[217] ocena tekstu: Eksperyment Weiningera

[Ania, nie Anna, Netflix]

Autorka: Elisabeth Eden
Tematyka: dramat, kryminał
Ocenia: Skoiastel, z pomocą Ayame


Przed rozpoczęciem oceny zaznaczę, że powstała ona we współpracy z Ayame, która pomagała nie tylko z researchem medycznym i betą. Już teraz bardzo dziękuję za ten wkład i cieszę się, Aya, że towarzyszyłaś mi w czasie lektury. 

Oto nasze wspólne wrażenia:


PROLOG

„Nie miał jednakże problemu z tym, by poczuć jej zapach, parujący oddech, kiedy nachyliła się, by wyszeptać mu kilka słów do ucha. Rękawiczki, mon cher”. Wystarczyły ledwie dwa słowa w ojczystym języku kobiety, ten wibrujący mezzosopran, a już od stóp do głów oblało go ciepło”. – Dopiero zaczynam i może nie powinnam być uprzedzona ani sięgać po skojarzenia, ale nie wiem, więc zapytam. Czy czytałaś kiedyś coś Fleminga (tak, pytam o serię z Bondem) albo MacLeana? Ta subtelność w opisywaniu słowem szczegółów jest ujmująca, czuję się tak, jakbym czytała coś tych panów, gdy bohaterowie ich serii spotykali Te Kobiety. Nawet drobne, bardzo subtelne pozbawione seksualności interakcje wywoływały we mnie zawsze dreszczyk. Tu znów go poczułam; to bardzo miłe uczucie. 

Przeniosłabym zdanie zapisane kursywą do nowej linijki, aby przeciąć w pół ścianę tekstu i jednocześnie podkreślić kluczową dla sceny kwestię. 

 

Zsunął dłoń, z odrazą otrzepując szary brud, do tej pory pokrywający wierzchnią stronę zegara. – Otrzepuje się coś z czegoś, na przykład marynarkę z pyłu. Sam pył można też strzepnąć.  Takie strzepywanie/otrzepywanie kojarzy się raczej z czymś sypkim – popiołem, pyłem (nie bierzemy na tę chwilę pod uwagę literatury dla dorosłych). Szary brud nie wydaje się z tym jednoznaczny, prędzej interpretowałabym to jako coś trwalszego, plamistego,  może i lepkiego, czego z kolei nie da się strzepnąć. Może zetrzeć?

 

Na to jednak zaplanował osobną audiencję w porze wieczornej; nie mógł pozwolić sobie na rozproszenie trywialnymi problemami przy tak znaczącej ilości obowiązków. – Nie bardzo rozumiem oddzielania akapitem tego i poprzedniego fragmentu.

 

Chętnie wrócę się do samego początku rozdziału. Spójrz:

Wciąż jeszcze potrafił przypomnieć sobie dzień, w którym kupił ten antyk. Ręcznie wyciosany z solidnego, północnego drewna, a następnie sprzedany na targu Petersburskim w 2008 jako zapomniany skarb między stosami tabakierek i porysowanych kocich figurek. Gdy opierał dłoń na pokrytej zastałym kurzem ramie odnosił wrażenie jakby znowu znalazł się w tłumie rozgadanych spacerowiczów, machających portfelami, które ledwo potrafili utrzymać w skostniałych z zimna palcach. – Nie mogę ukryć, że od początku jestem zachwycona twoją szczegