

Cieszę się, że znów się spotykamy, tym bardziej że odkąd czytałam pierwszą wersję „Sierot…”, minęło ładnych, hmm, niech sprawdzę… czternaście miesięcy [poprzednia ocena: KLIK]. Muszę przyznać, że aż zżera mnie ciekawość na myśl o tym, jakim metamorfozom poddałeś swój tekst. Na rzecz oceny pozwoliłam sobie przekleić z Wattpada do docsa 13 pierwszych rozdziałów, co dało ponad 170 tys. zzs, czyli ponad 4 arkusze wydawnicze – to znacznie więcej niż zwykłam oceniać – właśnie ze względu na to, iż jest to moje drugie podejście do tego tytułu. Dobrze pamiętam, na jakim etapie fabularnym przerwałam lekturę; tym razem postanowiłam zapoznać się z jej dalszym ciągiem, a scenom, które nie uległy większym zmianom, poświęcić nieco mniej miejsca, skupiając się na zupełnie nowym dla mnie materiale.

No to do dzieła!



PROLOG

Już na samym początku w oczy rzucają się powtórzenia, niepotrzebne zmiany szyku wyrazów w zdaniach oraz pomieszane podmioty. Była to bolączka poprzedniej wersji i, szczerze mówiąc, pod tym względem niewiele się zmieniło. Choć w pierwszej chwili może ci się wydawać, że zamiast oceny rozpoczęłam pracę nad betą – nic bardziej mylnego. Postanowiłam jedynie z pierwszych rozdziałów (tych czytanych ponownie) wypisać po kilka przykładów powtarzających się baboli. Największy problem masz z czasownikiem być – sugeruję więc każdy rozdział przejrzeć z pomocą lupki, wpisując w nią różne jego warianty, by wykluczyć najbardziej rażące momenty.

 

Ogień był wszędzie. Płomienie tańczyły po dachach domów, buchały przez okna, wypuszczając w powietrze kłęby czarnego dymu. Błotniste ulice miasta były usłane trupami bezbronnych mieszkańców.

 

Niektóre z powtórzeń są wprawdzie celowe, ale jako że otaczają je również te zupełnie zbędne, nie wywierają one na odbiorcy aż takiego wrażenia:

Mieszkańcy nie byli w stanie stawić oporu. To nie była walka. To była rzeź. Rzeź, wśród której narastał z każdym uderzeniem serca chaos i obłęd, a wszystko to potęgowane było tymi rozpaczliwymi wrzaskami cierpiących ludzi, które odbijały się upiornym echem w głowie.

Napastnicy, bezherbowi żołnierze, mordowali bez skrupułów każdą napotkaną osobę, nie zważając na płeć, [przecinek zbędny] czy wiek. 

 

Zauważył żołnierza, który uniósł zakrwawioną już klingę, [przecinek zbędny] po to tylko, by zaraz znów zatopić ją głęboko w ciele ofiary.

 

Tuż obok [człowiek], oparty o ścianę płonącego domu człowiek, trzymał obiema rękami rozpłatany brzuch, z którego wypływały różowe wnętrzności. – W twojej konstrukcji podmiot występuje w podkreślonym wtrąceniu. Nie może tak być, ponieważ gdyby je wyciąć – co wyróżnia tego typu dopowiedzenia – zdanie pozbawione zostałoby wykonawcy czynności, a więc utraciłoby sens. Mielibyśmy: Tuż obok trzymał obiema rękami rozpłatany brzuch, ale nie wiedzielibyśmy, kogo dotyczy zdanie. To dlatego człowiek musi pojawić się na zewnątrz wtrącenia.

 

Sam prolog jest emocjonujący i dobrze oddaje uczucia towarzyszące Amrodowi oraz atmosferę sceny. Na dowód – krótki fragment:

 

Na drodze zwłoki dziecka. Oprawcy nie byli ludźmi, to zwierzęta! Jaki człowiek czyni coś takiego?

Rozejrzał się. Po lewej płonący dach domu zawalił się do środka z głośnym łoskotem. Wyglądało na to, że pozostałe budynki zaraz czekało to samo. Na ulicy kobieta z twarzą w kałuży krwi. Z jej pleców sterczały trzy strzały. Śmierć okryła miasto niczym mroczny całun.

Ktoś krzyczał imię. Imię... [i]Imię dziecka, którego szukał!

Zawrócił konia, wbijając pięty w jego boki. 

 

Moją uwagę szczególnie przykuwa mowa pozornie zależna (i to zakończona wykrzyknikami!), której tak bardzo brakowało w poprzedniej wersji. Dzięki niej tekst staje się przekonujący. Zrezygnowałeś z zapewniania mnie na siłę o tym, że sytuacja jest poważna, a mieszkańcy przechodzą właśnie przez prawdziwe piekło. Zamiast o tym wspominać – opisałeś je w sposób plastyczny, obrazowy. Tak trzymaj.

Pozytywne wrażenie robi także nawiązanie do tytułu – oto Amrod spotyka na swej drodze dwie sieroty, nie wie jednak, która z nich jest tą, której szuka, więc bez zastanowienia ratuje obie. Prolog kończysz sprytnie – cliffhangerem – bez skrupułów wrzucając mnie do swojego uniwersum prosto w wir zdarzeń. I ja to kupuję. Nie mogę przy tym nie docenić sposobu poprowadzenia narracji – mowa tu, oczywiście, o krótkich zdaniach podbijających napięcie i dynamizm sytuacyjny. Te podkreślają przy okazji przytaczane wrażenia sensoryczne (chrzęsty, tupoty, zapachy i tak dalej). Już w poprzedniej wersji prowadzenie scen akcji wychodziło ci naprawdę nieźle; widać, że nie wychodzisz z formy.

 

Kości jednego z oprawców chrząknęły nieprzyjemnie, gdy koń stratował go, zdeptując z błotem. Drugiego ciął [ten koń?], masakrując twarz. Krew bryzgnęła, a pod żołnierzem momentalnie załamały się kolana. – Sugeruję skorzystać z uzusu: ugięły się kolana

 

Skuleni chłopcy unieśli tylko na niego swe spojrzenia. – Tylko na niego unieśli (i na nikogo więcej) czy tylko unieśli (i nie zrobili niczego więcej)? Obstawiam to drugie. Pamiętaj, że szyk naprawdę ma znaczenie.



ROZDZIAŁ 1

Jak przeważnie to bywało – zmęczeni całodzienną pracą mężczyźni, [przecinek zbędny] udali się do oberży, aby tam zakończyć swój dzień.

 

Ludzie zdawali sobie sprawę, że handlarz wiele podróżował, sprzedając towary, więc też zapewne niejedno na swojej drodze musiał się dowiedzieć. – Dowiedzieć się (kogo? czego?) niejednego. Ewentualnie: niejedno (…) usłyszeć. 

 

Mężczyzna był brodaty, niski, ale bardzo otyły, a włosy, które miał ujęte w warkocz, [w grubym splocie] spadały na jedno z jego ramion w grubym splocie. Głos zaś jego[,] niski i ochrypły[,] wibrował po oberży niczym napięta struna. Kupiec[,] mówiąc, machał rękami jak małe dziecko, jakby jego gestykulacje miały w jakikolwiek sposób ułatwić przekaz. – Z twojej wersji wynika, że gruby splot miały nie włosy, a ramię kupca.

 

Wszyscy z wyjątkiem gospodarza Delinga, który przyglądał mu się dyskretnie zza lady, szorując nadal kufle.Nadal szorując kufle. Chodzi bowiem o to, że gospodarz nadal szoruje, nie – że szoruje, a tam (o zgrozo!) nadal kufle.

 

Miał gęstą, brązową czuprynę, której loki zakrywały oczy o barwie cardańskiego piwa[,] wpadającej w ciemniejszy odcień.

 

Chwaliłam cię za stylizację językową postaci pobocznych. Imponuje mi, jak dobrze radzisz sobie z ich archaizowaniem:

– Wybaczy waszmość moje zainteresowanie... – gospodarz przyjrzał mu się uważnie, nie kryjąc wzroku – ale patrząc na pana, miarkuję, że przybywa pan z daleka... W dodatku z glejtem. Wżdy wchodzi panicz do miasta bez miedziaka przy duszy? Nie powiem, trochę to dziwota. (…) Ehh[,] skaranie z nimi... Ano wystawcie sobie, kupiec skończył robotę, to o szynk zawadził. Jakiesik bzdury baja, jak to mają tacy w zwyczaju. No a ludzie ciekawi, co na świecie, to słuchają.

 

Chłopak nie wyglądał jednak na urażonego, bądź też nie dał tego po prostu po sobie poznać. – Czasami zdarza ci się przedobrzyć z liczbą partykuł. Więcej napiszę o tym w podsumowaniu, tu wspomnę tylko, że – w połączeniu z upierdliwymi inwersjami – czytelnik może mieć wrażenie przesady. Wiem, że próbujesz stylizować narrację na bardziej starawą, momentami i poetycką, ale to nie zawsze działa i łatwo z tym przegiąć. Szczególnie gdy w jednym zdaniu zarówno przenosisz partykułę jednak po słowie, do którego się ona odnosi (to właśnie ta inwersja), jak i korzystasz z po prostu – bliższego współczesnej literaturze – i także umieszczasz je w niewłaściwym miejscu. Generalnie zdanie powinno brzmieć:

Chłopak jednak nie wyglądał na urażonego, bądź też po prostu nie dał tego po sobie poznać. 

Ale i w takim wydaniu druga partykuła wygląda na zbędną. Nie kombinuj aż tak.

 

Że też mi się wojaczki[,] psia mać[,] zachciało…
– Jużci... Patrzajta go[,] chłopy. (…) Nam jeno czekać[,] aże jaki władyka palcem zamacha. Ale nynie sam obaczysz. Jak ci dola łaskawa będzie[,] to i może wrócić zdolen będziesz.

 

Każdy wie[,] jak zdobył tron. Mordując uprzednio swojego króla, w dodatku brata, i wszystkich, którym się ten tron należał! Nawet bratanków pomordował! – Dialog postaci nadal stanowi notkę informacyjną. Skoro każdy wie, w jaki sposób zły władca zdobył tron, mówienie o tym jest trochę naciągane i ewidentnie pojawia się w tekście po to, by poinformowany został sam czytelnik. Jasne, nie jest to jakaś szczególnie chamska ekspozycja, ale coś mi w tej scenie po prostu nie pasuje – ogólnie wydaje się naiwna i oparta na kliszy, kiedy to główny bohater przybywa do karczmy zupełnie przypadkowo i słucha ważnych fabularnie rozmów. Wiem, że to wprowadzenie do sytuacji, jej zarys, który ma na celu pomóc czytelnikowi nie zgubić się w przyszłych wydarzeniach. Tylko jak wiele czytelnik ten będzie w stanie zapamiętać z przypadkowego dialogu kupca z miejską ludnością? 

Przy czym forma nie boli aż tak, gdy przed nią pojawia się dynamiczny prolog. Nadal jednak uważam, że mogłaby być mniej bogata w szczegóły.

 

– Znowu musieliśmy cię szukać! – krzyczała dziewczyna. – Przecież wiesz, że nie mamy czasu, a jeszcze szlajamy się za tobą po mieście, bo komuś zachciało się sikać! – Pamiętam ten fragment z poprzedniej części, ale w sumie tak się teraz zastanawiam… czemu Will nie załatwił się po prostu na szlaku? To czasy quasi-średniowieczne, w dodatku rozmawiamy o wędrujących sierotach, które pół życia spędziły w drodze. Na pewno nauczone są radzenia sobie w trudnych warunkach. Do tego warto wspomnieć, że dawniej, w karczmach, nie było toalet dla gości – przecież nikt nie podłączyłby pod karczmę kanalizacji. Wykusze latrynowe budowało się na zamkach, by odchody wpadały do fosy; toalety pod postacią dziur w kamieniach przykrytymi deskami znajdowały się również w łaźniach, skąd fekalia również spływały do rzek. W przydrożnych chatach i karczmach robiło się, no cóż, do wiadra, którego zawartość najczęściej lądowała za oknem, albo potrzeby załatwiało się bezpośrednio na zewnątrz, w krzakach. W takich okolicznościach Will po prostu nie miał po co szukać w karczmie wychodka – powinien z góry wiedzieć, że i tak go nie znajdzie. 



ROZDZIAŁ 2

„Złodziej dziewictwa został złapany." – W cytatach nie stawia się kropek. Te zawsze lądują na zewnątrz.

 

W prologu wprawdzie wspominałam o pomieszanych podmiotach, ale poskąpiłam przykładu. Tutaj jednak pojawia się ich całe mrowie:

– Wygląda na to, że nie macie tu poważne problemy – zauważył Will, patrząc z uśmiechem na strażników, jednak mężczyźni najwyraźniej nie uznali żartu. // Zostali poprowadzeni przez brukowany dziedziniec, mijając spiżarnię, spichlerze i drewnianą stajnię. – Choć z fabuły wynika, że to Will z towarzyszami zostali wprowadzeni na królewski dwór, technikalia sugerują, iż wpuszczono tam strażników.

 

Pierwszą rzeczą, jaką zauważył Amrod, było to, że cały zamek był dobrze strzeżony. Na tyle, że nawet wyszkolonemu zabójcy byłoby się trudno tu przedostać. Strażnicy patrolowali cały dziedziniec mimo późnej już godziny. Gdy weszli do pałacu [ci strażnicy?], wspięli się na piętro i stanęli przed salą poselską, gdzie musieli czekać jednak dłuższą chwilę. – Szyk: gdzie jednak musieli czekać.

 

Nie było tam żadnych okien, toteż jedynym źródłem światła były zamieszczone na uchwytach pochodnie.

 

– Nic[,] tylko byś jadł i się tracił!

 

Mam wrażenie, że nadal nie możesz się zdecydować, czy poprowadzić całość narratorem wszechwiedzącym, czy pisać w POV. Przy czym nie ma nic złego w mieszaniu obu typów narracji  –  istnieje przecież tak zwana technika limited POV, kiedy to tylko poszczególne fragmenty przedstawiają perspektywę postaci. Niemniej warto myśleć o tym, w których momentach tę perspektywę zmieniać. W twoim przypadku czasem odnoszę wrażenie, że robisz to na chybił-trafił – tak, jak ci wygodnie – ale metoda ta nie zawsze działa, a czasami wręcz generuje zbędny chaos. Przejścia są zbyt intensywne, a same partie dotyczące postaci – zbyt krótkie. Jeszcze nie zdążyłam wczuć się chociażby w Cedrica, który ogląda obraz, a już podsunąłeś mi pod nos myśli Amroda, mimo że bohater ten do mazidła podszedł dopiero po czasie:

 

Chłopak stał z założonymi rękami i patrzył na najbliższy obraz przed nim.

Dzieło zostało namalowane przez artystę Finnina Allusa, jak przeczytał na wydrążonej kamiennej tabliczce, w 1211 roku ery Ceresii, a więc trzy lata temu. Czyli był to dosyć nowy obraz w stosunku do reszty malowideł znajdujących się na korytarzu. Ukazywał zawarcie sojuszu królestwa Anarien z Derenhalią, między ich władcami. Amrod wiedział, że dzięki temu wydarzeniu, po pięciu długich latach, wojna wreszcie dobiegła końca. Napięte stosunki w Ceresii wciąż jednak nie ustały.

– Byłeś tam? – zapytał Cedric, gdy Amrod stanął obok niego.

 

I tak oto zielona partia dotyczy Cedrica, który ogląda obraz, stojąc bezpośrednio przed nim. Podkreślone zdanie traktowane jest więc jako przemyślenia chłopaka świadomego losów krainy i tego, co przedstawił F. Allus (yup, nadal mnie to bawi…). Przy czym w tym samym akapicie ni z gruchy, ni z pietruchy przechodzimy do Amroda (partia czerwona). Jak inaczej mógłbyś to rozegrać? O, na przykład w ten sposób:

 

Chłopak stał z założonymi rękami i patrzył na najbliższy obraz przed nim. (…) Czyli był to dosyć nowy obraz w stosunku do reszty malowideł znajdujących się na korytarzu… Cedric wiedział, że patrzył właśnie na zawarcie sojuszu między Anarien i Derenhalią. Odwrócił się i spojrzał na Amroda. Przywołał go wzrokiem.
– Byłeś tam? – zapytał, gdy mężczyzna stanął obok niego.
– Cóż… Nie będę zaprzeczał – odparł i spróbował nadaremno odwzajemnić uśmiech. Miał świadomość, że dzięki temu wydarzeniu, po pięciu długich latach, wojna wreszcie dobiegła końca.
Napięte stosunki w Ceresii wciąż jednak nie ustały.

 

Dzięki takiej roszadzie zdań możemy nie tylko przejść z perspektywy Cedrica do Amroda i upłynnić narrację narratora wszechwiedzącego, ale również dodać nieco emocji. Nadaremno odwzajemniony uśmiech pojawia się przed smutną informacją o napiętych stosunkach, czytelnik więc wpierw otrzyma wskazówkę o tym, jaki ładunek emocjonalny będzie towarzyszył kolejnym myślom bohatera. Przygotuje się na nie, mocniej wczuwając się w tekst.

Zauważ też, że zamieniłam napięte stosunki na nastroje. Napięte stosunki sugerowałyby, że Ceresia dzieli je z innymi krainami, tymczasem w zdaniu nie ma o nich mowy – wspominasz samą Ceresię.

EDIT: Dopiero w rozdziale dziewiątym dotarło do mnie, że Ceresia wcale nie jest królestwem Dariany i Arendisa, tylko nazwą, nie wiem, kontynentu? W którego skład wchodzą poszczególne krainy. Przekonałam się o tym za sprawą tego cytatu:

– Jak tylko wrócę do komnat, nakażę rozesłać gołębie do każdego królestwa Ceresii z prośbą o pomoc – powiedziała księżna Dariana. – Nie wiem, jak to się stało, że przez tak długi czas szczerze wierzyłam, że Dariana rządzi właśnie Ceresią. Na jakiej podstawie to wywnioskowałam…? Może stąd, że ta obca mi nazwa pojawiała się znacznie częściej od nazwy miasta, w którym faktycznie się znajdujemy? Że ludzie w miasteczku, obserwujący rycerzy wracających do dworu spod fortu, czy ludzie w karczmach, czy nawet bohaterowie w czasie obrad mówili o Ceresii całkiem sporo, jakby mieli na myśli obecne miejsce, państwo, w którym żyją. Nie dało się z kontekstu wyczytać, że chodziło im o cały kontynent. Pisałeś na przykład:

– Witajcie w Drenlin – odezwała się pewnie księżna i skupiła wzrok na Amrodzie. – To dla nas zaszczyt móc gościć jednego z legendarnych pięciu Mistrzów Miecza w Ceresii. – Tu sądziłam, że księżna wita legendarnego Mistrza Miecza na zamku w Drenlin i zaszczytem jest dla niej gościć go w swoim królestwie – w Ceresii. To po prostu mylące. Gdybyś napisał: jednego z legendarnych pięciu Mistrzów Miecza Ceresii, byłoby zupełnie inaczej.

(…) To był najlepszy czas w historii Ceresii. Gdy to Dalathrimowie zasiadali na tronie Derenhalii, a Dredhamowie byli władcami Loruvii. Velius dopuścił się zdrady i to wielce okrutnej, jednak Loruvia nie zapomniała o swych przyjaciołach. Dlatego nasz król przesyła wieści, że wesprze Drenlin w potrzebie. – Tutaj byłam święcie przekonana, że dla krainy księżnej Dariany, czyli właśnie Ceresii, był to najlepszy czas, ponieważ jacyś jej sąsiedzi nie sprawiali jej problemów i ogólnie wszyscy żyli ze sobą w zgodzie. O, albo tutaj:

– Cholera, sam bym ruszył na bitkę za księżną Darianę i młodego księcia (…) ale przydałby się wreszcie pokój w tej Ceresii… – Mężczyzna chce iść na wojnę za swoją księżną, więc logiczne dla mnie było, że chce uzyskać pokój dla swojej krainy, państwa wspominanej księżnej, czyli właśnie Ceresii. Tymczasem gość miał na myśli region również sąsiadujących ze sobą państw.

 

– Razem jesteśmy w stanie odzyskać porządek w Ceresii. Zbyt długo już na to czekaliśmy. – Tutaj sądziłam, że skoro księżna mówi o tym, że poszukuje sprzymierzeńców, by jej kraina mogła postawić się Veliusowi, to znaczy, że chce odzyskać pokój i porządek u siebie. Dopiero teraz, gdy czytam to wszystko raz jeszcze po dziewiątym rozdziale, widzę przesłanki mówiące o tym, że Ceresia faktycznie nie jest królestwem Dariany, ale zawiera w sobie jej królestwo oraz sąsiadujące państwa. Z jednej strony mój błąd, bo nie patrzyłam na mapkę, z drugiej – tekst, jak widzisz, można by interpretować po prostu zbyt różnorodnie. Przejrzałam raz jeszcze cały tekst i przekonałam się, że wszystko, cały los krainy, opisany jest w jednym akapicie, gdy ludność Derenhalii obserwuje powracających z frontu rycerzy. Jednak taka ekspozycja, i to rzucona pod koniec trzeciego rozdziału, czyli już po powitaniu Legendarnego Mistrza Miecza w Ceresii (tak, to nadal tak brzmi!) nie zakodowała mi się w głowie. Ekspozycję tę ukryłeś pomiędzy zdaniami mówiącymi o tym, kiedy i dlaczego zniesiono niewolnictwo. Miałam więc wrażenie, że czytam mało istotny fragment. Po prostu. Nie przyłożyłam do niego wagi, bo i nie wyglądał na taki, na którym trzeba byłoby się odpowiednio skupić. A przecież padają tam nazwy własne krain będących tematem rozmów bohaterów na obradach już w kolejnym rozdziale. No tak… tylko że, pisząc ocenę, między 2 a 3. wpisem zrobiłam sobie weekend przerwy. Wracając do tekstu, nie pamiętałam już historii niewolnictwa, a więc historii krainy, pamiętałam za to nazwę Ceresii, bo tak często się przewijała. I gdy te wszystkie nazwy własne pojawiły się w dialogu dotyczącym obrad, znów brzmiały dla mnie obco. Pamiętaj, że twoi czytelnicy mogą rejestrować je tak jak ja – na zasadzie skojarzeń, a nie z ekspozycji. Jeśli jakaś nazwa fantastyczna pojawia się częściej niż inne i rozmawiają o niej postaci dookoła, w kontekście jakiegoś miejsca, łatwo z góry założyć, że mówią właśnie o państwie, którego polityka będzie dla nich najważniejsza. 

Czyli o swoim.

Niemniej przegrzebałam ocenę do rozdziału dziewiątego i postarałam się poprawić wszystkie zdania, w których pisałam o Ceresii, a chodziło mi o Derenhalię. Może się jednak zdarzyć, że coś przegapiłam, za co z góry przepraszam.

 

– Księżna Dariana czeka – rzekł, zapraszając [do środka] gestem zgodnym z etykietą do środka.

 

W porównaniu z tą, która jest w stolicy Derenhalii[,] i tak nie jest zbyt duża – pomyślał Amrod, jednak mimo to na twarzy Willa zauważył malujące się zdumienie. Z kolejnych akapitów wynika, że Amrod bywał tu nie raz i nie dwa. Dlaczego więc taka myśl przyszła mu do głowy akurat teraz? Brzmi, jakby mężczyzna zjawił się w sali po raz pierwszy. Zdecydowanie lepiej byłoby oddać tę myśl Willowi, zresztą całe przejście przez dwór królewski – pomijając interakcję przy obrazie – można by oddać właśnie jego perspektywą, czyli jego przemyśleniami, porównaniami, emocjami… Dłużej osadziłbyś mnie przy tej postaci, pozwolił się do niej przywiązać, dałbyś odczuć, że żyje. Amrod, choć niewątpliwie jest ważnym bohaterem, wydaje się teraz średnim wyborem właśnie dlatego, że ma to wejście na dwór królewski już dawno za sobą. Czytelnik w tym momencie nie ma jak się z Amrodem utożsamić – tak jak chłopiec trafia na dwór pierwszy raz. Idealna okazja aż się prosi, by z niej skorzystać.

Ogólnie mógłbyś częściej stawiać narratora za plecami Willa. Szczególnie że właśnie w ten sposób poprowadziłeś rozdział pierwszy, a więc poniekąd dałeś czytelnikowi odczuć, że to Will jest tu obecnie najważniejszym protagonistą. To, oczywiście, może się zmienić wraz z biegiem fabuły, gdy przyjdzie czas na kolejne postaci, ale niekoniecznie musi tak się dziać już w drugim rozdziale. Tym bardziej że potem pobudkę w komnacie znów przedstawiasz z perspektywy Willa. Lżej i płynniej byłoby więc, gdybyś utrzymał jego POV, zamiast tak skakać od myśli postaci A do myśli postaci B. Niemniej do twojego head-hoppingu niewątpliwie wrócę jeszcze w podsumowaniu.

 

Do tronu zaś, obok którego stało jeszcze jedno mniejsze wyściełane aksamitem krzesło przygotowane specjalnie dla księżnej, prowadził ich czerwony dywan ze złotymi ozdobami, idealnie współgrający kolorami ze sztandarami. – Za dużo naraz. Staraj się selekcjonować informacje i korzystać przy tym z różnych znaków interpunkcyjnych. Jak bym to widziała? Ano tak:

Do tronu zaś – obok którego stało jeszcze jedno mniejsze, wyściełane aksamitem krzesło, przygotowane specjalnie dla księżnej – prowadził ich czerwony dywan. Złote ozdoby idealnie współgrały ze sztandarami. – Nie musisz też wspominać, że współgrały kolorystycznie; już wcześniej pisałeś, że sztandary również były złote. To mówi samo za siebie.

 

Odwrotnie się sprawa jednak miała do młodego księcia Arendisa, zajmującego miejsce u jej boku. Odwrotnie jednak sprawa miała się do…

 

I tu zaczynasz wspominać o tym, że Arendis jest młodym, zagubionym chłopcem, wyglądającym na przerażonego. Okej, raz nie zaszkodzi, nawet warto, choć zamiast o tym pisać, mógłbyś to po prostu… pokazywać na przestrzeni scen. Niestety twój narrator podkreśla charakter postaci prawie za każdym razem, a gdy nie robi tego on, robią to bohaterowie poboczni. Spójrz:

[r. 2] Siedząc na wielkim tronie, wyglądał jak przerażony chłopiec. Urodą bardzo przypominał matkę. Amrod od razu zauważył podobieństwo w rysach. Postać księcia wydawała się jednak znacznie mniejsza w jego oczach. 

[r. 3] Tymczasem spotkał strachliwego chłopaka, który zdawałoby się, kryje za suknią swej matki. 

[r. 3] – Szczerze mówiąc, tom sam nie jest tego pewien... Nasz młody książę wszak jest krzynę bojaźliwy i nieśmiały, a dobry władca musi być przecie odważny, stanowczy…

Nie musisz być aż tak natarczywy. Jasne, wrażenia Amroda czy Willa albo postaci pobocznych na temat innych są ważne, jednak biorąc pod uwagę, że Arendis i tak zachowuje się w scenach dość niepewnie, wręcz bojaźliwie, łatwo dojść do wniosku, że czytelnik tę samą informację odbiera cztery-pięć razy na przestrzeni kilku scen. To frustrujące, bo raz: aż chciałoby się samodzielnie poznać księcia, zamiast z góry otrzymać o nim szereg wniosków, dwa: odnosi się wrażenie kręcenia w kółko. 

 

Amrod poczuł na sobie wyczekujące, niepewne spojrzenia młodych towarzyszy. Kątem oka zauważył, jak Cedric zacisnął pięści. Wiedział, że przeszłość odcisnęła na nich piętno, które długo zostanie w ich pamięci. – Wiedział to Amrod czy Cedric? Bo z technicznego punktu widzenia ze zdania wynika to drugie.


Wieść o tym, że przygarnąłeś sieroty[,] dotarła nawet tutaj.

Niepotrzebnie też mnożysz imiona, zapominając o istnieniu zaimków osobowych. Pierwszy przykład z brzegu:
Amrod pochylił się w podzięce. Zapadła krótka cisza. // Dariana patrzyła spokojnie na Amroda, lecz jej oblicze stało się teraz bardziej poważne i srogie (…).
I tutaj znów powraca temat twoich fikuśnych inwersji. Przysłówki (odpowiadające na pytanie: jak?), aby działały, stawia się przed wyrazem, który mają one podbijać, ewentualnie na końcu zdania składowego – by dodać napięcia i podkreślić to, co naprawdę ważne. W tym wypadku mielibyśmy więc: Dariana patrzyła na niego spokojnie, lecz…

Co zaś się tyczy naszej rozmowy, sir Amrodzie, dokończymy ją jutro rano przy śniadaniu. Czujcie się wszyscy na nią zaproszeni. Na nie, bo na śniadanie. Księżna nie musi zapraszać Amroda na rozmowę, ponieważ już wcześniej uprzedza, że dokończą ją wspólnie.


ROZDZIAŁ 3

Schował twarz w dłoniach. Ktoś kiedyś powiedział mu, że w snach widzimy to, czego podświadomie chcemy. – Sugeruję: …że w snach widoczne jest to, czego podświadomie się chce. Zachowasz tym konsekwentną narrację, nie przechodząc na jedno zdanie do pierwszej osoby liczby mnogiej, bez wyraźnego powodu zwracając uwagę czytelników.

Podoba mi się POV Willa. Jest przekonujące – realnie przejmujące i bogate w emocje – dzięki formie jego partii narracyjnych. Nadal jednak korzystasz z celowych powtórzeń, które nie wybrzmiewają aż tak dobrze przez powtórzenia zapewne nieplanowane, znajdujące się dość blisko:

Nie wierzył w to. Nie chciał ognia. Nie chciał, jednak nocami widział go częściej niż twarze bliskich. Towarzyszył mu on już od długiego czasu, jak stary druh. Jak mara nie chcąca odejść od jego boku. – Przy czym nie z imiesłowami przymiotnikowymi czynnymi (tymi zakończonymi na –ący, –ąca) piszemy łącznie. Tak więc: niechcąca.

Po drugiej stronie pokoju, na stole, czekała na niego przygotowana miednica pełna wody z lustrem oraz brzytwą. – To brzmi tak, jakby lustro zatopione było w wodzie.

Tuż nad wargą zapuścił się młodzieńczy zarost, toteż [Will] przemył się dokładnie, po czym sięgnął po brzytwę, usuwając ostrożnie lekki meszek. – W pierwszym zdaniu podmiotem był zarost, tak więc w drugim warto powrócić do Willa. Problemy z podmiotami, niestety, się mnożą:
Wędrował po targu, bacznie obserwując sprzedawane towary, pomimo iż nie miał w ogóle monet. Amrod nigdy mu ich nie dawał. Wiedział dobrze, że gdyby tylko je posiadał, od razu poleciałby kupić sobie jakieś smakołyki, lub też coś bardziej płynnego na zwilżenie gardła. – Wychodzi na to, że Amrod wie, że gdyby sam miał pieniądze, kupiłby sobie smakołyki. Albo… alkohol. Tak to się kojarzy.

Rynek huczał od rozmów i wrzasków. Wszędzie wokół był zamęt, gwar, wrzawa, a wszystko to potęgowały dobiegające zewsząd hałasy. Dzieci jęczały, kowale walili po kowadłach, aż dzwoniło w uszach, gdzieś dalej ktoś trzaskał w jakieś blachy, przekupnie przekrzykiwali się nawzajem. – Ekspozycja, i to bardzo niefajna. Skoro rynek aż huczał od rozmów, wiadomo, że wokół panował gwar. Poza tym huczenie, wrzawa i tak dalej są, no cóż, hałasem; nie musisz mi tego tłumaczyć. Co ciekawe, w tym samym fragmencie, ledwo zdanie dalej, dokładnie ukazujesz ten cały zamęt, więc bez sensu jest go zapowiadać i przekonywać o nim na siłę.

Will z zaciekawieniem przyglądał się towarom mieczników i płatnerzy sprzedających różnego rodzaju pancerze płytowe, kolczugi, przyłbice, hełmy, rękawice oraz inne elementy zbroi. – A tu tłumaczysz mi, kim są płatnerze. Litości…
Co innego, gdybyś wspomniał, że Will z zaciekawieniem przygląda się towarom, których jest tak wiele, że nie wiedziałby, na czym zawiesić oko. W nie mogłaby mu wpaść jakaś przyłbica czy inna kolczuga, chłopiec może chciałby nawet czegoś dotknąć – okej. Ale takie zdanie miałoby zupełnie inny wydźwięk, bo gesty Willa i ukazanie jego zaciekawienia miałyby większe znaczenie niż suche zdanie informujące mnie, że chłopiec interesuje się towarem płatnerzy, który stanowi to i to, i jeszcze tamto…

Wszystko wokół było dla niego niezwykle interesujące. Zawsze ciągnęło go do gwaru miasta i w przeciwieństwie do pozostałej dwójki młodych przyjaciół, uwielbiał się po nich bez celu szwendać. – Lepiej: …uwielbiał szwendać się po nich bez celu. Do tego ekspozycja. Pokaż zainteresowanie Willa jego zachowaniem, pokaż to, jak faktycznie się szwenda i jaką radość z tego czerpie. Oddaj, na przykład ironiczną myślą, co w tym czasie mogliby robić Cedric i Eilis. Nie pisz: Will czuł się tak i siak. Lubił to i tamto. Interesował się tym i tym. Ta forma jest, no cóż, nudna i mało angażująca odbiorcę.

Na szczęście za chwilę będzie miała miejsce scena dynamiczna; pamiętam, że była nieźle rozpisana. Teraz jednak zastanawiam się, jakie właściwie ma ona znaczenie fabularne. Udowadniasz nią, że Will i Cedric potrafią się o siebie zatroszczyć oraz jaka jest ich relacja, do tego podkreślasz charaktery chłopców. Tylko że gdyby ją wyciąć, zarówno ta relacja, jak i umiejętności walki ukazałyby się w tekście po prostu nieco dalej. Wspomniana scena nie otwiera żadnego wątku, na Willa nie czyha coś, co dopiero wybrzmi; wręcz przeciwnie – zamykasz nią wątek rozmowy w karczmie. W ten sposób w trzecim rozdziale czytelnik nie ma wrażenia, że porusza się w przód, ale że się cofa, by za chwilę stanąć w miejscu. Amrod wprawdzie pojawił się z sierotami u księżnej jako poseł, niosąc istotną informację, ale teraz i on, i dzieciaki nie mają już nic do roboty. Wiem, że potrwa to kilka rozdziałów, aż do śmierci Dariany. Można więc wyjść z założenia, że ta część ekipy spory czas będzie się nudziła gdzieś poza kadrem.

Uczucie, że ktoś go śledzi, przyprawiało go o dreszcze i lekko irytowało.
Po co mieliby mnie śledzić? – zastanawiał się. – A może po prostu: Po co mieliby to robić?

Był podekscytowany.




Dlaczego miałabym ci wierzyć na słowo? Pokaż mi podekscytowanego Willa – wtedy w niego uwierzę.

Wreszcie twarze mężczyzn wynurzyły się z cienia. // Stojący po obu stronach grubasa dwaj wyglądający na groźnych draby byli podobni, jakby bliźniacy. Obaj barczyści i umięśnieni. // Will przerzucił spojrzenie na znajdującego się w środku mężczyznę. Był o głowę niższy od swych kompanów, ale znacznie grubszy i brzuchaty. – Nie komplikuj lektury i sobie, i mnie, a więc szatkuj i dziel informacje, niech wypływają po kolei i płynnie. Do tego – nie powtarzaj się. Skoro rozmawiamy o grubasie, wiadomo, że był grubszy i… brzuchaty. Spróbuj to rozegrać inaczej, na przykład:
Wreszcie obce twarze wynurzyły się z cienia. // Will spojrzał wpierw na stojącego pośrodku mężczyznę. Był o głowę niższy od swych kompanów, ale znacznie grubszy. Tych dwóch za to, po jego lewej i prawej, wyglądało na groźniejszych; barczyści i umięśnieni, przypominali bliźniaków.

Zszokowany bandzior grzmotnął o ścianę, [przecinek zbędny] jak worek ziemniaków.

Przeciwnik Willa, [przecinek zbędny] podniósł się w tym czasie z ziemi.

Bandzior padł na na plecy.

– Lepiej[,] żebym ciebie i tego twojego tłustego dupska już więcej nie musiał oglądać!

Gdy tylko jednak Eilis odwróciła się w jego stronę, on ujrzał jej piegowatą, zgrabną twarz i od razu zamilkł, przepraszając ją jeszcze za swoje maniery. Jednak gdy tylko Eilis odwróciła się w jego stronę (…) od razu zamilkł, przeprosiwszy ją jeszcze… Imiesłów współczesny (zakończony na –ąc) wskazuje czynność wykonywaną w tym samym czasie, w którym wykonywana jest czynność wprowadzona przez czasownik. Tutaj wychodziło więc na to, że Will i zamilkł, i przeprosił naraz. Dlatego też zasugerowałam użycie imiesłowu uprzedniego (zakończonego na –łszy, –wszy), który wskazuje czynność wykonaną przed czasownikiem.

– Lepiej się zamknij, jak nie chcesz, żeby Amrod się dowiedział, co znowu zrobiłeś! – dziewczyna prychnęła, kręcąc głową. – Dziewczyna od wielkiej. Raz, że prychanie nie jest tu częścią wypowiedzi dialogowej, a czynnością wykonaną po jej wybrzmieniu, a dwa – wpierw pojawia się podmiot. Od małej litery komentarze narracyjne zapisuje się tylko wtedy, gdy rozpoczyna je orzeczenie dot. mówienia. Więcej o szczegółowej interpunkcji dialogowej [TUTAJ].

– Cholera, sam bym ruszył na bitkę za księżną Darianę i młodego księcia, [przecinek zbędny] – mówił siwy już mężczyzna, stojący przed Cedriciem – ale przydałby się wreszcie pokój w tej Ceresii…

Przez podzielenie jednak władzy pośród dzieci, a nie oddanie władzy nad królestwem w ręce pierworodnego – Derenhala – doprowadził on do przyszłych konfliktów i wojen, co w wkrótce poskutkowało ponownym rozłamem kraju, około dwieście lat później i ostatecznie wygaśnięciem wielkiego rodu Algiriona. – Kwadratowo i na okrętkę. Może:
Jednak dzieląc władzę między dzieci – miast oddać ją w ręce pierworodnego, Derenhala – doprowadził do wojny, a wkrótce i ponownego rozłamu kraju. Około dwieście lat później wielki ród Algiriona wygasł ostatecznie.
Czytelnik naprawdę nie musi wiedzieć, że przed wojnami miały miejsce jakieś konflikty i że tych wojen było kilka, i tak dalej. W tym momencie nie ma to żadnego znaczenia, bo nikt i tak tego nie zapamięta. Przekazuj to, co najważniejsze, w sposób jak najbardziej klarowny. To wystarczy, by rozrysować tło, ale nie przytłoczyć i nie znudzić.

Gdy w zdaniu pojawia się wielokropek, który wprowadza zawahanie, ale po nim wracamy do tematu, kolejną część składową rozpoczyna się małą literą:
– Ano ponoć po to wyruszyli... [by] By go odbić.
– Albo ostali w forcie do obrony, rzecz jasna... [albo] Albo zginęli.


ROZDZIAŁ 4

Ja wiem, że ojciec Księżniczki-Która-Tak-Naprawdę-Jest-Królewną (w końcu to córka króla…) umarł, więc o jego dobroci nie będziemy mogli przekonać się scenicznie. A może jednak moglibyśmy – chociażby w jakiejś retrospekcji Cassandry…? W jej wspomnieniach lub z rozmów, które przeprowadziłaby z wujem? Tak czy siak nie musisz wspominać, że król był dobrym i szanowanym władcą. Nikomu zbytnio nie wadził i starał się osądzać wszystkich jednakowo sprawiedliwie. To tylko kolejna ekspozycja, która narzuca mi, co myśleć o postaci, której w ogóle nie znam, na przykład z relacji innych postaci. Nie – narratora. To nie główny bohater, więc niech przestanie się pod niego podszywać i schowa swoje przemyślenia do kieszeni. Nikomu nie sprawiają frajdy, a – wręcz przeciwnie – odbierają zabawę z odkrywania twojego świata.
I dalej to samo:
Cassandra kochała go. // Jako jego jedyna córka, obiecała sobie, że na zawsze zostanie przez nią zapamiętany jako opiekuńczy i wyrozumiały ojciec. Zadawała sobie pytanie, dlaczego tak szybko musiał ją opuścić.
A co powiesz na:
Kochała go. Był takim opiekuńczym i wyrozumiałym…
„… i takim zapamiętam cię, ojcze, obiecuję ci to. Tylko dlaczego tak szybko musiałeś mnie opuścić?”.

I znów: nie musisz AKURAT teraz przekazywać, że Cassandra była jego jedyną córką. To nieistotne, poza tym i tak będę to wiedzieć, gdy nie spotkam na dalszych kartach jej rodzeństwa. Jeśli skupiasz się na emocjach postaci, przeżyciach wewnętrznych, daruj sobie przemycanie innych informacji lub staraj się to robić bardziej subtelnie. Tutaj zaproponowałam ci bezpośrednie oddanie złożonej obietnicy Cassandry oraz zadanego pytania. Dzięki temu w tekście nie pojawiają się suche dane o stanie bohaterki, ale jej osobiste myśli, przybliżające do niej czytelnika. Masz scenę pogrzebu, postaraj się więc wczuć w Cassandrę i postawić narratora bliżej, jak nie za nią, za jej plecami. No dobrze, wprawdzie widzę fragmenty, w których raz na jakiś czas podkreślasz, że bohaterka czuje rozpacz, ale to trochę mało, bo pojawiają się one zdawkowo, jakby wtedy, kiedy akurat przypomnisz sobie, że wypada napisać coś o samej bohaterce. Przez to, jak w przypadku Arendisa – który w ekspozycjach uchodzi za przesadnie nieśmiałego – tak i tutaj mamy Cassandrę, w ekspozycjach uchodzącą za cierpiącą. Piszesz o niej chociażby tak:

Czuła w piersi ból. Serce[,] wypełnione dziwnym odczuciem pustki[,] ściskała rozpacz. (…) Cassandrę zaczął przejmować coraz większy żal, gdy słuchała następne[j] zwrotki. Toczyła wewnętrzną walkę z uczuciami, coraz trudniej powstrzymując łzy. Gardło miała ściśnięte rozpaczą. Przełykanie sprawiało jej niezwykłą trudność. – A gdybyś tak pokazał, jak Cassandra łapie się za pierś, słyszy szum, a kolejne zwrotki docierają do niej ledwo na pograniczu świadomości? Gdybyś zamiast pisać, że toczy ona wewnętrzną walkę, bezpośrednio przedstawił jej myśli, w których kłóci się sama ze sobą, by nie płakać, wmawia sobie, że jest słaba, że ojciec nie jest z niej dumny? A może Cassandra mogłaby w myślach rozkazać ludziom tak po prostu się zamknąć? Nie byłaby jednak w stanie powiedzieć tego na głos, bo gardło ściskała jej rozpacz… Widzisz, prawie ci się udaje mnie przekonać – w końcu używasz nacechowanych emocjonalnie słów takich jak ból, rozpacz, trudność, łzy, czyli słowa-klucze. Jednak nie operuj tylko nimi, z ich pomocą eksponując stany psychiczne postaci. Wykorzystaj je za to, by pokazać Cassandrę w scenie. Pokazać postać, która stoi na pogrzebie, jakoś się zachowuje, odbiera jakieś bodźce, o czymś myśli.

Dobrze byłoby, gdybyś praktycznie w każdym akapicie dotyczącym ceremonii oddał trochę Cassandry. Dzięki temu nie tylko zobrazowałbyś, jak wygląda pogrzeb w tej części krainy, ale przybliżyłbyś mnie do twojej postaci. To dokładnie ta sama sztuczka, którą mógłbyś wprowadzić mnie na królewskie salony oczami Willa. Mogłabym się z nim utożsamić, a nie tylko zobaczyć, jak wygląda dwór. Tutaj – tak samo – nie tylko poznać przebieg ceremonii, ale prawdziwie ją przeżyć wraz Cassandrą. Tymczasem to się nie dzieje; większość akapitów przedstawia po prostu suche informacje o tym, co właśnie miało miejsce. Cassandra wszystko to obserwuje – uczestniczy w każdym punkcie programu – więc aż żal jej nie wykorzystać, by te informacje sprowadzić na dalszy plan, na pierwszym stawiając trudne emocje wiążące się z ostatnim pożegnaniem własnego ojca. Dlaczego tego nie robisz? Co cię powstrzymuje? Przecież już o tym rozmawialiśmy…




Zaciskała wciąż wargi, powstrzymując cisnące się do oczu łzy. Wciąż zaciskała wargi…

Wielu płakało. Nie wszyscy. Wśród wyjątków była jej matka, Minerwa, która zachowywała przez całą ceremonię [zachowywała] kamienną twarz. Była silną kobietą.

Stojący na plaży kapłan Stwórcy, najbardziej rozpowszechnionej religii w Ceresii[,] odwrócił się w stronę ludzi. – Ale tak szczerze, po co mi to teraz? Co w akurat tej chwili mam zrobić z tą informacją? To kolejny dowód na to, jak niezgrabny jest ten rozdział pod względem sprzedawania czytelnikowi danych o twoim świecie. Nie każdy moment jest dobry, by informować, a na pewno nie jest takim momentem pogrzeb ukochanego ojca protagonistki. Zamiast tego mógłbyś sprzedać mi trochę emocji Cassandry, dotyczących tego, co myśli ona o, przykładowo, przemowie kapłana, obrządku czy religii. Mogłabym samodzielnie odkryć, czy Cassandra to bohaterka pobożna, wychowana w wierze, która jest dla niej niepodważalna, czy może było tak do tej pory, ale teraz, w czasie pogrzebu, dziewczynka czuje zbyt duży żal, by potrafić myśleć o kapłanie czy nawet całym tym jego Stwórcy z szacunkiem. Niestety jeśli chodzi o Cassandrę, to znów wracamy do punktu wyjścia, a więc do jej bólu i tęsknoty:
Strach o niego, który dusił ją przez ostatnie dni, zamienił się teraz w ból i tęsknotę. – Nie musisz jednak nazywać mi tych emocji po imieniu. Pomyśl, o ile większe zrobiłbyś wrażenie, gdybyś przedstawił myśli Cassandry, w których ewidentnie tęskniłaby i cierpiała.

– Pamiętajmy o śmierci – dodał jeszcze i odszedł, powoli znikając wśród zgromadzonych ludzi. // Tłum zebrany na uroczystości po [Po jego] słowach kapłana [tłum] zaczął się niespiesznie rozchodzić. Ludzie kierowali swe kroki w stronę miasta. – Nie musisz wspominać, że chodzi o tłum zebrany na uroczystości. Przecież oczami wyobraźni znajduję się w tym tłumie. Wiem, gdzie jestem!

Cassandra pomyślała, że najchętniej by ich za to osobiście pościnała. Jej ojciec poświęcił swe życie, by im mogło się lepiej wieść. – O, tutaj też. Czemu po prostu nie: Najchętniej osobiście by ich za to pościnała… Przecież ojciec poświęcił swe życie, by mogło wieść im się lepiej! Porównaj sobie: twoja wersja to sucha notka informacyjna o tym, co pomyślała Cassandra. Moja (przykładowa, bo nie musisz iść tą drogą, chcę ci tylko ukazać pewne różnice) to właśnie ta mowa pozornie zależna, z pomocą której możesz podsuwać czytelnikowi emocje swojej postaci prowadzącej scenę. Rzadko, ale jednak udaje się to zrobić – przecież świetnie wychodziło ci to chociażby w prologu czy tej dotyczącej koszmaru Willa. Dlaczego więc nie korzystasz z tego teraz, w scenie pogrzebu, czyli jednego z bardziej emocjonujących fragmentów tekstu?

Mam jeszcze kilka uwag odnośnie do samej ceremonii – właściwie nic szczególnie nie wyróżnia jej pod względem obrzędowości. To zlepek motywów-klisz znanych z innych powieści, filmów czy seriali fantastycznych lub/i historycznych; mowa chociażby o podpalonej łodzi, na której znajdują się zwłoki, czy kazaniu kapłana, brzmiącego momentami jak katolicki ksiądz. Czy w trakcie całego obrządku pojawiło się cokolwiek niezaczerpniętego, co mogłoby mnie zaskoczyć i zainteresować? Ano nie. Do tego sama ceremonia okazuje się bardzo skromna, więc nie ma się poczucia, że właśnie żegnany jest król. Wydaje się, że nawet rycerz w znaczącym królestwie miałby lepiej wyprawione pożegnanie.

Od razu jednak skarciła się w duchu za samą myśl. Za samą myśl.

Później stanęli w milczeniu, patrząc na pozostałości palącej się łodzi. Niektórzy wspominali dobre chwile, które przeżyli razem z Sandiusem oraz jego samego. Wkrótce jednak i oni się rozeszli, pozostawiając ją samą. – Ją samą, czyli Cassandrę czy łódź? Inna sprawa, że to właśnie była niezła okazja, by ukazać tę dobroć Sandiusa, bez pokrycia wspominaną na początku rozdziału.

Usłyszała go jeszcze[,] nim stanął obok niej.


ROZDZIAŁ 5

Szczerze mówiąc, zaczyna niepokoić mnie stan techniczny twojego tekstu. Roi się w nim od błędów, i to takich dość podstawowych. Wiem, że za tę kwestię odpowiada korektor, a autor nie musi pisać nad wyraz poprawnie, ale mam wrażenie, że tym razem część nie wynika z twojej niewiedzy, a lenistwa. Świadczą o tym szczególnie masowe powtórzenia, czy też braki znaków diakrytycznych. Do tego niektóre zdania sprawiają wrażenie kanciastych, w efekcie czego przez tekst nie przechodzi się lekko. O, przykładowo:

Uwielbiał słuchać o nim historie, odkąd tylko pamiętał. Spodziewał się więc po nich spotkać dzikiego, muskularnego olbrzyma z twardymi, surowymi rysami twarzy. Tymczasem twarde, surowe rysy twarzy były jedynym, co się zgadzało. Patrząc na niego, powątpiewał, czy historie o jego czynach na pewno mówiły prawdę.

W pierwszym zdaniu występuje na dodatek błąd fleksyjny (słuchać – czego? historii). Zmieniłabym również szyk: Uwielbiał słuchać historii o nim, odkąd tylko pamiętał.

Albo tutaj:
Książe pokierował spojrzenie w tę samą stronę.
– Czarna Róża – odezwałą się nagle jego matka, która także najwyraźniej to spostrzegła. – Oba potknięcia podkreślił mi zarówno wbudowany w Dokument Google system poprawiania błędów, jak i wtyczka LanguageTool, którą mam zainstalowaną w przeglądarce. Polecam ci ją, byś samodzielnie mógł poprawiać takie potknięcia jeszcze przed publikacją rozdziału. Wtyczka nie jest wprawdzie nieomylna, ale do literówek i ortografów czy sprawdzania pisowni łącznej tudzież rozdzielnej jest w sam raz. Szczególnie tych książąt przez E bez ogonka masz od groma; nie będę wypisywać wszystkich, a jedynie te, przy których trafi się jeszcze jakiś inny błąd. O! Chociażby tu:

Książe przytaknął tylko, niepewny czy mężczyzna oczekuje od niego odpowiedzi. – Książkę tylko przytaknął niepewny, czy…

– Wi... [w]Witajcie – wyjąkał. (…) – Na... [n]Nakazała mi przekazać, że niebawem się zjawi. – Przełknął nerwowo ślinę. [akapit] Przybysze patrzyli na niego w wyczekiwaniu. Arendis najchętniej schowałby się przed tymi spojrzeniami. [akapit] – Proszę, siadajcie. Podkreślone zdanie nie odnosi się do księcia jako mówcy.

Matka zleciła mu, aby przywitał gości[,] nim ona się zjawi.

W duchu modlił się jedynie o to, by przybyła jak najprędzej. Chłopak w[W]iedział, że mieli spędzić razem posiłek już z rana (…).

(…) miał dopiero czternaście lat. W kącikach ciemnobrązowych, podkrążonych oczu miał bardzo wyraźnie zaznaczone kurze łapki.

Skóra[,] lekko pomarszczona, [ciasno] opinała ciasno twarz, a ciemne włosy były już przerzedzone i upstrzone siwizną, podobnie jak szczeciniasty zarost. Rycerz z wyglądu bardziej przypominał obdartego wieśniaka, [przecinek zbędny] niż legendarnego Mistrza Miecza. // Jego towarzysze byli młodzi, mniej więcej w wieku Arendisa, jednak wydawali mu się jacyś dziwni, jakby przeżyli już dużo więcej[,] niż sugerował to ich wygląd. Może z wyjątkiem brązowo włosego [brązowowłosego] chłopaka, który nie czekając na księżną Darianę, pochylił się nad stołem i już miał nadziać na widelec soczystą pieczeń (…).

– Tak. Pani matka od śmierci ojca przykłada do tego bardzo wielki nacisk – odparł krótko książe[ę] i spuścił głowę. – Frazeologizm brzmi: kłaść na coś nacisk. Przykładanie się do czegoś nie pasuje do kontekstu, bo oznacza staranność.

– Miło mi to słyszeć – powiedziała[,] spoglądając z uśmiechem na Arendisa.

Arendis obserwował ukradkiem przybyszy. – Albo: ukradkiem obserwował przybyszy, albo: obserwował przybyszy ukradkiem. Druga wersja stawia nacisk na tę ukradkowość, dlatego właśnie ją ci proponuję.

Zaczynasz też przesadnie kombinować, korzystając z nienaturalnych określeń rekwizytów scenicznych, przez co tekst staje się pretensjonalny:

Ciemnowłosy młodzieniec wrócił wzrokiem na oręż. Podtrzymany na uchwytach, znajdował się na wysokim meblu. – Nazywanie jakiejś komody albo innego mebla, no cóż, meblem niczym nie różni się od nazywania wody bądź krwi – cieczą, czy też książki – przedmiotem. W rzeczywistości jednak nigdzie nie wskazałeś, o jaki mebel chodzi, więc czytelnik nie jest w stanie go sobie wyobrazić. A nawet jeśli wskazałbyś go, tym razem powtórzenie rodzaju byłoby bardziej naturalne dla narracji niż pisanie na okrętkę. Dalej to samo:
– Jest piękny – ocenił Cedric, który nadal nie odrywał wzroku od znajdującego się na meblu oręża. – Teraz jednak nie musisz w ogóle wspominać o tym, że oręż gdzieś się znajduje. Przecież nikt nie zmienił jego pozycji, nikt go nawet nie dotknął. Skoro opisałeś już jego położenie, po co wspominać o tym drugi raz?

Był to miecz o półtora ręcznej rękojeści (…) – miecz półtoraręczny…

– Jest jednym z dwudziestu jeden czarnych ostrzy wykutych przez mistrza Salvadora z dwerytowej stali – ciągnęła dalej Dariana. // Takie miecze były rzadkością, nawet wśród największych szermierzy. Jednym z ich posiadaczy był także sir Amrod. – No skoro wykuto ich tylko dwadzieścia jeden, to z góry wiadomo, że nie należały do popularnych…

Jak widział, rycerz nie rozstawał się z ostrzem nawet na moment. Dziwił się [ten rycerz?], że matka pozwoliła mu zachować w ich obecności broń. – Ale przecież bohaterowie musieli zdać broń tuż przed samym wejściem do pałacu. Kiedy niby ją odzyskali? Strażnik mówił, że stanie się to, gdy księżna o tym zadecyduje, jednak nie wydała takiego polecenia.

Choć na ogół całkiem sporo relacjonujesz (zamiast dać mi poczuć atmosferę sceny; tutaj – panującą przy stole), zdarza ci się wprawdzie odejść od planu ogólnego i powracać za plecy księcia Arendisa, robisz to jednak tylko po to, by i jego wyeksponować. Znów brakuje mi tej z dawna utęsknionej mowy pozornie zależnej… Często wspominasz, że Arendis coś wie, po czym następuje kilka zdań o charakterze informującym – a to, że w pochwie miecza znajduje się matowy brzeszczot; a to, że Amrod nazywany jest Ciemnym Świtem i nie rozstaje się ze swoim ostrzem ani na moment; a to, że wydarzenia w Gallen zwiastowały wojnę. Albo ewentualnie skupiasz się na eksponowaniu cech postaci w taki oto sposób:

Nie lubił jeść w obcym towarzystwie. Albo: Nie lubił rozmawiać z nieznajomymi, a matka, mimo iż świetnie zdawała sobie z tego sprawę, zawsze go do tego zmuszała. Lub: Książę od zawsze był przerażony wielką polityką. Nigdy nie mógł się w niej połapać.

Cechy charakteru, w tym skłonności czy upodobania, powinny wynikać z zachowania Arendisa i stanowić ich dowód, by czytelnik sam mógł wyciągnąć o nich wnioski, nazwać je po imieniu. Pokaż, jak Arendis szybko kończy posiłek, oddaj dyskomfort i stres widoczny w gestach czy mimice, oddaj przerażenie księcia na obradach oraz inne emocje, które mu towarzyszą, w tym wspominaną również niepewność czy brak poczucia własnej wartości – w końcu Arendis musi zdawać sobie sprawę z tego, jak bardzo pierdołowatym jest następcą tronu.

– A więc Loruvia znowu okazała się być dobrym sprzymierzeńcem – zagaiła. – [PWN].

Muszę przyznać, że czytam scenę obrad drugi raz (a tak naprawdę chyba z szósty, bo i przy pierwszej ocenie, pamiętam, wracałam do tego fragmentu kilkakrotnie), nadal jednak mam z nią ogromne problemy. Przede wszystkim nie potrafię na dłużej zapamiętać, co właśnie czytam. Mylą mi się nazwy własne, wspominane postaci (Reinar z Radiusem, Dalathrim z Derenhalią i Derdham albo Drenlin, Padva z Pandred…), nie wiem, co jest krainą, co stolicą, co nazwiskiem rodu, może nazwą zamku…; nie umiem zakodować, co znajduje się na północy, co na południu, niewiele więc sobie potrafię poukładać w głowie. Po zakończeniu rozdziału nie za bardzo pamiętam, czyja tam córka czy żona, czy królowa zginęła z czyich rąk i w jakiej krainie wybuchła przez coś tam kolejna wojna. Mam jednak wrażenie, że większość tych faktów za pięć minut… będzie mi kompletnie zbędna. Być może dlatego mój mózg tego nie rejestruje? Mam świadomość najważniejszego – że zły Velius zabił dobrego Reinara (za co oskarżano Amroda) i przez to generalnie wszyscy w uniwersum mają przekichane. No, może poza jakimś tam rodem, którego rycerz czy ktoś tam zabił bodajże brata mamy księcia Arendisa, więc księżna jest na nich obrażona. Tyle wiem i tyle mi wystarczy, by na dalszych stronach tekstu się nie zgubić, natomiast cała reszta informacji wygląda tu po prostu jak jakiś dodatek – byś mógł pochwalić się czytelnikowi, jak bardzo bogate jest twoje uniwersum. Tylko że, wiesz, żeby to pokazać, mógłbyś wykorzystać całą książkę, a nie wszystkie koneksje wciskać na siłę do jednego rozdziału, i to męczącą ekspozycją dialogową. Inaczej tego nazwać nie potrafię. Postaci nie rozmawiają naturalnie, tylko wymieniają się informacjami, o których obie strony rozmowy – zarówno Amrod, jak i królowa – dobrze wiedzą:

– Prawda, widziałem na własne oczy, jak Velius zatapia swe ostrze w królu Reinarze na polu bitwy. Jednak to nic więcej, jak tylko słowo przeciw słowu. Do dziś przez Veliusa, który zrzucił na mnie winę, w całej Derenhalii uważany jestem za zbiega i zabójcę króla Reinara.

Przecież ktoś taki jak księżna Derenhalii musi mieć świadomość tego wszystkiego, po co więc Amrod miałby nakreślać jej sytuację polityczną i że Velius jest zły, bo zabił Reinara? I jeszcze przy okazji rycerz, nie wiem, wymusza współczucie, skarżąc się, że posądzono go o zbrodnię? Wydaje mi się, że cała rozmowa miała być o tym, czyje wojska włączyć do sojuszu przeciwko Veliusowi. Od początku rozdziału bohaterowie wiedzą, kto jest antagonistą i dlaczego, a więc Dariana na pewno dobrze zdaje sobie sprawę, z jakiego powodu miałaby szykować się na wojnę. Musi znać historię, która zapoczątkowała to wszystko!
I dalej:
– W dodatku wiesz dobrze, że Velius po wojnie pojmał ostatniego potomka króla Essarnu, by mieć pewność, że ten staruch znów nie zyska głupich ambicji. I tak więc Essarn ma związane ręce w tej kwestii.




Niby piszesz, że książę nie mógł połapać się w polityce, nie za bardzo się nią interesuje, z zachowania też dawał do zrozumienia, że wolałby robić cokolwiek innego niż słuchać obrad, a jednak kawałek dalej rzuca takimi myślami, jakby był całkiem zainteresowany:

Aby utwierdzić ów sojusz[,] wujek Arendisa – Reinar, zdradziecko zamordowany król [Reinar], [myślnik zamiast przecinka] postanowił nawet poślubić księżną Alicję Dredham, siostrę władcy Loruvii, która jednak zmarła parę lat wstecz, tuż po zakończeniu wojny.

Jej śmierć także była podejrzana – myślał dalej książę. – Może to dobrze, że sam nie mam rodzeństwa? Nie mogę pojąć[,] jak wuj Valius [Velius] mógł zabić własnych braci, w tym mojego ojca. Nie zdziwiłbym się, gdyby maczał też palce w śmierci królowej.

– Myślę jednak, że na tą drugą połowę Ceresii nie będziemy mogli liczyć, pani. – Tę drugą.

– Książe Arendis jest jedynym spośród żyjących Dalathrimów, który może odebrać tron Veliusowi. Jest ostatnią nadzieją królestwa Derenhalii. // Książe przełknął ślinę. – I, oczywiście, o tym też musimy dowiadywać się akurat teraz. Dopiero co poznaliśmy młodego księcia, a już w pierwszej-lepszej rozmowie okazuje się, że to przyszły wybawiciel krainy. Na pewno będzie to miało związek z dalszymi wydarzeniami fabularnymi, w tym ze śmiercią jego matki, ale pewne fakty mógłbyś czasem ukryć, by nie kreować tej fabuły w tak oczywisty i jednokierunkowy sposób. Wypowiedź dialogową można by wprawdzie traktować jako hint zapowiadający przyszłe wydarzenia, ale jest on zbyt dosadny, rzuca się w oczy.

Książę od zawsze był przerażony wielką polityką. Nigdy nie mógł się w niej połapać. W dodatku spoczywała na nim wielka odpowiedzialność. // – Słyszałem o jego śmierci. To wielka tragedia dla całej Padvy.

Jeśli chcieli podejmować wojnę, będą potrzebowali przecież jak największej ilości żołnierzy. – Liczby. Do tego może: rozpętać wojnę? Podejmuje się raczej walkę, gdy się jest do niej wyzwanym, lub właśnie wyzwanie – gdy to zostanie już rzucone.

– Niech tylko spróbuje. Miasto jest na żyznych terenach, więc nawet w trakcie oblężenia jakoś byśmy sobie poradzili. – Nie masz czasami wrażenia, że księżna wcale nie brzmi jak… księżna? Miasto jest na żyznych terenach brzmi dość kolokwialnie. Już lepiej: leży.

O ile stylizacja prostych mieszczan wychodzi ci bardzo okej, o tyle szlachta bądź rody królewskie czasami różnią się od nich tylko tym, że nie używają aż tylu kolokwializmów i archaizmów. Niemniej Dariana nie sprawia wrażenia najwyżej postawionej osoby w krainie.

Tutaj najwyraźniej coś się pomieszało:
Książę wiedział, że każdy z nich doskonale zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji. Nie była to już drobna potyczka, ale otwarty konflikt, a otwarty konflikt... oznaczał wojnę.
– A więc znów wojna... – mruknął ponuro sir Amrod, spuszczając głowę na pierś. Jego słowa jeszcze długo odbijały się echem w głowach zgromadzonych.
Arendis poczuł, jakby dopiero po słowach rycerza dotarła do niego prawda. Straszna prawda. Jego usta ściągnęły się w wąską kreskę. Bał się tego[,] co miało nadejść. – W pierwszym pogrubionym zdaniu Arendis udowodnił, że jest świadomy ciężaru nadchodzących wydarzeń. Że to nie tylko drobna potyczka, ale, no właśnie, wojna. Tymczasem po chwili wszystko dociera do niego ponownie. Bez sensu.

Ostatecznie jeszcze jedna rzecz nie daje mi spokoju. Otóż w niniejszej scenie Arendis niby tak bardzo boi się przyszłych starć, nie ma pojęcia o polityce, w ogóle nie chce uczestniczyć w dyskusji o niej, ale jednak zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji – inaczej nie odczuwałby lęku. A przecież za dwa rozdziały bojaźliwość nie przeszkodzi mu zejść do lochów. Czyli ten jego obecny strach nie jest zbyt wiarygodny… Znając ciąg dalszy, trudno mi uwierzyć zarówno w niego, jak i w zmienny charakter księcia, który boi się spojrzeć w oczy swojemu ulubionemu, legendarnemu rycerzowi, znanemu z wielu opowieści, ale nie waha się zejść do obcych, niebezpiecznych, pochwyconych ledwie dzień wcześniej jeńców wojennych, by podyskutować z nimi o… wycieczkach poza granice krainy. Na moje to się w ogóle nie klei. Do tego sama osobowość Arendisa wydaje się mocno odbiegać od realiów, w których umieszczasz powieść. Bohater ogólnie zachowuje się trochę jak królewicz dopiero co wypuszczony w wysokiej wieży, a przecież jego własna matka, księżna Derenhalii, zauważa, że tylko on jest przyszłą nadzieją tego kraju. Czy więc nie powinna go znacznie lepiej przygotować do pełnienia tak ważnej funkcji? Więcej od niego wymagać? Skąd w ogóle wzięły się jego nieśmiałość i brak obycia? Czy z rozpieszczenia, braku wspomnianych wymagań? Braku odpowiednich edukatorów i mamek? Chciałabym poznać odpowiedź na to pytanie.




ROZDZIAŁ 6

Nie mam zbyt wielu uwag do tego rozdziału. Był krótki i rzeczowy, dotyczył chyba nowej dla mnie postaci – Volhara (nie pamiętam go z poprzedniej wersji). Mężczyzna budzi się wśród świń, w stodole karczmy, niczym zapijaczony Gibbs w „Klątwie Czarnej Perły” czy też James Norrington w „Skrzyni Umarlaka”. A pamiętasz, jak Hal („The King”, 2019) otrzymał wezwanie, będąc w łóżku z prostytutką, i również miewał podobne do Volhara stany? Klisza cynika-alkoholika, który niejednokrotnie budzi się na rauszu, ale jednocześnie ma coś ważnego do zrobienia na wczoraj jest w istocie bardzo popularna (Vimes ze Świata Dysku Terry'ego Pratchetta, Nathan z filmu „Ex Machina”, Haymitch z „Igrzysk Śmierci”, Thor z „Avengersów” czy nawet James Bond…). Przy tym nie mówię, że klisze są złe i masz z nich nie korzystać wcale. Postaraj się jednak, by oparte na nich sceny przynajmniej minimalnie wnosiły jakiś powiew świeżości…

– Wyżłopałeś już dość, a pieniędzy jak nie było, tak dalej nie ma! – rzucił wściekle gospodarz „Złotej perły"[,] Erik Zach. – O! Nawet na „Perła…” w połączeniu z wyobrażeniem pijanego Norringtona z „Pirtatów…” dość mocno się kojarzy.

Nie pierwszy raz spotykał podobnych jemu gości i zapewne nie ostatni. Był to najgorszy z możliwych rodzaj klientów. – Słowo klient jest zbyt współczesne. Nie oddaje czasu akcji i nie pasuje do wykorzystywanej stylizacji językowej. Tak samo tutaj:
– No już, dostaniecie przecie po kuflu na koszt firmy – machnął ręką oberżysta. (…) Nie będzie mi tu klientów obrzyganiec straszył.

– W pizde[ę] palec!

Świat [nadal] falował mu nadal przed oczami (…)

Przetarł twarz dłonią, była cała ubabrana w łajnie. – Ubabrana była dłoń czy twarz?

– W dupie to mam, a teraz wybaczcie... Jestem nieco zajęty. – Świnia zachrumkała mu koło ucha. – Świnia nie jest autorką wypowiedzi dialogowej, toteż komentarz o niej powinien trafić do nowego akapitu.

Żołnierz zgiął się nagle w tył (…) – …nagle zgiął się w tył. Jeśli przysłówek dotyczący czasu reakcji lub wykonywania czynności (wszystkie: nagle, natychmiast, momentalnie…) umieścisz po czasowniku, który docelowo podbijasz, przekażesz tę informację po czasie, więc nie wybrzmi. Nie zadziała.

– Każ bękartowi odłożyć miecz, [przecinek zbędny] albo obaj tego pożałujecie!

Volhar westchnął[,] patrząc w zimne oczy chłopaka.


ROZDZIAŁ 7

Twoje postaci cierpią na tę samą przypadłość, która dolega narratorowi. Tak, znów mam na myśli szyki przestawne:

– Nie musi się przecież dowiedzieć – mruknął z pełnym spokojem książę.

Dlaczego nie po prostu: Przecież nie musi się dowiedzieć…?

Kiedyś był chorowitym dzieckiem i rzadko kiedy mógł choćby odwiedzać rodzinę w Rothertown czy Thirisvell. Od czasów wojny matka całkiem mu tego zabroniła i nie mógł nawet opuszczać murów zamku. Po śmierci ojca stała się jeszcze bardziej stanowcza w tej sprawie. Księżna Dariana uważała, że podróże są niebezpieczne i nigdy nie wiadomo, co może się wydarzyć na drodze. Nie podobało mu się to. Uwielbiał podróżować, jednak wiedział, że matka ma rację. Gdy był jednak młodszy i nalegał bardziej, kobieta za każdym razem mówiła mu tylko, że to on ma wstąpić pewnego dnia na tron Derenhalii, więc powinien być ostrożny do czasu, gdy go wreszcie zdobędzie. Wtedy będzie mógł zwiedzać, co tylko zapragnie i tylko to trzymało go w nadziei.

Ekspozycja ekspozycją po ekspozycji pogania; jak nie określasz charakteru księcia i nie nazywasz jego problemów wprost albo nie streszczasz jego historii, to opisujesz mi jego emocje – że, na przykład, coś mu się nie podobało. Zacytowany fragment w całości mógłbyś bez żalu wyciąć i zastąpić go, na przykład, wystylizowanymi myślami rozżalonego Arendisa narzekającego na matkę albo rozmową z Levim, któremu książę opowiedziałby, dlaczego tak bardzo zależy mu na spotkaniu z jeńcami. Levi może tego nie wiedzieć, więc taka rozmowa nie zostałaby uznana za ekspozycję.

Poza tym skąd książę wie, że uwielbia podróżować, skoro od małego – jako chorowity chłopiec – nie odwiedzał nawet rodziny? Wiem, że pewnie chodziło ci o to, by podkreślić, że chciałby, bo zakazany owoc smakuje najlepiej, ale słowo uwielbiać kojarzy się z wnioskiem wyniesionym z bogatego doświadczenia. Poza tym, przypominam, Arendis był podobno lękliwy – na tyle, że nie rozmawiał z obcymi, uciekał przed nimi wzrokiem, stresował się posiłkiem w ich gronie. Te podróże jako pasja najczęściej ludzi otwartych i odważnych, kompletnie do niego nie pasują. Wydaje mi się, że po prostu przesadziłeś z nadawaniem mu charakteru bojaźliwego chłopczyka. Gdybyś nie podkreślał go tak intensywnie, ale sprawił, że Arendis zachowywałby się względnie normalnie, a nie aż tak nieśmiało – na przykład odczuwałby dyskomfort, zamiast lęku i stresu – wykluczające się cechy osobowości nie byłyby aż tak dostrzegalne. Tym bardziej że po chwili mamy coś takiego:

– Niestety – westchnął lekko. Nie widział powodu, by to przed nim ukrywać. W końcu do miasta przybył garnizon żołnierzy. Jego matka rozpoczęła otwarty konflikt. Wojna domowa była nieunikniona. // Jednak z drugiej strony może w tym chaosie znajdą się także jakieś plusy... – pomyślał. – Przynajmniej jest szansa, że wreszcie zobaczę świat.

Aż przypomina mi się rozdział piąty, w którym chłopca zdjął strach na myśl o nadchodzącej wojnie:
Arendis poczuł, jakby dopiero po słowach rycerza dotarła do niego prawda. Straszna prawda. Jego usta ściągnęły się w wąską kreskę. Bał się tego[,] co miało nadejść.
Przecież to się ewidentnie wyklucza!

Twarz Leviego, [przecinek zbędny] momentalnie się zmieniła.

Po obu stronach mieli teraz przed sobą zakratowane cele. Niektóre z nich były puste, ale z tych, w których byli więźniowie, patrzyły na nich groźne, nabiegłe krwią oczy. Kilku więźniów [nawet] podeszło nawet do krat, by lepiej im [tym oczom?] się przyjrzeć. (…)

– Straż! Straż! – Podbiegł do leżącego wciąż na ziemi Arendisa. – Panie, czy wszystko w porządku!? – do uszu księcia dochodziły stłumione jęki. – Panie!? – Podkreślone zdanie powinno znaleźć się w nowym akapicie. Pierwszy komentarz narracyjny dotyczy Leviego, natomiast drugi odnosi się do księcia. Jedna wypowiedź dialogowa = jeden bohater = jeden akapit.

Arendis[,] ciągle oszołomiony[,] podszedł do misy i zaczął zmywać z twarzy zaschniętą już krew.

– Czyś ty oszalał!? – matka podbiegła do niego natychmiast. – Czy coś ci się stało?!! Boli cię coś?! Pokaż mi się! – przyglądała mu się, nadaremno szukając jakichś ran. – Oba komentarze narracyjne dotyczą wykonanych czynności, a nie wypowiadania słów, toteż powinny zaczynać się od wielkiej litery.

Arendis próbował powiedzieć, że wszystko w porządku, jednak matka nie dawała mu dojść do głosu.
– Nic mi nie jest! – krzyknął wreszcie, wyrywając się z jej objęć. Natychmiast pożałował, że uniósł głos. Zrobiło mu się głupio. [akapit] Kobieta nie wydawała się jednak urażona. Dopiero teraz się uspokoiła i spojrzała mu w oczy.
– Coś ty sobie myślał!? – spytała, ściszając nieco surowy głos. – Nieco surowy czy nieco ściszając?

Chociaż końcowa rozmowa z matką mi się podoba, nadal podtrzymuję swoje stanowisko, podkreślone w poprzedniej ocenie, mianowicie: Czy książę naprawdę schodzi do lochów pogadać z jeńcami, by zapytać ich, czy przypadkiem długo ich kraje zamierzają jeszcze toczyć wojny, bo on to już chciałby wyjść z domu…? 




Tak to właśnie brzmi. Cała scena zejścia do więźniów jest dowodem ogromnej naiwności i braku minimalnego wyczucia Arendisa. Obszernie poruszę ten wątek w podsumowaniu.


ROZDZIAŁ 8

Przypominała sobie ich wspólne wspomnienia. – Nie naturalniej: wspólne chwile? Tym bardziej że zdanie dalej pojawiają się wydarzenia, z którymi wspomnienia się rymują.
Edit: Chwile, a i wspomnienia również padają kawałek dalej. To może: momenty?

(…) czytał jej bajki[,] kiedy była jeszcze mała.

Minął tydzień od pogrzebu króla Padvy i większość ludzi zapomniała już o łzach wylewanych w jego sprawie. Do tych osób nie zaliczała się jednak Cassandra. Nie roniła już łez. – W sensie Cassandra nie zapomniała o łzach wylewanych po śmierci ojca (co brzmi jak metafora tego, że nadal zdarzało jej się płakać), ale jednocześnie ich nie roniła? Czy to się aby nie wyklucza?

W mieście nic się nie zmieniło, [przecinek zbędny] poza tym, że nowym władcą Padvy i lordem Mithral, [przecinek zbędny] został, jak wszyscy mogli się spodziewać, brat Sandiusa, Haibern.

Jak zawsze wydawało się dla niej monotonne. Wydawało się (komu?) jej monotonne.

(…) Minerwa. W ostatnim czasie była bardziej skrytka i jakby wszystkim lekko poddenerwowana, czemu Cassy się wcale nie dziwiła, bo i sama taka była. // Czyżby próbowała się o mnie martwić? Nie za bardzo jej to wychodzi – pomyślała dziewczyna,

Nie mogła się na nich skupić, [wciąż] uciekając wciąż myślami gdzie indziej. Wracając do swoich komnat ze spuszczoną głową, [nawet] nie zwracała nawet uwagi na kłaniających się jej dworaków. Ich twarze były pełne współczucia, którego ona nie chciała. – Ale jeszcze chwilę temu Cass narzekała na brak współczucia ze strony matki…
O, a potem znów jest jej miło:
Wuj nie odrywał od niej wzroku. W jego oczach zobaczyła to, czego na próżno szukała w oczach matki – współczucie i ten sam smutek, który wciąż na nowo przeszywał jej serce.

– Wybacz[,] Cassandro, ale mam sporo pracy. Może porozmawiamy, gdy uda mi się ją wreszcie zakończyć? (…) // Po lekcjach z historii, a później ćwiczeniach szermierki wreszcie zakończyła na dziś zajęcia.

W pierwszej chwili czas przeszły myśli postaci ewidentnie oznacza, że są one nieaktualne: Nigdy nie rozumiałam, co takiego widział w tym miejscu – pomyślała. Zawsze obserwował, jak do portu zawijają statki, drakkary i wielkie galeony, jednak jak dla mnie było to po prostu nudne. – Wychodzi więc na to, że w momencie tych myśli Cass już dobrze wszystko rozumie. A jednak kawałek dalej okazuje się, że wcale nie – dopiero gdy bohaterka odczuwa bryzę i spokój, dociera do niej ta informacja:
Chyba już wiem, dlaczego ojciec tak bardzo lubił to miejsce – westchnęła w myślach. Z dala od wszystkich kłopotów i ludzi da się tutaj naprawdę dobrze odprężyć. Zdania te oddziela jednak całkiem spory kawałek, więc nie brzmi to tak, jakby wynikały z siebie. Czas przeszły pierwszych myśli może więc wprowadzać w błąd. Sugeruję coś w styluf: Nie wiem, co takiego widział (…). Zawsze obserwował (…), ale przecież to nudne. No chyba że Cassy faktycznie już w pierwszej myśli rozumiała swojego ojca i wspominała moment, gdy było inaczej. Tylko w takim wypadku skąd to chyba już wiem…?

– Wiesz, że nastały czasy, gdy jedna niewłaściwa decyzja może doprowadzić do wojny, prawda? Tego właśnie boję się najbardziej. Odpowiedzialności. (…) Wiesz, innym królestwom może się wydawać, że nasze państwo po śmierci Sandiusa jest osłabione, (…). Będziemy musieli zawrzeć nowe sojusze... a jak dobrze wiesz, najlepsze z nich są zawierane przez małżeństwa – znów przerwał. – Ale czemu państwo miałoby wydawać się innym osłabione ze względu na śmierć króla, który nie zginął w bitwie wraz z armią, tylko zabrała go choroba? Doradcy królewscy, marszałkowie, głównodowodzący armią wraz z rycerzami, kanclerze… słowem: wszystkie ważne jednostki zarządzające i odpowiadające za ogólne bezpieczeństwo nadal są na miejscu, tym bardziej że nowego króla wybrano i ukoronowano ledwo w tydzień, więc dosyć szybko, w dodatku został nim brat poprzedniego władcy, a więc ktoś obyty, a nie przypadkowy. Płynność została zachowana. Król nie rządzi przecież sam, a ma od tego gros urzędników.

Bardziej oznajmiła, niż spytała. N[awet n]ie oczekiwała nawet odpowiedzi. Wuj na potwierdzenie jej słów [tylko] uśmiechnął się tylko smutno. (…) Wuj [tylko] pokiwał tylko z dezaprobatą głową. – Takich konstrukcji masz od groma, pojawiają się praktycznie co chwilę i powoli zaczynają mnie coraz bardziej irytować, bo tekst – w zależności od przykładu – niepotrzebnie staje się albo poetyzowany, albo kwadratowy, albo zabawny lub tak zwyczajnie mylący, szczególnie gdy szyk sugeruje zupełnie inną informację:
Pamiętała jednak też doskonale miłe chwile (…). – Z tego wynika, że wspomniane chwile były doskonale miłe.

W każdym bądź razie wiem jedno: zawsze, gdy walczyliśmy w bitwach (…) – w każdym razie albo bądź co bądź.

Pamiętasz, co na tym samym etapie pisałam ci ostatnio? Że: Przez twój sposób opowiadania, gdy po prostu tłumaczysz akapitami, co się działo, jak wygląda sytuacja obecnie, jakie stosunki panują między postaciami, ciągle mam wrażenie, że ten tekst się jeszcze nie zaczął. Że jeszcze nie zbliżyłam się do niczego, co istotne, bo te osiem rozdziałów stanowi zaledwie jakiś wstęp. I to wrażenie, muszę przyznać, nadal jest dość silne. Choć nie widzę tych samych cytatów, co oznaczałoby, że zmieniałeś tekst, tamte ekspozycje zastąpiły ci inne. W poprzedniej ocenie narzekałam na to, że streszczasz mi, o czym myśli Cassandra, jak wspomina ojca i że ten fragment nie budził emocji. Nadal ich nie budzi. 
Pisałeś wtedy tak:

W ostatnim czasie wuj był jej jedyną pociechą. Zawsze go lubiła, a dzięki temu, że mieszkał teraz w tym samym mieście, co ona, mogli się razem częściej widywać. Chodź tak naprawdę ich spotkania były rzadkie, ponieważ Haibern jako, że był teraz królem, miał też mnóstwo obowiązków.
Jej matka przez ostatnie dni była bardziej skrytka i jakby wszystkim lekko poddenerwowana, czemu Cassy się wcale nie dziwiła, bo i sama taka była. Miała jej jednak nieco za złe, że od pogrzebu nie rozmawiała z nią, jak należy rozmawiać z własną córką, która potrzebuje pocieszenia i wsparcia.

Tymczasem w obecnej wersji widzimy wprawdzie budzącą się rano Cassandrę, która przez kilka zdań wspomina ojca, a zaledwie kilka zdań dalej spotyka matkę:

Gdy wyruszyła wreszcie na zajęcia z rachunków, jeszcze raz przypomniała sobie niedawną rozmowę z matką.
– Jeśli chcesz, możesz odpuścić sobie lekcje przez kilka dni – powiedziała jej wtedy Minerwa. W ostatnim czasie była bardziej skrytka i jakby wszystkim lekko poddenerwowana, czemu Cassy się wcale nie dziwiła, bo i sama taka była.

Jednak mamy tutaj dokładnie tę samą ekspozycję! Co z tego, że stworzyłeś pod nią scenę, skoro spotkanie z matką trwa dwie wypowiedzi dialogowe i nie skupiłeś się na zobrazowaniu mi na przykład gestów i mimiki kobiety oraz jej tonu, po którym mogłabym samodzielnie wywnioskować, że była poddenerwowana. Ba, nawet w samej Cassy nie widzimy tego poddenerwowania ani skrycia, bo nie stworzyłeś scen, w których mogłabym ją taką zobaczyć. Dopiero potem, gdy dziewczynka powraca z zajęć do komnat, widzimy, że nie patrzy na pokłony dworaków, ale moment ten pada już po ekspozycji. Gdy sam w sobie powinien stanowić źródło informacji o emocjach bohaterki. Tak więc w przypadku tej sceny nie widać zbytniej różnicy między tym, co zgłosiłeś wtedy, a tym, co czytam teraz. Obie wersje są tak samo nieangażujące odbiorcę, użyłeś innych (a często nawet tych samych!) słów, ale nie zmieniłeś metody. Wykreowałeś nawet nie porządną scenę, a streszczenie, zawierające szybki dialog z matką, który trudno traktować jak pełnoprawną interakcję. To dlatego tekst robi wrażenie bardzo podobnego do poprzedniego – suchego, wypranego z emocji, trochę nudnawego, bo wyeksponowanego.
Na moje za bardzo próbowałeś wyeliminować małe głupotki, zbyt wiele fragmentów ledwo przekształcając jak najmniejszym kosztem, zamiast po prostu wyciąć i zastąpić czymkolwiek innym, jakby szkoda ci było własnej pracy. Tylko że wbrew pozorom teraz, by poprawiać drobne rzeczy, na przykład początek sceny i wspomnienia Cass, poświęcasz znacznie więcej czasu, by zaszpachlować jedną ekspozycję drugą, a w efekcie końcowym i tak tę szpachlę, no cóż, dość wyraźnie widać. Nie szybciej i lepiej byłoby postawić nową ścianę? Napisać po prostu ciekawą scenę interakcji z matką, przerywającą Cassandrze wspomnienia? Rozmawiającą z nią o lekcjach? Dzięki temu czytelnik pozna przy okazji rodzicielkę, której Cass w myślach zarzuca brak współczucia wobec córki. Będę mogła sama tego doświadczyć, dzięki czemu – jeśli dobrze to rozegrasz – zrobi mi się bohaterki bardziej żal, ale jednocześnie dostrzegę jej upór, gdy powie, że mimo wszystko będzie chodzić na zajęcia. Pomijając to, czynisz wstęp do rozdziału – streszczeniem, które tylko przyjmuje się do informacji, ale nie pozostawia ono w głowie odbiorcy żadnych głębszych emocji ani wniosków. Strony twojego tekstu nadal są poniekąd puste, mimo że masz ich tak wiele!




ROZDZIAŁ 9

Miecze treningowe były ciężkie i trudno się mu nimi walczyło, w przeciwieństwie do starego rycerza. Sir Radius machał klingą, jak gdyby ta w jego ręku ważyła niewiele więcej od pióra. Kolejne uderzenie, a zaraz za nim następne. Arendis poczuł, jak jego mięśnie powoli się poddają, jednak nie zamierzał odpuszczać. Wiedział, że na polu bitwy także nie będzie mógł odpocząć. Sir Radius, widząc jego nieustępliwość, jeszcze bardziej przyspieszył. – O! Ten opis jest świetny, w dodatku ukazuje mi Arendisa jako księcia z zacięciem, którego nie dostrzegałam w nim w rozdziałach poprzednich. Tym bardziej aż się prosi, by w dotychczas przeczytanych scenach trochę więcej tego zacięcia ukazywał, a nie był aż taką mameją.

Chłopak za każdym razem, gdy tylko walczył z sir Radiusem, podziwiał, jak ten przysadzisty rycerz zwinnie posługuje się bronią, podczas gdy on ledwo zdążał obracać miecz w dłoniach, a co dopiero parować ciosy. Cofnął się, jednak rycerz szedł za nim, ciągle napierając. Jeszcze jeden krok w tył, kolejny i... miecz wypadł mu z rąk. Książę[,] zmylony cięciem z dołu, stracił równowagę i upadł.

Zaraz, zaraz… coś mi tu nie… czy ja dobrze widzę? Wszystkie partykuły i przysłówki są na swoich miejscach! Niemożliwe!

Był mężczyzną krępej budowy[;] o masywnej piersi i takim samym brzuchu.

– Nie księcia wina. Mówiłem Leviemu, że ma się zastanowić dwa razy, zanim coś zrobi. To dobry chłopak, ale czasem dość ciężko mu idzie myślenie. – Może: przychodzi? Sir Radius, rozumiem, jest nauczycielem księcia, rycerzem, i od początku kreujesz go na wysoko postawionego, z klasą. Tymczasem i on, i księżna, i wujek Cassandry wypowiadają się w taki sam sposób – niespecjalnie dopasowany do osób urzędujących na tak wysokich stanowiskach; do jednostek wywodzących się z rodów szlacheckich. Inna sprawa, że Cassandra przecież pochodzi z innej krainy i na tym etapie tekstu dobrze byłoby, gdybym to czuła, przebywając w jej środowisku. Niestety tak nie jest, a gdyby nie to, że ona i Arendis mają różnych członków rodziny, mogłabym odnieść wrażenie, że oboje żyją pod jednym dachem.

– A ja mówiłem to już mojej matce... Levi nie był niczemu winien. I uratował mi w dodatku życie.I w dodatku uratował… Rety, książę, skąd bierze się u ciebie to zamiłowanie do inwersji? Czytasz za dużo kronik i słuchasz zbyt wielu bardów? Ale przecież w scenie schodzenia do lochów mówiłeś, że nie przepadasz za nimi, bo zbyt koloryzują. A co chwilę sam próbujesz malować słowem, przestawiając wyrazy w zdaniach.

(…) Król musi być mądry, a nie najlepszy w szermierce. Poza tym nie jest godnym ten, kto nie boi się dobyć miecza, a ten, który wyciąga go w słusznej sprawie. – Ze zdania wynika, że nie jest godnym ten, który wyciąga miecz w słusznej sprawie. Nie o to ci chodziło, prawda? I znów wszystko przez ten twój szyk przestawny. Jak to powinno wyglądać?
Poza tym godnym jest nie ten, kto nie boi się dobyć miecza, a ten, kto wyciąga go w słusznej sprawie.

Will niezbyt był z tego faktu zadowolony, przeczuwając, że znów będzie musiał wysłuchiwać nudnych politycznych rozmów. Poza nim, Cedriciem, Eilis i Amrodem, który [jak zawsze] do pasa miał jak zawsze przypięty swój czarny miecz, byli także młody książę, niewiedzący gdzie podziać wzrok (…). – Znając ciebie, po prostu zastąpisz powtórzenie jakimś znajdować się, przebywać czy pojawić się, ale w tym wypadku zastanowiłabym się jednak, w jaki sposób mógłbyś pokazać niezadowolenie i brak zainteresowania Willa.
Oj, coś czuję, że słowo ekspozycja po dzisiejszej ocenie będzie ci się śniło po nocach…

– Ile to już lat minęło, sir Radiusie? – spytał, ściskając ramię strażnika.
– Trzy lata, sir – odpowiedział rycerz Drenlin.
– Wciąż pamiętam, jakby było to zaledwie parę dni temu.
– I ja, sir Amrodzie – powiedział Radius van Corden, uśmiechając się szeroko.

Mam też problem z częścią twoich dialogów. Jakby brakowało ci wyczucia co do tego, jak operować komentarzami narracyjnymi, gdy przytaczasz postaci uczestniczące w rozmowie. W tym wypadku wiadomo, że sir Radius van Corden to rycerz Drenlin, ale najpierw nazywasz go strażnikiem, potem rycerzem, a dopiero za trzecim razem używasz jego imienia, mimo że powinno być odwrotnie. Poza tym akapity świadczą o zmianie mówcy, więc gdy dialog jest dwuosobowy, dość łatwo jest ustalić, kto  komu odpowiada. Tworzysz niepotrzebne zamieszanie. Jak bym to widziała?

– Ile to już lat minęło, sir Radiusie? – spytał, ściskając ramię rycerza.
– Trzy lata, sir.
– Wciąż pamiętam, jakby było to zaledwie parę dni temu.
– I ja, sir Amrodzie. – Radius van Corden uśmiechnął się szeroko.

– To wy się już znacie? – wypalił zaciekawiony Arendis.
– Oczywiście, panie – rzucił pewnie sir Radius. – Kto by nie znał wielkiego sir Amroda z rodu Dredhamów (…). – Dlaczego Arendis dziwi się, że Radius – jego nauczyciel – zna Amroda? W jednym z początkowych rozdziałów chłopiec przyznał, że słyszał o Ciemnym Świcie z wielu opowieści, można by więc wyciągnąć wniosek, że bohater poniekąd był nawet jego idolem. Książę naprawdę nigdy nie zapytał Radiusa w czasie treningów o to, czy zna legendarnego rycerza? Sam Radius nigdy nie opowiadał mu o wspólnych bitwach, wiedząc, że chłopiec się nim interesuje? W takim wypadku zainteresowanie to również stanowiło jedynie niepopartą żadnymi dowodami ekspozycję, skoro teraz okazuje się, że Arendis naprawdę niewiele wie o przygodach Ciemnego Świtu.

Will słyszał[,] rzecz jasna[,] o tym starciu i uczestnictwie w nim Amroda. Mało kto w Ceresii tego [o tym] nie słyszał. W niektórych pieśniach nawet głosili, że to Amrod sam wygrał całą bitwę, w co[,] oczywiście[,] Will nigdy nie wierzył. – W ogóle jak to jest, że Amrod, który jest takim legendarnym bohaterem, o którym pisano pieśni, będącym blisko z Radiusem, księżną Darianą i pewnie wieloma innymi rodami, wspominał, że został posądzony o morderstwo króla? Czy wspomnienie to będzie miało jakieś znaczenie dla tekstu, coś z niego wyniknie? Do tej pory, mimo skarg Amroda, wszyscy, których spotyka, wydają się go bardzo szanować. Mam wrażenie, że za moment zapomnę o tej informacji, jeśli wkrótce nie będzie miała związku z jakąś sceną.
Amrod nie za bardzo zdążył też zabłysnąć jako rycerz. Wprawdzie w prologu pojawiła się scena jego walki, z której mogłam wywnioskować, że jest wprawiony w boju, ale od tamtego momentu minęło już całkiem sporo czasu. Zamiast więc po prostu dać mi kolejną, wykorzystujesz inne postaci, by mi o tym przypomniały. Jak nie Arendis, to Will, huh?: Znał Amroda i wiedział, jak dobrym jest szermierzem, jednak niemożliwym przecież było nawet dla Mistrza Miecza pokonanie samemu paru tysięcy wrogów.




– Tak właściwie, to dlaczego zamierzamy zaatakować dopiero teraz, po tych trzech latach, a nie zrobiliśmy tego od razu, nim jeszcze wuj Velius wstąpił na tron, a wieści o jego zdradzie były świeże? (…)
– Z początku, gdy otrzymałam wieści z Loruvii o zdradzie Veliusa[,] również chciałam natychmiast atakować – powiedziała. – Jednakże po wojnie zarówno my, jak i Loruvia straciliśmy zbyt dużo ludzi... Nie dalibyśmy wtedy rady choćby postawić się Veliusowi, a co dopiero prowadzić wojnę. Musieliśmy czekać. – Czy Arendis nie powinien aby o tym wiedzieć? Przecież uczestniczył w obradach, w których chodziło o określenie sprzymierzeńców Derenhalii. Z tego od razu wynika, że królestwo Dariany poniosło zbyt duże straty i nie jest wystarczająco silne. A może książę nie był świadomy, że jego matka czeka na wieści od Amroda o tym, czy Torn Hill zgadza się wesprzeć Derenhalię? Tak czy siak dowiedział się tego właśnie na obradach. Pamiętasz jeszcze, jak się zaczynały?:

– Wieści z Thorn Hill, pani – odparł natychmiast Amrod i zatrzymał się na chwilę. – (…) Velius dopuścił się zdrady i to wielce okrutnej, jednak Loruvia nie zapomniała o swych przyjaciołach. Dlatego nasz król przesyła wieści, że wesprze Drenlin w potrzebie. (…)
– Rada jestem, słysząc twe słowa, sir – powiedziała. – Przecież to mówi samo za siebie. Arendis musiał znać odpowiedź na zadane sobie pytanie, bo wiedział, że Derenhalia bez sojuszników jest zbyt słabym krajem.

Jednakże Velius zamierzał trzymać nas w kleszczach i mogłaby to być dla nas zgubna pozycja.
– Na pewno to zrozumie, pani – odpowiedział Amrod. – Jednakże Drenlin jest teraz w trudnej sytuacji. – Ja wiem, że wspominałam, iż obie postaci są wysoko postawione, więc dobrze, by wypowiadały się zgodnie ze standardami etykiety, ale jednocześnie mamy tu dwoje ważnych bohaterów pochodzących z różniących się krain. W oparciu o ten przykład przyszło mi do głowy, że twoim postaciom brakuje różnorodności zarówno w stylizacjach językowych, jak i w sposobie bycia. Jakieś pomniejsze ulubione gesty, słówka, a nawet maniery dające do zrozumienia, że bohaterowie ci mają odrębne charaktery mogłyby sporo zdziałać.

(…) nie trudno o ich uzupełnienie. – Nietrudno.

Powinniśmy się więc utrzymać do czasu[,] aż królestwo Loruvii włączy się do walki.

Will wiedział, że rozmawiają o poważnych sprawach, jednak szczerze mówiąc, nie za bardzo się nimi przejmował. Poważne sprawy nigdy nie były jego mocną stroną. – Pisałeś już o tym: Will niezbyt był z tego faktu zadowolony, przeczuwając, że znów będzie musiał wysłuchiwać nudnych politycznych rozmów. A wystarczyłoby kilka razy pokazać, jak Will zachowuje się w trakcie tych rozmów i jak myśli (nie, ekspozycją, ale mową pozornie zależną – wprost) o niebieskich migdałach (o Eilis?). Daj mi poznać, że jest znudzony!
Edit: Zresztą robisz to – kilka zdań dalej, gdy pokazujesz, że chłopiec wpada na dziewczynkę, przyglądając się jej. W takim razie po co była ta uprzednia ekspozycja? Dlaczego ciągle zabezpieczasz się, wszystkie wnioski podsuwając czytelnikowi pod nos, jeszcze zanim te wybrzmią w scenie? Boisz się, że czytelnik nie zrozumie, co piszesz? Nie pozna twoich postaci samodzielnie, więc będzie potrzebował aż takich dosadnych podpowiedzi? Ba! To nawet nie są podpowiedzi! To odpowiedzi na pytania, których jeszcze nie zdążył sobie zadać!

Zaczynam powoli zastanawiać się, po co w tej historii są ci Cedric i Eilis. Tego pierwszego to jeszcze jestem w stanie zrozumieć, bo został uratowany przez Amroda, ponieważ być może to on był jednym z poszukiwanych przez rycerza chłopców. Jaką rolę ma jednak do odegrania wspomniana dziewczynka? Skąd się wzięła i po co? Na razie jest po prostu piegowatym obiektem westchnień Willa, zresztą – kliszowo – zupełnie nim niezainteresowaną. Mam wrażenie, że jakby jej nie było, do tego momentu tekst niczego by nie stracił; nawet nie wiadomo, co dzieje się z nią w trakcie starcia, gdy dochodzi do morderstwa, a Cedric i Will walczą ramię w ramię. Jakbyś o niej zapomniał i przypominał sobie o niej tylko wtedy, gdy akurat chcesz ukazać, iż interesuje ona jednego z chłopców.

Sir Radius doskoczył od razu i przebił go brzeszczotem na wylot, ale było już za późno. Książę Arendis otworzył usta do krzyku, ale z jego gardła wydobył się tylko głuchy skowyt. // Drugi z żołnierzy sztyletem [już] sięgał już księcia, ale Amrod dostrzegł to.

Zaraz okręcił się w biodrach, odbił cios następnego, uderzył w skroń. Hełm zabrzęczał od uderzenia, a wróg padł bezwładnie na ziemię. – Logiczne, biorąc pod uwagę związek przyczynowo-skutkowy.

Arendis stał osłupiały[,] nie mogąc się poruszyć, [przecinek zbędny] ani oderwać wzroku od leżącej na rękach sir Radiusa matki.

Chciał wrzasnąć, chciał krzyczeć, ale gardło dławiła mu trwoga. Nie potrafił wydusić z siebie choćby słowa. – Podobieństwo brzmieniowe aż rzuca się w oczy, odwracając uwagę od sensu treści.

Opis tragedii księcia jest przejmujący. Wiesz dlaczego? Bo wreszcie postawiłeś w nim na obraz – ukazałeś zachowanie Arendisa, zamiast pisać, przykładowo, że cierpiał:

Powiększającą się plama krwi, zabarwiła jej aksamitną, białą suknię głębokim odcieniem karminu. Dygotał. Histerycznie zalewając się łzami, przyciskał dłonie do potwornej rany. Spomiędzy jego palców wciąż wypływała jednak krew.
– Nie, nie... nie... nie! – łkał przerażony. – Matko wstań, proszę cię... Patrz na mnie! (…)
– Arendisie... Żyj... – powiedziała cichym i stłumionym głosem. Jej ręka bezwładnie opadła na ziemię, oddech ustał, a matowe spojrzenie powędrowało w pustkę.
Arendis ujął jej dłoń. Na powrót przycisnął ją do swojej twarzy.
– Matko! Proszę cię! – jęczał, a głos drżał mu przy każdym słowie (…).

I mimo że scena przedstawia prawdziwy dramat, w który można się wczuć, cieszę się z tych emocji. Nareszcie udowadniasz, że potrafisz je mocniej poruszyć.

Zdjęty rozpaczą i zalany łzami[,] książę, [przecinek zbędny] zawiesił spojrzenie na pojedynku sir Amroda. – Zauważ, że w przypadku twojej wersji część składowa zdjęty rozpaczą i zalany łzami książkę nie posiada orzeczenia (czasownika), za to zdanie składowe zawiesił spojrzenie na pojedynku – pozbawione jest podmiotu (wykonawcy czynności). Tymczasem zdanie składowe musi składać się zarówno z podmiotu, jak i co najmniej jednego orzeczenia, inaczej staje się ono dopowiedzeniem. Zupełnie tak jak w mojej wersji Zdjęty rozpaczą i zalany łzami jest dopowiedzeniem do książę zawiesił spojrzenie.
Przy czym wiem, że ta pauza oddechowa wymuszona przez przecinek może ci zgrzytać przy czytaniu na głos. W takim wypadku zdanie można by zapisać tak: Książę, zdjęty rozpaczą i zalany łzami, zawiesił… Albo, nie wiem: Spojrzenie na pojedynku sir Amroda zawiesił właśnie zalany łzami książę, zdjęty rozpaczą.

Zawsze miał nadzieję, że osiągnie tron, lecz u boku z matką. – Z matką u boku.

Niby jak miał sobie poradzić sam? Przejmował go wielki niepokój i strach. Był sam. – Może: poradzić bez niej? Do tego niepokój to, biorąc pod uwagę sytuację, eufemizm strachu – emocji zdecydowanie bardziej nacechowanej. Pozostałabym tylko przy niej, wycinając pierwsze odczucie.

No dobrze, na tym etapie zakończyłam lekturę przy pierwszym podejściu, rok temu. Czas przyjrzeć się zupełnie nowej dla mnie treści.


ROZDZIAŁ 10

Ku ich szczęściu noc zapadła szybko. – Wiem, co chciałeś przekazać, jednak brzmi to dość niefortunnie – jakby bohaterowie byli szczęśliwi, a przecież dotknęła ich straszna tragedia, której skutki na pewno nadal odczuwają. Może coś w stylu: Na szczęście noc zapadła szybko?

(…) mimo iż nastał już zmrok, a oni byli wyczerpani, wciąż maszerowali naprzód. Co jakiś czas słyszeli za sobą krzyki, ale dotychczas nikogo nie napotkali. – Tu również podobieństwo brzmieniowe słów postawionych na miejscach akcentowych kłuje w uszy przy czytaniu na głos.

Will z troską spojrzał na księcia. Chłopak szedł ze spuszczoną głową jak we śnie, szurając za sobą nogami. – Porównanie do snu pojawiło się pod koniec poprzedniego rozdziału. Wystarczająco blisko, by odebrać je jako powtórzenie. Tak samo zresztą, gdy piszesz o strachu Arendisa:
Jego twarz była blada, ostał się na niej wyraz strachu i cierpienia. – W tym wypadku zostałabym przy samym cierpieniu, ewentualnie zamieniłabym strach na lęk.

Uciekali po grądowych lasach, pełnych grabów, klonów i dębów, w gęstwinie i pokrzywach. (…) Zatrzymali się dopiero późną nocą, gdy księżyc wisiał wysoko na niebie, skryty pod ciemnymi chmurami. – Jeśli księżyc był skryty za ciemnymi chmurami, a oni szli aż do późnej nocy, w jaki sposób poruszali się w leśnej gęstwinie chwilę wcześniej, po omacku? No i też ile tych lasów mogli przejść w kilka godzin? Czy to nie był po prostu jeden spory las? Jak podpowiada mi For, lasy grądowe to zbiorowiska leśne, więc jeśli to była jedna plama drzew, bez sensu je rozdzielać. Może było ich kilka, ale kto wtedy dzielił leśne działki pod prywatę? Nawet jeśli jakaś łąka przecina las, to nadal jest on jeden, a nie dwa oddzielne.
Edit: Spojrzałam na mapkę. Yup, widać na niej Szepczący Las. Swoją drogą, na grafice wydaje się dość mały, nie zajmuje jakichś ogromnych terenów.

Nie pierwszy raz podróżowali gdzieś razem i wiedzieli już[,] co robić. (…) Wiesz[,] kim on był? // Amro[nd] długo zwlekał z odpowiedzią. – Chyba że to jakieś jego zdrobnienie, jednak nie używałeś go wcześniej, więc nie sądzę, by nagle, w dziesiątym rozdziale, zapis ten okazał się nieprzypadkowy.

– Nie – powiedział wreszcie, nie podnosząc na nich wzroku.
Nieprzyjemna cisza znów zawisła w powietrzu.
– Co teraz? – zapytała Eilis. – Przez taki zapis odnosi się wrażenie, że cisza ta w ogóle nie wybrzmiała, nie miała w sobie żadnego ciężaru; Eilis odezwała się przecież od razu po wzmiance o niej. Sugeruję nieco ją przeciągnąć, chociażby opisem przedstawiającym, co robili w jej czasie bohaterowie. Eilis mogłaby ją przerwać dopiero po chwili, zamiast tak od razu.

Właściwie zawiśnięcie, [przecinek zbędny] to łagodna kara… – A może: Właściwie… Zawiśnięcie to łagodna kara.?

Gdy zamykał oczy, widział dławiącą się własną krwią matkę, gdy je otwierał, ciemność i koszmarna cisza obejmowały go w swe straszliwe ramiona. – A co powiesz na: zamykały go w swych straszliwych ramionach? Inaczej musiałbyś mieć: obejmowały go (czym?) ramionami. Aczkolwiek obejmowanie kojarzy się czule i miło, tymczasem zamykanie w ramionach ciemności – już nieco bardziej złowrogo, niepokojąco.

Nie chciał ich widzieć. Przypominali mu o tym[,] co się stało. Nie mógł pozwolić, by widzieli[,] jak płacze.

No dobrze, wiemy, że Arendis cierpi i się boi, ale czy nie zaczynasz aby przesadzać z głoszeniem tego w sposób opisowy, informujący, ot, suchy? Strach znowu zaczął go przejmować. – Tym razem mógłbyś to po prostu pokazać. Wczuj się choć trochę i wyobraź sobie, jak zachowują się wystraszeni ludzie. Po czym mogłabym poznać i nazwać ich lęk?

Gdy otworzył oczy, świat zaczął wirować. Oparł się o drzewo, czując, jak serce wybija dziki rytm. – Pomieszane podmioty.

Oddech stawał się coraz bardziej urywany. Płomienie pochodni wrogów świeciły coraz jaśniej. – Nie umiem stwierdzić, czy to powtórzenie jest celowe.

Język miał sztywny, trząsł się [ten język?]. Przed oczami zatańczyły mroczki. Nogi zdrętwiały, serce miało wyskoczyć z piersi.

O, a tutaj trochę przesadziłeś z wielokropkami:
To moja wina...
– Spokojnie – słyszał głos kobiety, szeptający mu do ucha.
Wdech... wydech... wdech... wydech...
Moja wina... Przepraszam[,] mamo...
– Spokojnie... Już nic ci nie grozi. Spokojnie…
Sugeruję usunąć te przy podkreśleniach. Stwierdzenia moja wina zakończone kropką będą bardziej dosadne, podkreślisz przekonanie Arendisa o swoim współudziale. Dasz mu mocniej wybrzmieć. Ewentualnie w ostatnim zdaniu po pierwszym spokojnie postawiłabym przecinek.

Arendis[,] wpatrując się w leżące na ziemi liście, na powrót zrozumiał, gdzie jest.

– Póki co, jesteśmy tu względnie bezpieczni, zasłonięci tym wzgórzem – powiedział Amrod. Póki co uznawane jest za rażący rusycyzm; raczej unikałabym go w przypadku wypowiedzi bohatera będącego szanowanym, edukowanym rycerzem (gdyby chodziło o chłopa w przydrożnej karczmie, dałoby się to obronić stylizacją językową). Może: Jak na razie? Na ten czas?


ROZDZIAŁ 11

Siedząca w swoim pokoju Cassandra, [przecinek zbędny] słyszała, jak silny wiatr gwizdał we framugach okiennicy. (…) Cassy[,] czekając, aż kobiety napełnią balię gorącą wodą, wpatrywała się w płomienie paleniska, rozświetlające ciepłe wnętrze pokoju. Obserwowała, jak czerwone jęzory tańczyły na rozżarzonych drwach, [przecinek zbędny] jakby w takt pieśni, jaką grał gwiżdżący za oknem wiatr. Iskry unosiły się w górę niczym rozwiewane nasiona dmuchawca i zaraz potem rozpływały powoli w powietrzu. – Unosić się w górę to pleonazm.

Przysunęła się z krzesłem bliżej kominka i wystawiła nogi, by ogrzać swoje jak zawsze zmarznięte stopy. – Dość logiczne…

Wykonała następne podejście, które okazało się być niewiele lepsze od poprzedniego.

Chciałabym wczuć się w emocje Cassandry, o których piszesz sprawnym, lekkim piórem, ale nie potrafię tego zrobić. Podejrzewam, że to z powodu małej liczby scen przedstawiających jej perspektywę. Do tej pory od czasu pogrzebu mogłam przebywać z nią zaledwie jeden rozdział, w którym szybko-szybko streściłeś jej poranek, potem krótką rozmowę z matką, lekcję oraz powrót do swojej komnaty. Pamiętam, że już wtedy narrator powiedział, że dziewczynka spuściła głowę, gdy mijała kłaniającą się jej służbę. Tylko to było tak zdawkowe… A teraz nagle dowiaduję się, że bohaterka:

Czuła się taka bezradna i zmęczona. W głębi duszy chciała, żeby ktoś na nią spojrzał. Żeby zauważył jej ból i jak bardzo jest rozdarta od środka. Chciała, żeby jej ktoś pomógł. A jednak nie prosiła o pomoc i nie szukała towarzystwa. Nie chciała, by ktoś do niej mówił. Kiedy kładła się spać, wzbierał w niej lęk. Bała się drobnych rzeczy. Bała się, że nie zobaczy już wuja, matki. Bała się, że nigdy już z nimi nie porozmawia. Gdy gdziekolwiek wychodziła, zaraz chciała wracać do pokoju, by być sama. Nie chciała z nikim kontaktu... A jednak pragnęłą, by ktoś jej pomógł. By ktoś dostrzegł, jak cierpi. Czy naprawdę nikt tego nie widział?

Mogłabym utożsamić się z jej emocjami, gdybyś dał im wybrzmieć. To podsumowanie sprawdziłoby się lepiej, gdyby scen, w których Cassy w myślach prosi kogoś o pomoc, odczuwa realny strach, jest faktycznie rozdarta, po prostu było nieco więcej. Nie mogę powiedzieć, że ich nie ma, bo przecież pojawił się rozdział ósmy. Tylko że rutynę Cass, jej życie, pokazałeś tam dość, no cóż, ubogo. Może mógłbyś zakończyć go sceną, w czasie której dziewczyna kładzie się spać, wystraszona słowami o zamążpójściu? Lub sceną, w której jeszcze bardziej skryta i niepewna wraca do komnat po spotkaniu z wujem? Skoro rozpocząłeś od poranku i spróbowałeś – wprawdzie po łebkach, ale lepiej niż wcale – przedstawić dzień dziewczynki, może niezłym pomysłem byłoby go jakoś zamknąć?

Podmioty: Woda, w której cały czas leżała, była teraz już zimna. // Lekko oszołomiona spojrzała w stronę okna, za którym wciąż panował mrok.

Cassy[,] nadal zdziwiona, skinęła głową na znak zrozumienia i machnęła ręką do służącej, by odeszła. – Nie musisz pisać, że bohaterka wykonuje ten gest na znak zrozumienia. To jej reakcja na wypowiedź dialogową służącej, więc łatwo go zinterpretować.

Za drzwiami czekała na nią służąca ze świecą w ręku. Szła przed Cassandrą, rozświetlając jej drogę w miejscach, gdzie nie docierał blask pochodni i świec na korytarzu. – Może: z kagankiem w ręku?

Dziewczyna obawiała się rozmowy z matką. Odkąd zmarł ojciec, kobieta jakby zamknęła się w sobie i stała się dla niej zimna jak lód. – Tak, to już wiemy, a dokładnie ze streszczenio-ekspozycji zawartej w rozdziale siódmym, w której pojawiły się ledwo dwie wypowiedzi dialogowe. Gdybyś zamiast na tę formę, połasił się na konkretną scenę rozmowy z matką, w której nie poskąpiłbyś gestów czy mimiki albo tonu głosu wyrażających chłód i obojętność, nie musiałbyś i tutaj raz jeszcze tego przypominać. Trudno byłoby zapomnieć o mocnej scenie interakcji Cassandry z matką, na której bohaterka nie mogłaby polegać – co czytelnik sam zauważyłby i ocenił po swojemu. Tymczasem ja nawet nie umiem być zła czy rozczarowana mamą dziewczynki, bo po prostu jej nie znam. Na tym etapie nie wiem, czy Cassy aby nie przesadza.

Dziewczyna nigdy wcześniej nie widziała, by jej matka tyle piła, nawet na tych największych uroczystościach. Zawsze raczej starała się unikać trunków, uważając, że ogłupiają niepotrzebnie umysł. – Bardzo podobne myśli pojawiły się w przypadku Arendisa, który nie mógł pić wina w trakcie obrad, ponieważ chłopiec miał zachować trzeźwy umysł. Rzuca się w oczy podobieństwo matek w tej kwestii.

Podoba mi się jednak plot-twist sceny rozmowy z kobietą.. Gdy Minerwa podawała Cassy list, sądziłam, że to pewnie wieści o ofercie wydania za mąż dziewczynki. Tymczasem nie – chodzi o ofertę skierowaną do samej matki. U-la-la…

– Myślisz[,] matko, że wuj się na to zgodzi? (…)
Kobieta parsknęła w odpowiedzi.
– Wuj? – r[R]zuciła córce pogardliwe spojrzenie. – To właśnie z nim podjęłam tę decyzję…
Edit: A kiedy pomyślałam o wuju Cassandry, który może mieć coś przeciwko i faktycznie stanowi jakąś ostatnią deskę ratunku – zaskoczyłeś mnie kolejny raz. No i pięknie! Cieszę się, że po rozdziałach śmierci Dariany i ucieczki Arendisa nie pozwalasz mi za długo odpoczywać, za to generujesz kolejne konflikty fabularne. Wreszcie czuję, że ta historia porządnie się zaczyna, a wręcz rozkręca. Trochę późno, ale lepiej tak niż wcale.

W Cassy coś się złamało. Podjęli tę decyzję sami, nie zważając na jej zdanie. Tak bardzo ją bolało to, że nikt nigdy nie liczył się z jej uczuciami. – Kłujące rymy. Dalej podobnie:
Najgorszy z nich był ten, w którym wszyscy ją zostawili i musiała zostać całkiem sama. Po tym śnie Cassy nie zmrużyła już oka do rana.

Ta noc była dla Cassandry wyjątkowo kiepska. Nie potrafiła zasnąć i ciągle przewracała się z boku na bok. – Z fragmentu wynika, że przewracała się nie Cassy, a ciężka noc.

Tak cię chwaliłam, że już jest trochę lepiej, a jednak nie odpuszczasz:

Było jej okropnie żal, że tak to się miało skończyć. Zawiodła się, że plan ten został ułożony przez matkę wraz z wujem, w którym Cassandra miała nadzieję pozostania w Mithral. – Czemu mi to piszesz? Czemu nie pokażesz, jak zachowuje się i co myśli Cassy, bym mogła sama odkryć jej uczucia? I czemu wspominasz, że zawiodła się wujem, skoro wszystko to wynikło już z poprzedniej sceny – gdy dziewczynka dowiedziała się o jego planie? Była zawiedziona już wtedy; teraz to nic nowego. Nie znaczy to, oczywiście, że emocje powinny szybko jej przejść; po prostu zacznij ukazywać je w tekście. Ale ukazywać, a nie – określać wprost. To NIE JEST to samo.




Dalej podobnie:
Gdy nastał ranek, dziewczyna czuła się rozdrażniona i niewyspana. – …
 
Chciała zabrać ze sobą jak najwięcej rzeczy, dzięki którym nie zapomniałaby o domu, toteż nie zmieściła się w dwóch większych kufrach, jak z początku planowała. Nie miała już tego dnia żadnych lekcji, toteż postanowiła ostatni raz zobaczyć zamek. Długo chodziła po brukowanych ścieżkach, przypominając sobie chwile, gdy była jeszcze młodą dziewczynką i chodziła tutaj razem z rodzicami. Zastanowiła się, czy i w jej [swoim] nowym domu odnajdzie się równie dobrze. Nie chciała oglądać morza, bowiem już jutro miała nim odpływać. – A może: Tego dnia nie miała już żadnych lekcji…?

– Gotowa do wyjazdu? – usłyszała z boku i spostrzegła wuja.
Z początku ucieszyła się na jego widok, jednak zaraz sobie przypomniała, że to być może ostatni raz, kiedy go widzi przed wyjazdem i natychmiast posępniała. – Czyli że co? To całe rozżalenie i rozczarowanie nim już jej przeszło?




– Wiesz, że nie miałem wyjścia? – zaczął. – Gdybym...
– Gdybyś się nie zgodził, byłaby wojna – dokończyła Cassy, przypominając sobie słowa matki. – Wiem. – Teraz Cassy mówi o tym tak, jakby już się pogodziła z sytuacją, dobrze ją rozumiejąc. Ale we wcześniejszej scenie, mimo zachowania perspektywy dziewczynki, nie pojawia się fragment, w którym to wszystko dotarłoby do jej świadomości, by mogła wybaczyć wujkowi podjęcie tak trudnej decyzji. Obecnie emocje Cassy zmieniają się za szybko i gdzieś poza kadrem, a my, jak zwykle, przychodzimy na ostateczne wnioski podane nam pod nos.


ROZDZIAŁ 12

– Pojechali – powiedział mu, gdy chłopak otworzył oczy. [akapit] Ten[, w zrozumieniu,] nerwowo potrząsnął w zrozumieniu głową.

Bohaterowie zatrzymują się na posiłek, którym okazują się garści agrestu. Nie wspominałeś, by jedli coś więcej, pisałeś za to, że wybiegli z zamku zupełnie nieprzygotowani, do tego minęło już kilka dni (tyle czasu prześladował ich tętent kopyt za plecami). Czy nie powinni upolować jakiejś zwierzyny, zamiast wychodzić z lasu?
Edit: W dalszej rozmowie Will wspomina, że wprawdzie bohaterowie jedli coś rano, były to jednak pokrzywy. Pamiętaj jednak, że rozmawiamy o postaciach, które uciekają już jakiś czas, na pewno są więc wyczerpane (tym bardziej że podróżują jak nie leśnymi dolinami pełnymi chaszczy, to skalnymi zboczami – pod górę). Jakoś słabo to po nich widać.

– Musisz coś zjeść, bo do końca dnia może nie być już więcej okazji – powiedziała czułym głosem Eilis, patrząc na niego przejętym wzrokiem.
– Nie jestem głodny – odparł książę, nawet na nich nie patrząc.

Gdy Cedric wszedł na skalne zbocze, zmarszczył z irytacją brwi, gdy zauważył, że Will pomaga wejść księciu. Idąc później razem w ariergardzie, Cedric spojrzał na przyjaciela.
– Nie wiedziałem, że bratasz się z arystokratami – powiedział i zauważył zdziwienie na [jego] twarzy towarzysza. – Nie musisz pisać, że zmarszczył brwi z irytacją. Pozwól mi wyobrazić sobie ten gest, a potem usłyszeć ironiczną wypowiedź Cedrica i samej wywnioskować jego stan emocjonalny.

Na tym etapie mam dość wskazywania ci momentów z niewykorzystanym potencjałem, zmarnowanym na rzecz ekspozycji. Mam wrażenie, że jest ich od groma; takie sytuacje spotykam na każdym kroku, co rusz. Wrócę do nich ostatni raz – w podsumowaniu.

Czyżbyś zapomniał o tym[,] co zrobił nam jego wuj?

– Niedaleko pada jabłko od jabłoni – rzucił nieco za głośno z goryczą w głosie Cedric. – Podmiot jest zbyt daleko od orzeczenia, przez co zdanie brzmi nienaturalnie. Może: rzucił Cedric z goryczą w głosie, nieco za głośno?

Książę[,] idący przed nimi[,] odwrócił się niespodziewanie do nich [niespodziewanie] i zmierzył Cedrica nienawistnym spojrzeniem. – A może: Idący przed nimi książę odwrócił się (…)?

Nie odezwał się jednak słowem.
– Rodziny się nie wybiera – stwierdził po chwili Will, a w jego oczach Cedric dostrzegł coś, przez co zrozumiał, że przesadził. [akapit] Wiedział, że Will [przyjaciel] także nie zapomniał o przeszłości, jednak przez to tym bardziej nie mógł pojąć swobody[,] z jaką jego przyjaciel traktował [on] księcia.

– Woda – rzekł. [akapit] Wszyscy poszli za nim i wkrótce usłyszeli dźwięk strumienia. Zeszli do niewielkiej kotlinki i odkryli wąski potok, skryty w gęstwinie paproci. Spływał w dół skalnych półek po omszałych, szarych kamieniach i szumiał kojącym dźwiękiem, który aż prosił się o odpoczynek. –Według WSJP prosić się to inaczej: wymagać interwencji. Z podkreślonego fragmentu wynika więc, że odpoczywać ma dźwięk, nie bohaterowie. Dla przykładu, w wyrażeniu ta historia aż prosi się o reportaż chodzi o to, że jakieś wydarzenie zasługuje na rozgłos. Albo: ta wolna przestrzeń aż prosi się o zagospodarowanie, czyli wymaga rozplanowania. W twoim przykładzie natomiast dźwięk nie zasługuje na odpoczynek, bo to nie on jest zmęczony. Różnica jest semantyczna. Sugeruję więc albo:
Spływał w dół (…) i szumiał kojąco, aż prosząc się, by przy nim odpocząć.
Albo: Spływał w dół (…) i szumiał kojąco, zachęcając do odpoczynku.

– W końcu można zrzucić te buciory – powiedział Will i westchnął z ulgą, gdy włożył stopy do zimnej wody. // – Zabieraj te giry z pitnej wody! – Powtórzenie tym bardziej rzuca się w oczy, gdy oba wyrazy odmienione są przez ten sam przypadek i znajdują się w tym samym miejscu. Do tego mówi się: woda pitna, nie odwrotnie. Pitna to przymiotnik wprowadzający tak zwaną cechę gatunkową. Według poradni językowej jest to: cecha trwała, wyróżniająca dany typ obiektu. Wówczas przymiotnik powinien znaleźć się po rzeczowniku, np. samochód osobowy, woda mineralna, szkoła podstawowa, wiatr halny, cukier trzcinowy. Odwracając kolejność, czynimy wyrażenie – a więc i całą wypowiedź dialogową – nietypowym, dziwnie brzmiącym. Sam zobacz:

– Kupiłem wczoraj osobowy samochód.
– Nie zapomnij dodać trzcinowego cukru!
– Za kilka dni skończysz podstawową szkołę…

Następny dzień nie różnił się zbytnio od poprzedniego. Wciąż brnęli pod gęstymi koronami drzew, wchodząc co chwila na niewielkie pagórki po to tylko, by zaraz z nich zejść. – Czy to oznacza, że nadal nie zjedli żadnego bardziej porządnego posiłku? Dlaczego nikt z nich nie sprawdził, czy w strumieniu, przy którym odpoczywali dzień wcześniej, nie pływają jakieś ryby? Mam wrażenie, że bohaterom tak naprawdę nie zależy na tym, by coś zjeść, a o odpoczynku piszesz tylko dlatego, by udowodnić mi, że twoje postaci są zmęczone i go potrzebują – tak wynika z narracji. Jednak same w sobie nie zachowują się jak wyczerpane, nawet Amrod zauważa, że mają siły się przekomarzać, mimo że to przecież nastolatkowie od kilku dni żyjący jedynie na owocach i liściach.

O ile jeszcze rycerz, Will, Cedric czy Eilis wydają się doświadczeni w wielodniowych podróżach po lasach, o tyle dla Ardenisa to zupełna nowość; bohater pierwszy raz opuścił bezpieczne mury zamku. Dlaczego więc nie skupisz się na oddawaniu mi jego przemyśleń? W końcu to one byłyby najciekawsze, bo najbardziej świeże, stanowiłyby punkt widzenia dopiero co budowany w oparciu o nowe doświadczenia. Arendis mógłby chociażby przypomnieć sobie, jak bardzo chciał odbyć podróż, i pożałować takiego myślenia, pożałować, że rozdrażniał swoją matkę nieodpowiedzialnym zachowaniem i mrzonkami o przygodach. Ten tekst aż się prosi o właśnie takie rozwiązanie; inaczej po co czytelnikowi byłyby ekspozycje na temat tego, że książę nie może nigdzie podróżować i chce spotkać się z jeńcami, by o tym z nimi porozmawiać – skoro teraz, gdy masz okazję, z niczym nie łączysz tamtego wątku? Do tego, nie zapominajmy, Arendis jest księciem. To on do tej pory miał dostęp do wszystkiego, co najlepsze – świeżych ubrań, ciepłej wody, obfitych posiłków. Teraz, gdy tego zabrakło, jak sobie radzi psychicznie i fizycznie? O tym też nie wspominasz. Czy nie posiadając umiejętności przeżycia w terenie, mimo wszystko Arendis jeszcze nie za słabo odstaje od reszty? Jak objawia się jego większe niż u innych zmęczenie? Raz na jakiś czas wprawdzie piszesz, że bohater jest zmęczony czy się potyka, ale to tak bardzo niewiele i trochę jakby na siłę… Niby dodajesz też, że Will pomógł mu wspiąć się na górkę, ale to ledwo jeden z przykładów, który ginie wśród bezpiecznych ogólników i ekspozycji o tym, że bohaterom jest ciężko.
Edit: Takie przemyślenia pojawiają się w kolejnym rozdziale. Tak! Świetnie! Nareszcie! Właściwie szkoda, że tak późno i że wcześniej aż tyle próbowałeś mi streścić, w rzeczywistości mając już napisane całkiem smaczne, soczyste akapity przemyśleń Arendisa. Na twoim miejscu zrobiłabym małą roszadę i połączyła ze sobą oba rozdziały, pozostawiając tylko przedstawione z nich konkretne sceny, interakcje postaci, a bardzo ogólne akapity relacji podróży wycięłabym bez żalu.

Zaskakuje mnie, że Arendis chce właśnie teraz rozmawiać z Amrodem o kolejnych jego przygodach, w tym bitwach; chłopiec pyta o nie, powołując się na znane sobie legendy. To już kolejny raz, kiedy wychodzi na jaw, że Amrod, jednym słowem, wymiata. Fajnie byłoby takich rzeczy dowiadywać się tylko ze scen walki oraz takich jak ten dialogów, ewentualnie z przemyśleń Arendisa (pozytywnie wspominam tu jego pierwsze spotkanie z Amrodem i porównanie realnego mężczyzny do tego z chłopięcych wyobrażeń). Do tej pory mam wrażenie, że informacje o Mistrzu Miecza pojawiały się po prostu zbyt często i ostatecznie trochę się przejadły. Tym bardziej z poprzednich rozdziałów wycięłabym wszystko, co stanowi jedynie ekspozycję charakteryzującą rycerza. Przez nią sceny takie jak ta nie robią już takiego wrażenia, jakie mogłyby. Szczególnie że rozmowa kończy się naprawdę intrygująco i działa. Dobrze rozumiem, skąd się biorą przemyślenia Arendia i jego zarzuty skierowane w stronę rycerza.

Cedric od początku ucieczki dusił w sobie irytację do chłopaka. – A wspominasz o tym, booo…? Przecież pokazałeś już dialog, w którym Cedric rozmawia o Arendisie z Willem i wyraża swoją frustrację, teraz zresztą pytanie o młodego księcia, który kiedyś ma zostać królem, także nie kipiało sympatią. To naprawdę by wystarczyło… Poza tym, no właśnie, jak możemy rozmawiać o duszeniu niechęci, skoro Cedric jej nie ukrywa?

Arendis stracił dom i może było mu go nieco żal, jednak zachowywał się jak rozpieszczony bachor, mimo iż był niewiele od niego młodszy. – Kiedy dokładnie Arendis się tak zachowywał? Rozumiem, że Cedricowi nie spodobała się rozmowa księcia z Amrodem, ale co w tym było objawem rozpieszczenia? Nawet na zamku, kiedy nikt jeszcze nie spodziewał się tragedii – a więc w swoim, że tak powiem, habitacie – Arendis nie zachowywał się jak rozpieszczony. Węcz przeciwnie – na ogół bywał wystraszony i nieśmiały, do tego Cedric nie wie o jego nieodpowiedzialnym spotkaniu z jeńcami. Skąd więc taki wniosek? Czy coś znów nie wydarzyło się aby gdzieś poza kadrem, z czego Cedric mógł sobie dodać swoje dwa do dwóch?
Na tej samej zasadzie przypomina mi się, że Eilis pomyślała o Arendisie, iż jest on trochę uciążliwy, ale tak naprawdę zdanie to pojawiło się dość blisko wspomnianego ataku paniki chłopca, zamiast po potknięciach, kiedy to księciu można by już nieco więcej zarzucić…

Sądzę, że po prostu się spieszysz. Niepotrzebnie! Budujesz ekspozycjami i streszczeniem podróży, bo nie chce ci się tworzyć pełnych scen interakcji, w których ukazywałbyś chociażby odstającego od reszty księcia. Nie, ty raz wspomnisz, że bohater się potknął, a potem narracją opisujesz, że był dla innych trochę uciążliwy, natomiast twoje sceny trwają zwykle parę linijek, składają się z kilku na krzyż wypowiedzi dialogowych, które i tak potem podsumowujesz ekspozycją. Przez to wszystko tekst momentami nadal przypomina trochę ładne wypracowanie szkolne albo miniaturę, ale nie powieść z prawdziwego zdarzenia. W powieściach pierwsze skrzypce wiodą sceny. Dopiero to, co niewarte jest pokazania, można pokrótce streścić. Tymczasem ty podchodzisz do pisania zupełnie odwrotnie. Dokładnie na tej samej zasadzie miałam problem z Cassy i jej relacją z matką. Jeszcze zanim dotarłam do pełnoprawnej sceny interakcji między królową a księżniczką, już wiedziałam, że Minerwa jest oschła i brakuje w niej współczucia. To bez sensu, twoje metody po prostu nie działają. W tym momencie muszę być z tobą szczera, a nie mam dobrych wieści; doświadczenie podpowiada mi, że ten tekst nie zacznie przypominać książki, dopóki będziesz go tylko uładniać, zamiast oprzeć na koncepcji scenicznej i po prostu zacząć tworzyć sceny, a nie relację z ich przebiegu.

I przyznaj, że Amrod ze swoim światłym powiedzonkiem nie brzmi tu jak nauczyciel Arendisa:
– To nie tak, że rodzisz się królem – powiedział spokojnie rycerz. – Królem się dopiero stajesz.
W punkt, że wypowiada te słowa pod koniec rozdziału, więc otrzymujemy elegancką puentę, tylko, no właśnie, szkoda, że rzuca się w oczy dubel stylizacji językowej, poniekąd i charakteru.

Oboje spojrzeli na księcia, który nadal przewracał się z boku na bok. Jeśli miał zostać królem, to naprawdę była przed nim daleka droga. – Czyja to myśl? Wniosek? Narratora? Nie sądzisz, że to do mnie powinno należeć wyciąganie wniosków z tego, co mi przedstawia? A jeśli to czyjś POV, to… czyj?


ROZDZIAŁ 13

Sen Arendisa rozpisany jest naprawdę dobrze, bo emocjonująco; wspominałam już, że nieźle radzisz sobie ze scenami dynamicznymi. Tylko problem w tym, że stawiasz na powtarzalne motywy – w końcu koszmary, całkiem niedawno, miała również Cassandra. Lubisz opierać się na kliszach i to sprawia, że niektóre fragmenty nie są tak świeże, oryginalne, jak mogłyby być, gdybyś ich nie mnożył. To samo tyczyło się chociażby scen w karczmie – czy to w pierwszym rozdziale, czy w tym poświęconym… eee… no właśnie: komu?
W tym momencie dotarło do mnie, że pijany mężczyzna odnaleziony wśród świń miał podobno w pośpiechu udać się do króla. Zobacz, jak wiele rozdziałów temu miała miejsce tamta scena. Czy więc dawno nie powinnam dowiedzieć się, o co chodziło? Dlaczego uznałeś, że właśnie rozdział szósty będzie najlepszym, by wprowadzić nową postać, o której potem czytelnik nie dowie się niczego przez dwa razy tyle treści? Już nawet nie pamiętam imienia tamtego gościa, dawno zdążyłam o nim zapomnieć i gdyby nie wzmianka o kliszy, nie przypomniałabym sobie tego wątku. To znak, że dawno straciłam nim zainteresowanie, które – to akurat kojarzę – odczuwałam pod koniec tamtej sceny.

Cień opuścił rękę, zatapiając nóż w ciele jego matki. Arendis próbował krzyczeć, lecz jego głos coś tłumiło, dusiło niczym sznur zaciskający się na gardle. // Było już za późno. // Matka znikała w mroku. Został sam. Chciał zakryć twarz dłońmi, dopiero teraz zauważył, że kapie z nich krew. To była jego krew! Wypływała z brzucha niczym czerwony wodospad. Czuł na kostkach zaciskające się[,] zimne niczym trup dłonie. Mrok zaczął go ogarniać. Czuł [ten mrok?] przejmujący chłód... Był bezradny.

Arendis, [przecinek zbędny] otarł mokre policzki i wstał niechętnie.

W poprzednim rozdziale pisałam ci o tym, że brakuje mi przemyśleń Arendisa. Świetnie, że oto trafiło się ich całkiem sporo; właściwie, skupiając się tylko na nich, mógłbyś mi przekazać znacznie więcej niż metodami, na które decydowałeś się w jedenastce. Ten fragment spokojnie mógłby pojawić się wcześniej – w końcu bohaterowie podróżują teraz ósmy dzień, a Arendis dopiero teraz narzeka, że: Uciekając, nie zdążył się nawet przebrać i odpowiednio przygotować.
Generalnie nieco niżej okazuje się, że te przeżycia wewnętrzne chłopca to też taka trochę ekspozycja. W jednym akapicie wylewasz jego całą frustrację – a to na chłód, a to na komary, a to na obolałe stopy, a to na spanie pod gołym niebem. Ale gdybyś każdą z tych sytuacji zawarł w osobnej scenie, w której bohater mógłby ukazać swoje niezadowolenie i doświadczanie nowych rzeczy, tekst stałby się po prostu ciekawszy.

(…) zagłębiała się w gąszcza oraz pokrzywy – gąszcze.

– To już Szepczący Las... Jak na razie dobrze idzie – orzekł sir Amrod. – Kilka rozdziałów temu wspominałeś, że bohaterowie przemierzali grądowe lasy. Sprawdziłam wtedy na mapie i zobaczyłam na niej tylko jeden las – ten Szepczący, i to dość, wydawałoby się, niewielki. Nagle okazuje się, że postaci dopiero do niego wchodzą, kiedy tak naprawdę od ośmiu dni chodzą po terenach zalesionych. Czemu to ich nie widać na mapie?

Kawałek dalej pojawia się interakcja między Eilis a Willem, w której to bohaterowie znów się przekomarzają. To naprawdę wygląda tak, jakby dziewczynka była ci potrzebna tylko do tego, byś mógł za pomocą interakcji z nią podkreślać charakter chłopca. Do tej pory Eilis nie zrobiła niczego, co byłoby jakoś szczególnie istotne fabularnie, posiada dwie na krzyż cechy charakteru (jest opiekuńcza i asertywna). Pod względem znaczenia dla historii daleko jej do, nie wiem, Hermiony czy Enoli Holmes. A skoro podróżuje z chłopakami i właściwie towarzyszy nam cały czas, nie powinna aby być traktowana jako jedna z głównych postaci? Mieć swoich scen, ukazujących jej perspektywę?

Chłopak od początku go irytował swoim ignoranckim zachowaniem, jednak tego było za wiele. Widzisz, dopiero w tym rozdziale Arendis zaczyna myśleć i czuć, mieć swoje przemyślenia, trochę narzekać, aż w końcu wyraża niezadowolenie, że nie chce już iść i ma dość podróży, do tego nie jest przekonany co do planu odwiedzin surowego dziadka. Gdyby nie jego POV, czytelnik mógłby mieć wrażenie, że chłopiec jest nieco roszczeniowy i rozpieszczony, i to właśnie w tym rozdziale Cedric ma realne podstawy, by tak go oceniać (w końcu nie siedzi w głowie księcia). Tym bardziej uważam, że dobrym pomysłem byłoby zamienić te dwie notki – lub przynajmniej ich poszczególne sceny – miejscami. Odwrotnie nie działają tak dobrze, bo najpierw informujesz o wrażenia Cedrica wobec Arendisa, a dopiero potem książę zaczyna zachowywać się pod tę tezę.

– Masz rację, książę, ale w tej sytuacji gniew nie rozwiąże i tak sprawy. – Ech. …i tak nie rozwiąże sprawy.
Jedno pytanie. Czy ty tylko piszesz w ten sposób, czy również i w taki się wypowiadasz? Zaskakujące, jak bardzo nienaturalnie brzmiące dla ludzkiego ucha konstrukcje potrafisz stworzyć. To już przystępniejsza  byłaby: nie rozwiąże sprawy i tak…

Arendis zmarszczył brwi. Nie wiedział, dlaczego sir Dredham próbował go usprawiedliwić chłopaka, jednak ten jakby czytał mu w myślach i pospieszył z wyjaśnieniem.
– Tak jak i ty cała trójka straciła rodziców – rzekł rycerz, spoglądając na idących przed nimi towarzyszy.
Książę spojrzał na Amroda z ukosa.
– Było to niewielkie miasteczko we wschodniej Derenhalii – tłumaczył mężczyzna. – Nadal też mnożysz określenia postaci, przy dialogach zapominając o istnieniu podmiotów domyślnych. Zaledwie krótki fragment i cztery nazwy odnoszące się do jednego i tego samego bohatera. Jak mogłoby to wyglądać?

Arendis zmarszczył brwi. Nie wiedział, dlaczego sir Dredham próbował go usprawiedliwić, jednak ten jakby czytał mu w myślach i pospieszył z wyjaśnieniem.
– Tak jak i ty cała trójka straciła rodziców – rzekł, spoglądając na idących przed nimi towarzyszy.
Książę spojrzał na niego z ukosa.
– Było to niewielkie miasteczko we wschodniej Derenhalii – wytłumaczył Amrod.

– Nikomu nigdy nie wadziło, do czasu, aż władze przejął Velius. Zaczęli się buntować, nie chcąc uznać jego władzy... – Ale kto zaczął? Mieszkańcy? Chłopi?

Zaskakuje mnie stylizacja językowa Amroda. Do tej pory nie przypominam sobie, by zdarzało mu się używać kolokwializmów, a co dopiero słów pokroju cholernie, tymczasem w tej jednej wypowiedzi zdarza mu się to aż dwukrotnie. I to w obecności księcia, mimo że przy Cedricu i reszcie sam strofował wszystkich, by odnosili się przy nim z szacunkiem. Czy to się aby nie wyklucza? Teraz nagle sam nazywa ich bachorami i cholernie upartymi dzieciakami, jakby Arendis miałby być od nich o wiele starszy i zrozumieć sytuację, w której Amrod się znalazł. Wiem, że mówi to z pewną dozą czułości, wspominając stare czasy, kiedy to sieroty uparły się, by z nim podróżować, ale przecież rozmawia z samym księciem, a nie towarzyszem broni. Skąd takie spoufalanie się u królewskiego rycerza, znającego etykietę, której się od niego wymagało zapewne od młodzieńczych lat?

Will musiał najwyraźniej powiedzieć właśnie coś głupiego, bo Eilis zdzieliła go kuksańcem w ramię. Cedric kręcił na to z dezaprobatą głową. – …głową z dezaprobatą. Albo i nie. W sumie nie musisz tego dopowiadać; z samego gestu już łatwo się domyśleć, że Cedric nie był zadowolony.

Podoba mi się nawiązanie do tytułu; wreszcie wybrzmiewa w pełnym kontekście, wprost:
– Co czujesz, książę? – zagadnął nagle. Nie dał jednak Arendisowi czasu na zastanowienie. – Gniew? Smutek? Strach? To samo czuli i oni.  Tak samo, [przecinek zbędny] jak ty, są sierotami wojny 

Nie myślał nawet w ten sposób. – Z tego wynika, że nie myślał wcale (ergo: nawet w ten sposób, a co dopiero jakiś inny…). Tobie chodziło zapewne o: Nawet nie pomyślał w ten sposób (ergo: nawet nie przyszło mu to do głowy).

Amrod miał rację. Przez niego wszyscy ryzykowali, a on [Amrod?] wciąż miał czelność marudzić. Zrobiło mu się strasznie głupio. – Dość naiwne. Arendis nawet nie zaczął się zachowywać w jakiś szczególnie drażniący sposób, a już odbył pogadankę, zrozumiał swój błąd i szybko mu przeszło. Aby pogadanka jednak odpowiednio wybrzmiała – nabrała fabularnej wagi – bohater musiałby, no cóż, ukazać się z bardziej irytującej strony. W tym momencie mam wrażenie, że próbowałeś ugasić pożar, który jeszcze nie zdążył wybuchnąć. Ten ogień ledwo się zaczął tlić i zwiastować jakiś ciekawy konflikt fabularny między postaciami, wprowadzając rosnące między Cedrikiem a Arendisem napięcie. Czemu tak szybko go zdusiłeś?

Rycerz wyraźnie jednak nie zrozumiał.
– Mówiłeś, że Will i Cedric pochodzą z Hilcret – zauważył książę. – Nie wspomniałeś jednak nic o Eilis.
– Oj, uwierz mi[,] książę... Tylko bym spróbował jej nie zabrać. – Trudno mi w to jakkolwiek uwierzyć. O Eilis może i faktycznie napisałam do tej pory niewiele, ale jednocześnie było to wszystko, co mogłabym o niej napisać.

– Ta droga długa wciąż w przód nas niesie i hen[,] i w dal[,] po zielonym lesie – dobiegły ich słowa. – Wśród łąk i pól, omszałych kamieni, wzdłuż gór i skał, też krętych strumieni… – O! Muszę przyznać, że czaderska ta piosenka; rytmiczna, więc łatwo wymyślić do niej własną melodię. Gdybym miała coś obstawiać, śpiewałaby ją grupa krasnoludów.
Edit: Nope, to tylko traper w śmiesznej czapce. Nie mam o to, rzecz jasna, pretensji… Jednak z drugiej strony przyznam, że zaczęłam poważnie zastanawiać się nad tym, jak bardzo fantastyczne i bogate w elementy znane z gatunku high fantasy jest twoje uniwersum. Chodzi mi tu, przykładowo, o rasy. W jednym z dialogów, pamiętam, bodajże matka Arendisa wspominała, że krasnoludy istnieją – odczytałam to jako hint, że prędzej czy później na jakichś trafimy.

Ano prawda to, co rzeczecie, że w tych czasach nie wiadomo[,] z kim też może się mieć do czynienia. (…) Nie wiem[,] coście za jedni, ale musisz wiedzieć jedno[,] dzieciaku. Nim zdążyłbyś go dobyć, strzała przebiłaby ci serce, a przy takiej odległości drzewce wyszłoby na wylot po drugiej stronie ciała. – Naprawdę wiem, co to znaczy na wylot

Amrod położył rękę na ramieniu Cedrica.
– Spokojnie, nie jesteśmy wrogami – rzekł rycerz do mężczyzny.
– Taką też mam to nadzieję – odparł ostrożnie staruszek (…). – To dialog dwuosobowy, więc na dobrą sprawę wiadomo również, do kogo zwraca się Amrod. Nie musisz go też nazywać rycerzem; podmiot nie uległ zmianie.

– No dobrze, na mnie już pora – powiedział traper. – Bywajcie.
Gdy mężczyzna odszedł, a byli tego już pewni, Cedric spojrzał na Amroda.
– Mogą być przez to kłopoty – powiedział na głos to, co wszyscy myśleli. 

Gdy zbliżył się wieczór, idąc cały czas pod górkę, weszli na szczyt wzgórza (…) – w pierwszej chwili to naprawdę brzmi tak, jakby pod górkę zbliżał się wieczór…

Do Rothertown, [przecinek zbędny] wciąż było setki mil.

Amrod zmełł w ustach przekleństwo, gdy daleko za nimi, między koronami drzew[,] dostrzegł ruch.
– Schylcie głowy – rozkazał, przypadając do skał. Ciemne sylwetki jeźdźców majaczyły niewyraźnie na stoku między drzewami. (…) Dystans jednak był wielki, a ich osłaniały skały, przez co na razie nie groziło im niebezpieczeństwo. Nie mógł być pewnym jednak[,] na jak długo.

Swoją drogą przyznam, że mnogość powtórzenia słowa jednak w niniejszym rozdziale przekroczyła moje najśmielsze oczekiwania.


PODSUMOWANIE




Tu będzie dość krótko, bo mam wrażenie, że w rzeczywistości wielokrotnie wyczerpywałam temat w części właściwej oceny; ty za to możesz mieć wrażenie, że przypomina ona betę. Poniekąd tak, ponieważ tekst jest błędny na wielu poziomach i naprawdę trudno było mi przejść obok tego obojętnie. Wprawdzie próbowałam czytać cię, nie zwracając uwagi na chociażby literówki czy przecinki (dlatego też nie wypisałam ci wszystkich), ale ten szyk wyrazów… tak najzwyczajniej w świecie mnie zmęczył. A gdy on sprawił, że odkrywanie kart twojej historii nie było lekkie, oliwy do ognia dolał twój sposób prowadzenia narracji. Ale do brzegu.

Pamiętasz jeszcze podsumowanie poprzedniej mojej pracy? Tym razem zacznę od tego, co się nie zmieniło; w formie punktów zbiorę więc ówczesne problemy, których objawy dostrzegłam również w obecnej wersji „Sierot…”.

✖ Nienaturalnie brzmiące zdania poprzez dobór nieodpowiedniego szyku wyrazów;
✖ Nadużywanie partykuł;
✖ Ogrom powtórzeń;
✖ Kolokwializmy w partiach narracyjnych i wypowiedziach dialogowych postaci uchodzących za szlachtę;
✖ Zbędne mnożenie określeń postaci przy dialogach, zapominając o istnieniu podmiotów domyślnych bądź zaimków osobowych;
✖ Dominacja streszczeń i relacji (tego, jak postaci spędzają czas) nad konkretnymi scenami;
✖ Dominacja ekspozycji dotyczących emocji, które odczuwa postać, nad zachowaniem mogącym wyrazić te uczucia;
✖ Dominacja ekspozycji określających charaktery, zainteresowania, pragnienia postaci, nad wystylizowaną mową pozornie zależną czy wielokrotnie powtarzanymi zachowaniami, z których czytelnik sam mógłby wnioskować;
✖ Niespójność wynikająca z nadmiaru ekspozycji dialogowych charakteryzujących postaci w sposób inny niż ten, który wynika bezpośrednio ze scen;
✖ Ekspozycje dialogowe, w których to postaci rozmawiają w sposób pretensjonalny, na siłę tłumacząc sobie rzeczy dla nich logiczne i z góry wiadome;
✖ Ekspozycje dotyczące świata przedstawionego;
✖ Zbyt częsty head-hopping utrudniający wczucie się w postać, która akurat przewodzi w scenie;
✖ Klisze i powtarzające się motywy, nieraz do przesady znane z innych produkcji gatunku high fantasy i bajek;
✖ Scena obrad dotyczących zawierania sojuszy, ujawniająca zbyt dużo trudnych do zarejestrowania danych, które w późniejszych rozdziałach nieprędko okazują się przydatne;
✖ Niewykorzystywanie potencjału zawiązywania między sobą wątków w sposób płynny.

Nadal jednak jestem w stanie docenić te elementy, które ostatnio ci wyszły, a które się nie zmieniły, a nawet mogę stwierdzić, że podniosłeś ich jakość. Mowa o dobrze rozpisanych scenach walki. Cieszę się również, że dodałeś prolog bogaty w akcję – szczególnie że w pierwszych rozdziałach raczej próżno jej szukać. Wprowadziłeś również wątek zupełnie nowej dla mnie postaci – mężczyzny z rozdziału szóstego – niemniej nie jestem przekonana, czy jest to dobra decyzja, skoro do rozdziału trzynastego nadal nie wróciłeś do tego tematu, więc właściwie łatwo zapomnieć, że jakikolwiek istniał. Zauważyłam też, że pozbyłeś się jednej z sierot – to jest dziewczynki, która w poprzedniej wersji uczyła się magii, podsłuchiwała wraz ze swoim kolegą dworzan na królewskich ogrodach króla Veliusa, Prawdopodobnie była czarodziejką i ogólnie trochę zaciągała mi Mary Sue… Z drugiej strony trochę szkoda mi jej wątku, bo bez niego czytelnik nie będzie mógł doświadczyć interakcji Bardzo Złego Króla z dzieckiem; co ciekawe, tamtą scenę z Veliusem wspominam akurat jako bardzo sympatyczną. Dzięki niej mogłam poznać go z tej lepszej strony, a więc nie był on dla mnie, ot, tylko zwykłym, przesiąkniętym złem antagonistą, ale bohaterem zaskakującym, intrygującym, na pewno o głębszej sylwetce psychologicznej. Dlatego też mam nadzieję, że nie zrezygnowałeś z podobnych zabiegów na przestrzeni dalszych stron. Zresztą raczej nie jest to możliwe, biorąc pod uwagę, że Cassandra zaraz pojawi się u Veliusa na dworze. Może nawet mężczyzna zastąpi jej ukochanego wuja bądź ojca? To by było klawe.

Z drugiej strony martwi mnie trochę to, że przez bardzo długi czas działania tego bohatera są tylko eksponowane, ze wszystkich stron ukazywane jako najgorsze z możliwych, ale jedynie pod postacią streszczeń i dialogów. Wprawdzie podobno z polecenia Veliusa ginie Dariana, jednak muszę przyznać, że czuję niedosyt. Moim zdaniem twoje działania dały efekt zupełnie odwrotny do zamierzonego, a mianowicie – tak wiele razy podkreślałeś negatywny charakter Veliusa, że zdążyłam się tym zmęczyć, zamiast zaciekawić (na tej samej zasadzie dość przesadnie podkreślałeś, że Amrond jest legendarnym Mistrzem Miecza). A przecież na dobrą sprawę wystarczyłoby stworzyć jedną czy dwie sceny ukazującej punkt widzenia tego bohatera. To, jak budzi respekt swoim działaniem, jest w nim coś, czego faktycznie należy się bać, zamiast wierzyć w to na słowo. Zaufaj mi, że czytelnik chętniej będzie chciał poczekać na spotkanie z Veliusem, by go poznać, gdy nie wyeksponujesz go od początku do końca. Odbiorca powinien czuć, że w sprawie antagonisty ma coś jeszcze do odkrycia. Tymczasem mamy trzynasty rozdział, a ja nie czuję aż takiego zagrożenia z jego strony, mimo że wszyscy w kółko rozmawiają tylko o tym, jaki gość jest zły i kogo nie zabił. Wyobrażasz sobie? Czytać w „Grze o Tron” głównie opinie innych postaci chociażby na temat Tyriona, ale nie móc śledzić scen z jego udziałem? Albo spójrz, jak sprawa wygląda w przypadku „Wiedźmina”. Wprawdzie sceny, w których możemy stanąć oko w oko w Vilgefortzem czy z Emhyrem var Emreisem, Białym Płomieniem Tańczącym na Kurhanach Wrogów, pojawiają się późno. Ale przez czas oczekiwania na nie napięcie jest podsycane, a nie – gaszone. Nawet gdy postaci rozmawiają o największym magu z bitwy pod Sodden czy o cesarzu Nilfgaardu, nie wszystkie wypowiadają się o nim negatywnie. Sam – pozostający obiektywnym – narrator też nie powtarza mi w kółko, że ci dwaj są po prostu źli, ale nic więcej. To byłoby męczące. Także nie wszystkie zmiany chyba wyszły ci na dobre.

Przyznaj się szczerze – jak długo zajęły ci poprawki wprowadzone po poprzedniej ocenie, a przed zgłoszeniem się drugi raz? Czytając obecną wersję tekstu, odnoszę wrażenie, że wyłapałam sporo nowych rzeczy, które nie zagrały, a o których nie pisałam poprzednio – chyba tylko dlatego, że umysł przyćmiły mi te podstawowe rzeczy, jakie wtedy przedyskutowaliśmy.

Już na pierwszy rzut oka zauważyłam, że wprawdzie zmieniałeś coś to tu, to tam, ale na ogół wciąż brakuje ci świadomości, że pisać powieść to nie informować czytelnika o działaniu uniwersum, ale ukazywać wnętrze swoich postaci przeżywających różne rzeczy. Nie wykorzystujesz do tego wszystkich okazji, dlatego też sporo scen przedstawia bohaterów-statystów, będących jedynie pretekstem do udowadniania mi bogactwa twojego świata. Tekst nadal wydaje się prezentować odwrotne priorytety, co w przypadku wybranego gatunku czyni go przegadanym, wypełnionym po brzegi faktami średnio interesującymi.


Momentami właśnie tak się czułam, towarzysząc twojemu narratorowi…

Weźmy na tapet, przykładowo, początek rozdziału 5. W poprzedniej ocenie wspominałam już o tym, że nie wiadomo, co właściwie jedli bohaterowie. Tym razem wprawdzie wskazałeś mi nazwy potraw, ale wypisałeś je ciągiem, a potem wszystkie jedli/spożywali czy dania/potrawy/posiłki/porcje były już ogólnikami. Opis okazał się bardzo płaski, nie czuć było atmosfery panującej na sali. Niby służba dokładała potraw i dolewała wina, ale to wszystko wydawało się ograbione z emocji; wspominałeś, że bohaterowie zajadali się ze smakiem czy że delektowali się pysznymi potrawami, ale wszystko to stanowiły ekspozycje, bo mało mi było sięgania po konkretną potrawę, wyrazów zadowolonych twarzy poszczególnych postaci, jakiegoś stukotu sztućców czy zastawy albo czegoś, co oddałoby kulturę kulinarną tego rodu. Skupiłeś się tylko na ogólnym planie, jakbyś chciał odbębnić tę scenę, żeby już przejść do ciekawszych rzeczy – widać to dość wyraźnie.
Takie samo zresztą odczucie towarzyszyło mi, gdy Will był podekscytowany, bo oglądał towary płatnerzy, czyli wymienione elementy zbroi; albo wtedy, gdy zamiast ukazać mi pogrzeb widziany oczami Cassy, zacząłeś po prostu relacjonować jego przebieg krok po kroku, niesubtelnie wplatając w tekst informacje chociażby o tym, że religia Stwórcy była najpopularniejszą w całej krainie. W takich fragmentach tak po prostu brakuje życia – zbliżeń na poruszające się i myślące jednostki, odnoszące jakieś wrażenia. A to nie powinno tak działać.

Największe problemy, nie ukrywam, nadal miałam ze sceną przedstawiającą obrady dotyczące zawarcia potencjalnych sojuszy. Pojawiło się tam sporo nazw własnych, których nie zakodowałam, choć pewnie powinnam, bo przecież wspominałeś je już w rozdziale poprzednim, gdy do miasta powracali rycerze spod fortu. W akapicie dotyczącym niewolnictwa pojawiła się krótka informacja o tym, jak i dlaczego podzieliła się Ceresia. Wystarczył mi jednak jeden dzień przerwy w lekturze, by o tym zapomnieć; dodatkowo ja naprawdę sądziłam wtedy, że Ceresia to królestwo Dariany – wspominałam ci już, z czego to wywnioskowałam.
W każdym razie mnogość tych obco brzmiących dla mnie nazw krain czy nazwisk postaci dalszoplanowych mocno mnie przytłoczyła – sprawiłeś, że przez cały rozdział, zdanie po zdaniu naprawdę musiałam dawać z siebie wiele, by zakodować choć część informacji. Czasami wracałam się kilka akapitów, by sprawdzić, czy nadążam z ich przyswajaniem, a przez to nie czytało się lekko ani przyjemnie.
Okej, wiem, że w innych uniwersach fantastycznych – takiej na przykład „Grze o Tron” czy „Trylogii Husyckiej” – też ukazywane są sceny przedstawiające obrady, pojawia się mnogość nazw własnych – od krain, po rzeki czy nazwiska rodów. Ale wszystkie informacje wprowadzane są do lektury stopniowo. Zdarza się, że bohaterowie, na przykład idąc grobową kryptą, wspominają swój wielki ród i również rzucają obcymi nazwiskami i anegdotami, ale narratorska zwinność i skłonność do gawędziarstwa sprawia, że tekst nadal pozostaje lekki, a rozmowy czy myśli wydają się wplecione w tę narrację naturalnie. O tym, swoją drogą, również ostatnio ci pisałam. W takich powieściach bohaterowie nie wymieniają się danymi specjalnie pod czytelnika, a opowiadający się nie spieszy; raczej płynie, niż gna. Zauważ, że praktycznie każdy dialog, przykładowo, „Narrenturm” (A. Sapkowskiego) ma jakieś większe znaczenie i postaci faktycznie rozmawiają o planach, taktykach oraz bohaterach pobocznych, ale dopiero wtedy, gdy czytelnik ma możliwość nadążyć za ich tokiem rozumowania. Najpierw dzieje się coś, co odbiorca rejestruje (na przykład, nie wiem, Niklas Stercza umiera w dynamicznym pościgu za Reynevanem), a potem się o tym rozmawia (pozostali bracia Sterczowie planują zamach na Reynevana). Jako że już znamy Reinmara, przebywaliśmy z nim w kilku scenach, łatwiej nam sobie wyobrazić i przyswoić dane z rozmów, w których ktoś go ocenia i coś wobec niego planuje (chociażby zemstę). Tymczasem ja jeszcze nie poznałam Veliusa, nie przebywałam w Nummenterze – gdziekolwiek i czymkolwiek to jest – żeby zakodować, co o nich czytam; wspomniane zdania są dla mnie puste, mają zerową wartość. To dlatego przekazywane nimi informacje tak bardzo nie robią na mnie wrażenia, nawet gdy wspominasz, że ktoś umarł czy że wcześniej panowała straszna wojna.

Do tego w obecnej wersji tekstu nie da się nie zauważyć pewnej perfidności, kiedy to nakreślasz, zawiązujesz i rozwiązujesz wątki dość szybko, praktycznie od ręki. Pisałam o tym niedawno w kontekście Arendisa, który marudził w czasie drogi – jeszcze nie zdążył dobrze ponarzekać i pouprzykrzać innym życia, a już mu się oberwało, rach-ciach, rozmowa z Amrodem i chłopak przeżył słodkie katharsis, rozumiejąc swój błąd. O, albo wtedy, gdy chłopiec zszedł do lochów porozmawiać z jeńcami… Zwróć uwagę, że to wtedy, na początku sceny, Arendis myślał o podróżach (narrator eksponował, że chłopiec je uwielbia) i wydarzyło się to dosłownie chwilę przed akcją, która opierała się na tej ekspozycji. Myśli Arendisa na temat tęsknoty za wolnością i podróżami pojawiły się akurat wtedy, a nie jakoś wcześniej, nie towarzyszyłam więc bohaterowi w procesie podejmowania decyzji o rozmowie, tylko przyszłam na gotowe skutki – efekty wniosków, do których główna postać doszła sobie gdzieś poza kadrem. Podobnie zresztą było z Cedrikiem, któremu Arendis zaczął przeszkadzać, jeszcze zanim chłopiec stał się marudny… Nie mogłam śledzić toku rozumowania Cedrica, który rozmyślał o Arendisie, obserwował go jakąś dłuższą chwilę. Nie – po prostu narrator podał mi do informacji wprost, że bohater nie przepada za księciem. Kolejny przykład? Matka Cassandry. Wpierw zdradzasz mi, że dziewczynka czuła się odtrącona, a Minerwa była dla niej chłodna, a tak naprawdę dopiero w scenie rozmowy o ślubie mogłam to tak prawdziwie poczuć. Przekonać się, że Cass nie wyolbrzymiała. Tymczasem już wcześniej na siłę próbowałeś mi to wmówić jak nie ekspozycją, to szczątkowym dialogiem, składającym się z dwóch wypowiedzi dialogowych, w których nie połasiłeś się nawet na jakiś drobny gest Minerwy świadczący o jej podejściu, które mogłabym wywnioskować.

Nie da się ukryć – traktujesz swoje sceny strasznie po macoszemu, woląc pisać ogólne relacje z tego, jak bohaterom mija czas. Takie i podobne momenty sprawiają, że w tekście nie ma czego analizować wraz z postaciami. One po prostu poruszają się w scenach, narrator streszcza mi, dlaczego zachowują się tak, a nie inaczej, moje zaangażowanie w tekst jest więc minimalne. Przestań pisać w ten sposób. Pozwól wreszcie swoim postaciom myśleć, czuć, podejmować decyzje na podstawie rzeczy, które już się wydarzyły w scenach poprzednich; pozwól im działać. Dopiero to sprawi, że zaczną one żyć.

No dobrze, ale kreować żyjące w tekście jednostki to jedno, a kreować je różnorodnie – już inna sprawa. Części bohaterów zdecydowanie brakuje indywidualnych, wyrazistych cech charakteru. I tak oto Amrod, Radius czy wujek Cassandry wydają się bardzo podobnymi do siebie, dobrymi wujaszkami. Brzmią tak samo, zachowują się chyba podobnie, nic ich od siebie nie wyróżnia. Amrod, na dodatek, stale eksponowany mi jest jako legendarny Mistrz Miecza. Świetnie, że ukazujesz jego działania w prologu czy w scenie śmierci Dariany; albo opisujesz go z perspektywy Arendisa, który jest nim rozczarowany. Tyle naprawdę by mi wystarczyło, by zapamiętać, że to wielki rycerz i z niecierpliwością wyczekiwać kolejnych jego starć.
Do tego, wracając jeszcze do Amroda czy Radiusa, co do których trudno mieć jakieś zastrzeżenia, nie da się nie zauważyć, że bohaterowie ci zdają się jakby wyjęci wprost z bajki Disneya, w której to postaci są albo dobre, albo złe, ale nie mają jakiegoś szczególnie złożonego charakteru. Tymczasem Amrod w pewnym momencie okazuje się jednak w jakichś wyimaginowanych kręgach nielubiany, bo oskarżony o zdradę. Fajnie byłoby więc zobaczyć, przykładowo, scenę, kiedy to mężczyzna dopiero co podróżuje z chłopcami do Derenhalii, do zamku królowej, i już na szlaku wynikają z tego jakieś nieprzyjemne dla niego konsekwencje; ktoś traktuje go obcesowo, nie wiem, spluwając mu pod nogi i szepcząc coś o zdradzie. To pozwoliłoby mi samej chcieć czytać dalsze rozdziały, by przekonać się, kim Amrod jest, jaką ma przeszłość, jakie błędy popełnił, o co jest oskarżany i czy oskarżenia te są prawdziwe… Wzbudziłbyś ciekawość potencjalnego odbiorcy. Tymczasem zanim porządnie – i samodzielnie! – poznałam Amroda, wszystkiego zdążyłam się już o nim dowiedzieć, bo inne postaci, a i sam narrator, rozpływają się na jego widok.

I tu jednak punkt dla wujka Cassandry (którego imienia nawet nie zdążyłam zapamiętać) – mężczyzna zaskoczył mnie, bo podjął trudną decyzję, w dodatku nie konsultował jej ze swoją ulubienicą. Zachowuje się jak na władcę przystało i, wbrew pozorom, bardzo go za to cenię. Spodobał mi się zabieg, w którym nowy król z początku wydaje się sympatycznym wujkiem i choć nie ma zbyt wiele czasu dla Cassy, wspiera ją, widzimy go oczami dziewczynki, a jednak  gdy dochodzi do władzy, nie boi się z niej korzystać. Bez zastanowienia dla dobra królestwa i poddanych robi coś wbrew Cassy – szczerze mówiąc, nie spodziewałam się tego po nim. Przy czym i w przypadku tego wątku też mam dziwne wrażenie, że niepotrzebnie się pospieszyłeś. Bardzo słabo nakreśliłeś środowisko Cassy, jej normalne życie, a tu już dzieją się zmiany. Ten drugi w całości jej poświęcony rozdział w większej mierze przypominał streszczenie i już do końca mojej przygody z dziewczynką nie potrafiło być mi jej żal. Mam też wrażenie, że Cassy – być może przez pryzmat śmierci ojca, który uczynił ją, no cóż, smutną – nieco ograbiłeś z jakichś wyraźnie zarysowanych cech charakteru. Momentami wydawała mi się po prostu nijaka, zresztą takie samo wydawało mi się jej słabo poznane, niczym nie wyróżniające się środowisko.

Znacznie lepiej pod tym względem wypadły sieroty: Will jest bardzo bezpośredni i niefrasobliwy (taki trochę, nie wiem, Naruto czy inny Luffy…), Cedric – dość poważny i rozważny, a Eilis robi im za typową starszą siostrę. Problem jednak mam z Arendisem, o którym już sama nie wiem, co myśleć. Teraz żyje w strachu, ale to naturalna reakcja na to, co mu się przytrafiło, natomiast nie rozumiem jego zachowania z zamku. Pisałam ci już: nie miałabym nic przeciwko, gdyby Arendis poszedł zobaczyć się z jeńcami z innych, po prostu ważniejszych, pobudek niż z powodu swojej tęsknoty za podróżami. I tu przyszedł mi do głowy pewien pomysł.

Arendis jako młody książę mógłby na przykład chcieć zobaczyć mężczyzn na własne oczy, ponieważ matka odcinałaby go od spraw politycznych, przesadnie broniąc go – jako jedynaka i ostatnią nadzieję krainy – przed niebezpieczeństwem i nie pozwalając mu oglądać powrotu rycerzy z bitwy o fort. Przy śniadaniu Arendis mógłby posłuchać, jak Will z ekscytacją rozmawia o tym, jak widział powracających rycerzy i jeńców; wtedy też w głowie księcia mógłby zrodzić się jakiś plan, podsycany przez zwykłą zazdrość w stosunku do chłopca, który może uczestniczyć w takich wydarzeniach, ba, nawet podróżować. Zobacz, jak to by się dobrze zazębiło – czytelnik nie czułby, że bez znaczenia był fakt, iż to akurat Will widział rycerzy i zdecydowałeś się przedstawić tę scenę jego oczami, do tego Arendis też nie zszedłby do lochów ot tak, z naprędce wymyślonego powodu, tylko pod wpływem konkretnego bodźca. Sceny zaczęłyby z siebie wynikać. Obecnie, zamiast tego, wydają się dziać osobno i nie wypływać na siebie, a przez to fabuła się nie zawiązuje i ma się wrażenie, że czyta się trzy opowiadania, nie jedno.

Oczywiście to wpłynęłoby na delikatne zmiany w charakterze Arendisa, który stałby się bardziej dociekliwy i zainteresowany tematem wojny, chcąc przekonać się na własne oczy, że ta zbliża się wielkimi krokami; w takim wypadku i na obradach mógłby wykazywać większą uwagę, chęć uczestnictwa. Tylko czy w takim wypadku matka Arendisa nie powinna wyprosić go również i z obrad, faktycznie chcąc trzymać go w nieświadomości i pod kloszem? Chłopiec mógłby spróbować jej się sprzeciwić (zresztą tak, jak robi to, idąc do lochów z Levim; bo obecnie wie, że to nie spodobałoby się matce, mimo że do tej pory ukazywałeś go jako potulnego baranka), a Amrod mógłby go poprzeć, by tym razem został przy stole – czemu nie, w końcu to przyszły król; niech będzie, że Dariana ten raz przy gościach poszłaby synowi na rękę.

Wiem, że pewnie nie taką miałeś wizję, a ja nie powinnam narzucać ci zmian fabularnych wpływających na charaktery głównych postaci, pamiętaj jednak, że z mojej strony to tylko luźne pomysły; być może zainspirują cię i dzięki nim sam wpadniesz na coś lepszego niż obecny motyw Arendisa, by zejść do lochów. Nie oszukujmy się – to jest po prostu słabe. Tym bardziej że w tekście pojawiały się – małe, ale jednak – dowody na to, że chłopak jest zainteresowany polityką, chociażby w momencie, gdy analizował zasłyszane słowa i w czasie trwania dialogu przypominał sobie różne historie wielkich rodów, np. tajemniczą śmierć Alicji. No i czy gdyby naprawdę chciał tylko podróżować, taką radość sprawiałyby mu historie o sir Amondzie, walczącym w wielu historycznych starciach na tle politycznym?

Przy okazji, gdybyś nieco bardziej uwidocznił to zainteresowanie Arendisa obradami i polityką, ono również i mnie by się udzieliło i być może scena przy stole stałaby się dla mnie tak zwyczajnie ciekawsza – w końcu emocje postaci powinny udzielać się odbiorcom. Tymczasem w twojej obecnej wersji zdarzeń tak nie ma – chłopiec był wystraszony i nieśmiały, co czyniło go na tamten moment po prostu mało wyrazistym. Jasne, takie postaci też są potrzebne, ale w takim razie Arendis powinien zachowywać się konsekwentnie i tak silne obawy powinny same odwieźć go od pomysłu, by spotkać się z jeńcami. I tak oto doszliśmy do momentu, w którym zarówno matka, jak i chłopiec do pewnego momentu zachowywali się sprzecznie – ekspozycje mówiły mi wprawdzie, że chłopiec jest nieśmiały, niezainteresowany, bojaźliwy i nie sprzeciwia się księżnej, ale jednocześnie komentował w myślach obrady i ostatecznie jakby bez zastanowienia zdecydował się zejść do lochów. Kobieta natomiast niby przesadnie się o niego troszczyła, mając go chyba za delikatny płatek śniegu, ale jednocześnie otwarcie powiedziała, że to właśnie on zostanie kiedyś władcą i pozwalała mu na uczestnictwo w obradach dotyczących przygotowań do wojny. Byłoby lepiej, gdybyś zdecydował się na jedną sylwetkę psychologiczną postaci – uczyniłbyś tekst bardziej spójnym.

Przydałoby się go uczynić też nieco bardziej różnorodnym, by po trzynastu rozdziałach czytelnik mógł własnymi słowami opisać, czym różnią się od siebie regiony, w których mieszkają Arendis i Cassandra. Naprawdę trudno było mi to jakkolwiek wyczuć. Twój świat na pierwszy rzut oka przez szczegółowość mnogich ekspozycji wydaje się bardzo bogaty i ciekawy, ale dość szybko wychodzi na jaw, że to jedynie maska – on tylko udaje ciekawszy, niż jest w rzeczywistości. 
Gdy przyjrzymy mu się bliżej, okazuje się, że właściwie nic go nie wyróżnia; ba, nie różnią się od siebie jego składowe, na przykład charaktery niektórych twoich postaci, ich naleciałości językowe (nie tylko regionalizmy, ale choćby i frazeologizmy, które mogłyby by różnić się w zależności od krainy, wywodzić się z jej kultury!) czy architektura tła (przecież zamek czy las wszędzie wygląda tak samo… Naprawdę tak myślisz?). Zabrakło mi typowych elementów fantastycznych, w tym magii, którą zwykle w podobnych powieściach – nawet jeśli nie jest jeszcze pokazana – da się w jakiś sposób wyczuć. Czy na kartach, których nie doczytałam, pojawią się chociażby istoty magiczne, może mityczne, stanowiące reprezentację innych ras? A może takie, które charakteryzują się szpiczastymi uszami albo niskim wzrostem i rudą brodą? Tak, to też byłyby klisze, ale kto nie uwielbia czytać o elfach i krasnoludach, niech pierwszy rzuci kamień.




Twoje tło jak na złość pozostaje zbyt bezpieczne – no właśnie: jakby znajome – a przez to może robić wrażenie tła historii dedykowanej raczej młodszym niż starszym odbiorcom. To właśnie młodzi czytelnicy wychowują się na zwykle prostszych powieściach z morałem, opartych na kliszach – podobnych do tych wyrwanych wprost z disneyowskich scenariuszy. Dostrzegając to, można przestać się dziwić, że twój świat pozbawiony jest tego całego bogactwa typowego dla całych serii powieści magii i miecza. Pozbawiony jest różnorodności czyniącej tekst dziełem odważnym, opartym na bogactwie innym niż eksponowana historia polityczna kilku nieróżniących się od siebie (przypominających średniowieczną Polskę) rodów – ludzi o takim samym języku (jedynie dzielonym na gwarę oraz język literacki), szeroko pojętej kulturze, a nawet kolorze skóry… W przypadku „Sierot wojny” wielokrotnie odniosłam wrażenie, że twoje uniwersum jest do bólu proste i dobrze znajome głównie z innych publikacji; samo w sobie nie oferuje jednak niczego nowego, poza ogólną fabułą – konceptem spotykających się dzieci, których bliscy polegli na wojnie. Pomysł jest ciekawy, ale nie samym pomysłem żyje dobrze skonstruowana, intrygująca, łapiąca za serducho powieść.
Pamiętaj, nikt nie każe ci na nowo wymyślać koła.
Ale chodzić na łatwiznę też nie musisz.

Na koniec wspomnę coś jeszcze o samej stylizacji językowej narracji. Podobała mi się ta należąca do chłopów i mieszczan – była naturalna, dopasowana do środowiska. Ale czy na pewno to samo można powiedzieć o stylizacji szlachty? No i zauważ, że niezależnie od tego, z jakiej krainy wywodziły się twoje postaci, wyrażały się tak samo. Chociażby inwersje nie charakteryzowały grupy społecznej jednej krainy, ale w podobny sposób zdania budowali praktycznie wszyscy (na czele z Arendisem, który, mimo iż nie lubi bardowskich bajań, sam poetyzuje swoją mowę).

W szczególności w oczy, co już wiesz, rzucały się powtórzenia i partykuły, w tym te twoje zmanieryzowane szyki przestawne. Prawdopodobnie miałeś w zamierzeniu wykorzystać je jako zabieg archaizujący i poetyzujący tekst, ale co za dużo – to niezdrowo. Takie zabiegi być może sprawdziłyby się w momentach pasywnych, na przykład w przypadku głębokich przeżyć wewnętrznych kilku wyróżnionych postaci ceniących tak poetycki kunszt, czy też w trakcie górnolotnego opisu miejsca, które robiłoby wrażenie. Ale, o zgrozo, w co trzecim, nieraz co drugim zdaniu…? Zresztą często przez przesadne kombinowanie i komplikowanie lektury, przekazywałeś mi zupełnie inny sens niż ten, który faktycznie miałeś na celu (miecza nie jest godzien ten, który wyciąga go w słusznej sprawie, huh?), innym razem zdania brzmiały po prostu śmiesznie (bohater kiwnął tylko głową, a nie w dodatku ręką…).
Pozwól, że nawiążę do tego już ostatni raz, posługując się takim oto przykładem:
Arendis patrzył na relacje między sierotami z dziwnym uczuciem. Przyjaźń z rówieśnikami była mu obca. Sam nie miał nigdy nawet takiej osoby, którą mógłby nazwać choćby kolegą. Otoczony był od zawsze przez dworzan i służbę, którzy byli na każde jego skinienie, jednak z nimi nie mógł nigdy naprawdę porozmawiać. Wychowany w takich warunkach był przyzwyczajany do samotności. A jednak teraz, gdy został sam, nie potrafił sobie z nią poradzić.
Raz: Sam nigdy nie miał takiej osoby, którą mógłby nazwać choćby [albo: nawet] kolegą. – Jedna partykuła wzmacniająca sens wypowiedzi naprawdę wystarczyłaby. Nie musisz wypychać nimi zdań do granic możliwości.
Dwa: Od zawsze otoczony był…

Jeśli nie czujesz (albo nie słyszysz – czytając na głos), że w zdaniu coś nie gra, zadawaj sobie pytania pomocnicze. 
Spójrz:
Od kiedy? Od zawsze… -> jaki był? Otoczony był… -> kim? Służbą.
Nie: Jaki był? Otoczony był… -> od kiedy? Od zawsze… -> kim? Służbą. Przecież to naprawdę źle brzmi; służba powinna odpowiadać na pytanie dotyczące orzeczenia (być otoczonym -> kim?), a nie partykuły czasu. Zawsze był…, nie – …zawsze służbą.
Dalej to samo:
Książę nie wiedział, że oni także zostali przez jego wujka sierotami. – Zostali -> kim? -> sierotami. Informację, przez kogo nimi zostali, możesz wpleść przed albo po; nie – pomiędzy.

Co jeszcze ad poprawności? Nierzadko zamieszanie wprowadzały pomieszane podmioty, do tego pojawiały się błędy, nazywane przeze mnie leniwymi, czyli te, które podkreślają pierwsze-lepsze programy do edycji tekstu, a nawet same strony internetowe, w tym Wattpad (o ile posiada się wtyczkę LanguageTool, którą ci szczerze polecam). Do tego w oczy kłuły braki przecinków przy wołaczu oraz inne błędy interpunkcyjne, szczególnie przy wtrąceniach i konstrukcjach z imiesłowami. Musisz także zwracać większą uwagę na poprawną interpunkcję dialogową, w tym przenoszenie do nowego akapitu komentarzy narracyjnych, niedotyczących osoby, do której należy wypowiedź.
Jak widzisz, przed tobą ogrom pracy.

Tak czy inaczej na dzień dzisiejszy tekst prezentuje się mocno przeciętnie (3/6; powiedziałabym wręcz że z minusem). Pamiętam momenty dobre, które na mnie zadziałały, były jednak szczątkowe – zwykle jednak tekst kojarzył mi się z, no cóż, zwykłym sieciowym opkiem, które ni chłodzi, ni grzeje. Wciąż też pełen jest fragmentów, które mógłbyś wyciąć bez żalu; wiem, że może to wydawać ci się trudne, bo sporo się już napracowałeś, jednak mam wrażenie, że znacznie lepszy efekt osiągnąłbyś, gdybyś więcej tak zwyczajnie… napisał od nowa. Zamiast na siłę uładniać materiał, który u podstawy nie działa przez swój informacyjny charakter, mógłbyś poświęcić więcej energii na wdrożenie bardziej radykalnych cięć i tworzenie pełnowartościowych scen. Zastanów się nad techniką, którą tworzysz tak ogromne uniwersum. Czy nie przypomina aby nadal techniki pisania wypracowania – charakterystyki z elementami streszczeń? Dominacje czynów i przemyśleń postaci, pochodzącymi prosto z ich wnętrza, nad wszędobylską ekspozycją czyniłoby „Sieroty…” bardziej atrakcyjnymi dla odbiorców szukających przede wszystkim rozrywki, nie – informacji o świecie przedstawionym. Przy czym wydaje mi się, że twój pomysł nie jest zły, ale zbyt ambitny i widać, że momentami cię przerasta. Czy nie lepiej byłoby więc nieco go okroić, zamiast od razu tworzyć uniwersum na osiem krain? Dzięki temu stałby się bardziej konkretny, mięsisty, oparty na mniejszej liczbie wątków, ale łatwiejszy do uróżnorodnienia. Nie chodzi o to, by od razu debiutować drugą „Grą o tron”; paradoksalnie – mniejsze uniwersum, prostsze do utrzymania w ryzach, mógłbyś praktycznie bezproblemowo ubogacić, wypełnić, nabrać przy tym cennego doświadczenia, a potem zamknąć, może gdzieś wysłać… i wreszcie zabrać się za coś nowego albo ciąg dalszy, w którym dopiero co oddasz ogrom złożoności swojego uniwersum.

No właśnie. Wyobraź sobie przez moment, że twój świat jest jak ciasto – w każdej chwili możesz dokładać do niego składników i czynić je większym, proporcjonalnie do posiadanych umiejętności. Piec coraz lepsze wypieki. Jednak co się stanie, gdy wylejesz ciasto na zbyt dużą blachę – gdy oczekiwania masz większe niż realne umiejętności? Rozleje się za mocno i stanie się płaskie, i to właśnie stało się z twoim obecnym tekstem. Mniejszy, ale ścisły, porządnie dopracowany projekt przyniesie ci więcej korzyści, zwróci uwagę większej liczby osób, a może nawet wydawnictwa; nie stanie się tak, gdy pracować będziesz nad wielką, wyeksponowaną sagą o zbyt wielu nieścisłościach i zaszpachlowanych dziurach, które, no cóż, widać. Nie znaczy to, rzecz jasna, że nie jest ci pisane tworzyć wielkie światy! Bzdura, bo wszystko jest kwestią czasu i samorozwoju. Z doświadczenia jednak wiem, że większe kroki w postępie będziesz stawiał, pracując nad bardziej zwartym materiałem, niż powoli, rok w rok, to tu, to tam, dopieszczając rozległe uniwersum (cierpiące na podstawowe problemy narracyjne), bojąc się przy tym zbyt radykalnych zmian. Przy czym dobrze zdaję sobie sprawę z tego, że na takim etapie debiutujący autorzy często błędnie zakładają, iż cięcie czegokolwiek to zwykłe marnotrawstwo materiału. W rzeczywistości jednak marnotrawstwem czasu jest takie poprawianie. Czasem szybciej jest po prostu zburzyć ścianę i postawić ją na nowo; zresztą tylko tak murarz uczy się murować prosto i od razu bezbłędnie, zamiast pracować wciąż w ten sam sposób, w jaki postawił tę pierwszą ścianę w swoim życiu, by potem zaraz i tak łapać za szpachlę. I tak też autor uczy się pisać z marszu dobre, konkretne, mocne sceny, poruszające odbiorców.
Ta wiedza zostaje z nami na przyszłość.





A za betę, bez której by się nie obeszło, podziękowania należą się Ayi i For. ❤ 

5 komentarzy:

  1. Cześć! Z całego serducha dziękuję ponownie za ocenę. Trochę zajęła mi odpowiedź, ale męczyła mnie sesja, a teraz wreszcie miałem nieco wolnego.

    Cały czas czułem, że mam problem z tym początkiem, mając na myśli głównie wprowadzenie do świata, już pomijając stan techniczny całości, który jak widzę nadal leży (łopatologii jak widzę wciąż się nie pozbyłem, ale przyznam, że cholernie ciężko mi to poznać jeszcze czasami xdd. Wiedziałem, że zarzucam czytelnika niepotrzebnymi informacjami cały czas, ale trochę przyznam, nie wiedziałem jak inaczej to przedstawić. Teraz twoja ocena pokazała mi to jasno i pokazała co muszę zrobić... I wygląda na to, że jeśli chcę to kontynuować to muszę napisać "Sierotki" od nowa. Przynajmniej początek, który wprowadzając do historii zdecydowanie za długo trwa. Jak się okazało po twojej wcześniejszej ocenie po prostu wygładziłem nieco warstwę kamienia, ale tak wygładzać mogę w nieskończoność bo tym kamieniem jak widać jest jakiś pumeks. Zrozumiałem, że właściwie po co tłumaczyć czytelnikowi na siłę o co chodzi w całym uniwersum we wstępie, skoro nikogo to nie interesuje. (Narada w pierwszych rozdziałach książki rzeczywiście cudowny pomysł xddd). Jeśli będę zaczynał od nowa z pewnością pierwszą rzeczą na jaką się zdecyduję będzie wywalenie wszystkich polityk i historii ze świata. Co za tym idzie całych obrad w jadalni, czy np. wstępnej akcji w karczmie, zostawiając miejsce bohaterom i ich relacjom. Wydaje mi się, że musiałbym też jakoś skrócić całość żeby zakończyć wstęp do historii, (za który uważam śmierć matki księcia) był możliwie wcześniej. Reszta będzie poznawana tak jak powinno być - z biegiem wydarzeń i kolejnymi stronami po trochu, a nie wszystko od razu. Początkowo źle zrobiłem tworząc świadomie postacie dla świata, a nie odwrotnie, a wgłębiając się w pisanie, zrozumiałem jak bardzo.

    Wziąłem sobie za duży projekt, jak sama zauważyłaś i od początku coś mi w nim nie grało. Z biegiem tego, jak się uczyłem nowych rzeczy o pisaniu, poznawałem, jak kiepsko to wygląda. Z pewnością znacznie lepiej byłoby to na ten moment porzucić i zabrać się za mniejsze projekty. Ale przyznam, że pisanie akurat tej książki sprawia mi frajdę, a gdybym zabrał się za coś innego, wiem, że cały czas myślałbym o tym ^^. Co właściwie zrobię? - Nie wiem, zobaczymy :D

    Miałbym mnóstwo pytań jeszcze do ciebie co do sierotek, ale teraz ciężko mi to wszystko ogarnąć. Na pewno zabierając się za poprawki, najpierw zacząłbym od planu jak to wszystko rozpocząć i ogarnąć strukturę historii.

    Ogólnie jeszcze raz dziękuję bardzo za waszą pomoc i poświęcony czas. Obiecałbym, że się poprawię, ale no… ^^ nigdy nie wiadomo. Mam taką nadzieję.

    Ps. Volhar ( postać u świń) był osobą która zamordowała matkę księcia, a rozdział z nim miał być zapowiedzią zdarzeń, ale jak widzę to mi też nie wyszło :) ( dodałem go też jakiś czas temu do prologu i to on jest odpowiedzialny za pogrom w prologu, ale nie wiem, czy w wersji którą ty już czytałaś on się znalazł.)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Spokojnie, ocena nie zając – nie uciekłaby. :) Sama dobrze wiem, jak trudno nieraz wygospodarować czas, stąd i moja odpowiedź pojawia się dopiero dziś.

      Co do łopatologii nie dziwię się, że jest to trudne, tak jak i trudne jest wczuwanie się w potencjalnego czytelnika, który wnioskuje z tekstu. Problem znika jednak, kiedy przestajemy starać się usilnie coś opowiadać, a zaczynamy skupiać się na pokazywaniu. Jeśli pokażesz, dajmy na to, jak zachowuje się Cassy na pogrzebie ojca, czytelnik domyśli się jej cierpienia. Tak samo zresztą jest w przypadku ukazywania tła historycznego czy politycznego – jeśli pokażesz, że armia Veliusa robi pogrom, czytelnik sam wyciągnie na ten temat swoje wnioski, nie będziesz musiał tłumaczyć, że Velius jest tym złym. I dokładnie tak samo możesz ukazywać tło kulturowe – pokazując ceremonię pogrzebową oczami Cassy, dasz mi do zrozumienia, że tak właśnie pogrzeby wyglądają w tej krainie, a jeśli postaci będą często rozmawiać o religii i czy w różnych częściach Ceresii myśleć na Stwórcę!, dodam dwa do dwóch, że jest to religia dominująca. Kulturę, religię, tradycje z nią związane pokazuj wśród bohaterów wszystkich krain, wtedy każda będzie mieć swoją indywidualną, choć pewne elementy mają prawo być do siebie podobne, brać się od siebie – zupełnie jak działo się to dawniej w realnym świecie.

      Wiedziałem, że zarzucam czytelnika niepotrzebnymi informacjami cały czas, ale trochę przyznam, nie wiedziałem jak inaczej to przedstawić. – Każda informacja powinna mieć swoje miejsce i czas. Przykładowo, bardzo fajnie poprowadziłeś zabieg, kiedy to przy stole Dariana opowiada o rodowym orężu, które możemy zobaczyć w tej samej komnacie, a które kilka rozdziałów potem Arendis musi ze sobą zabrać. Nie napisałeś o mieczu ani za dużo, ani za mało, wprowadziłeś strzelbę Czechowa, która powróciła, a kiedyś pewnie i wypali. Szukaj pretekstu do przekazywania informacji w scenach, ale jednocześnie niech akcja pozostanie na pierwszym planie – ważniejsze od miecza było spotkanie przy stole, a potem konieczność ucieczki podzamczem przed wrogimi wojskami. Zadawaj sobie pytania: Czy ta informacja jest teraz czytelnikowi potrzebna? Z czym się wiąże, dlaczego akurat teraz o niej wspominam? Coś ma z niej wynikać czy po prostu tak sobie ją tu wsadziłem bez pomysłu? Dzięki temu będziesz mógł ocenić słuszność danych i wyselekcjonować te obecnie potrzebne. Z biegiem fabuły, rozwoju wątków i przybywaniu nowych tych danych powinno być więcej, ale zwykle powinny z czegoś wynikać. Na przykład informacja o niewolnictwie wydawała mi się trochę na siłę; teraz, gdy o tym myślę, pojawiła się chyba tylko po to, by sprzedać czytelnikowi zawoalowaną historię Ceresii. Ta, jak widzisz, w ten sposób kompletnie się zgubiła w tekście, bo scena powracających żołnierzy była sama w sobie po prostu ciekawsza. Oczywiście mieszczanie mogliby się zastanawiać, co stanie się z jeńcami, bo od X lat nie mogą być brani do niewoli, ale nadal nijak ma się to do charakteryzowania podziału krainy. Bo ci ludzie ten podział dobrze znają.
      Także widzisz, nikt też nie każe ci rezygnować ze wszystkich informacji, one też muszą czasem wybrzmieć, ale potrzebują silnego pretekstu oraz nie może być ich zbyt wiele, by akcja – i tu nie mam na myśli scen dynamicznych, pościgów i walk, tylko po prostu działanie bohaterów nawet w scenach pasywnych, gdy siedzą i gadają – by ta akcja była na pierwszym planie.

      Usuń
    2. Przynajmniej początek, który wprowadzając do historii zdecydowanie za długo trwa. – Tak, bo dopiero po śmierci Dariany ma się wrażenie, że coś się zaczyna dziać. To jest punkt przełomowy bieżącej wersji, jednak… nie musi tak być. Bo jednak z strony brakowało mi trochę takiej zwykłości, rutyny postaci choć chwilę, by wprowadzić czytelnika w tekst. Zaczynasz od tego, że sieroty i Amrod trafiają do Dariany i od razu zaczynają się rozmowy, plany, za którymi trudno nadążyć. Może więc niech droga do Derenhalii potrwa nieco dłużej? w tym czasie czytelnik mógłby lepiej poznać Amroda i sieroty? To, że świetnie radzą sobie w terenie, co byłoby hintem do scen, w których naprawdę będą musieli uciekać? I że Amrod w niektórych kręgach faktycznie nie jest lubiany, bo uznawany jest za legendarnego, ale zdrajcę? W tym samym czasie czytelnik mógłby uczestniczyć w życiu Arendisa… Poznać chłopca i jego matkę, i Leviego, i Radiusza – zanim ich wszystkich straci? I tak samo poznać życie Cassandry, która radzi sobie po śmierci ojca, poznać jej relację z Minerwą? Poznać dwór, który będą musiały opuścić? W obecnej wersji wizja ta boli bohaterkę, ale nie czytelnika, bo nie związał się z tym miejscem i księżniczką na poziomie emocjonalnym.
      Zobaczy, na początku masz 3 perspektywy. I tak: u Cassandry początek mógłby być względnie pasywny, ale dramatyczny i emocjonalny; u Arendisa zaś pozornie spokojny, bohater mógłby odbywać treningi z Radiusem i bardziej przyjaźnić się z Levim (by czytelnik zaraz po poznaniu ważnego przyjaciela księcia, po jednej scenie w lochach, zaraz go nie stracił w trakcie ucieczki Arendisa z zamku; gdybyśmy lepiej poznali relacje Arendis-Levi, bardziej byłoby nam chłopców żal). Być może to Levi i Arendis mogliby wymknąć się oglądać powracających żołnierzy? Coś by się działo, jakaś wojna, ale jeszcze trochę odległa, wisiałaby w powietrzu. Natomiast to sieroty w trasie z Amrodem mogłyby być dynamiczniejszym silnikiem napędowym "wstępu". Może Arendis i sieroty nie muszą poznawać się tak szybko? Może w drodze do tego spotkania mogą myśleć o sobie, o swoich oczekiwaniach względem siebie? (Na przykład Arendis mógłby nie móc doczekać się spotkania z Amrodem, mógłby rozmawiać o nim z Radiusem?) To by wzbudziło napięcie, czytelnik czułby, że ma na co czekać (na spotkanie) i wystarczająco ze scen poznałby twoje postaci, zanim nastąpiłby ten punkt. Tekst zacząłby się dziać pozornie szybciej, bo fabuła ciągnęłaby w przód, zamiast stanąć ci od razu na dworze Dariany. Mimo że oddaliłbyś punkt kulminacyjny, czyli jej śmierć, nie mógłbyś powiedzieć, że na początku postaci nie miałyby co robić.

      Jeśli będę zaczynał od nowa z pewnością pierwszą rzeczą na jaką się zdecyduję będzie wywalenie wszystkich polityk i historii ze świata. Co za tym idzie całych obrad w jadalni, czy np. wstępnej akcji w karczmie, zostawiając miejsce bohaterom i ich relacjom. – O właśnie! Gdybyś czymś bardziej scenicznym wypełnił pierwsze rozdziały, te obrady przesunęłyby się w czasie, a więc czytelnik już zainteresowany tekstem zupełnie inaczej by do nich podszedł.

      Usuń
    3. Z pewnością znacznie lepiej byłoby to na ten moment porzucić i zabrać się za mniejsze projekty. Ale przyznam, że pisanie akurat tej książki sprawia mi frajdę, a gdybym zabrał się za coś innego, wiem, że cały czas myślałbym o tym ^^. – Możesz też ten projekt podzielić sobie na jeszcze mniejsze partie, nie tylko dwa obszerne tomy po 40 rozdziałów. Początkowe rozdziały, tym razem bardziej sceniczne, możesz potraktować jako osobną część, którą potem będziesz kleił z tą resztą tekstu, która na pewno prezentuje wyższą jakość, bo zawsze tak jest, że nowsze rozdziały pisze się już z nową wiedzą, większym doświadczeniem.

      Miałbym mnóstwo pytań jeszcze do ciebie co do sierotek, ale teraz ciężko mi to wszystko ogarnąć. – Ależ ja się nigdzie nie wybieram. :) Możesz wracać z pytaniami tutaj albo nawet napisać do mnie na pv, gdybyś miał jakieś wątpliwości. I rozumiem, że kiedyś będę miała szansę jeszcze raz zmierzyć się z tekstem, ale tym razem już po bardziej radykalnych zmianach, z treściwą skałą, nie – pumeksem. ;) Możemy się tak umówić?

      Ach, a co do Volhara, przydałby się chyba jednak rozdział, w którym spotka się on z królem i dostaje zlecenie. W tym momencie wreszcie poznalibyśmy Veliusa jako poważnego, szanowanego na swoim dworze i radykalnego, strasznego władcę i jego plan. Moglibyśmy się zdziwić, że potem, przy Cassandrze i Minerwie, zachowuje się inaczej (lub tak samo, nie wiem, w każdym razie postać nabrałaby głębi, bo ukazywałbyś ją w różnych okolicznościach). Realizacja planu na zabicie Dariany zbliżałaby się wielkimi krokami, a świadomość czytelnika, że nie da się jej powstrzymać, budziłaby ogromne napięcie. Nie miałam pojęcia, że to Volhar zabił księżną, bo w wersji, którą czytałam pozdrowienia od Veliusa przesyłał jej Ilius, a Will zobaczył, że ostrze w ciele Dariany zatapiał jeden ze strażników. Także ja ciągle myślałam, że Volhar ma do zrobienia coś innego. Do tego w rozdziale 7. znajduje się w stodole, w królestwie Veliusa, skoro ma się z nim spotkać, natomiast w 9. jest już w Derenhalii…? Szybko coś (inna sprawa, że nie pamiętam, gdzie stacjonuje Velius, więc nie znam tych odległości, które Volhar miałby przejechać).

      Usuń
    4. Och, na Stwórcę! Wybacz błędy, w tym literówki w komentarzach, pisałam je na telefonie i wyszło, jak wyszło ;____;

      Usuń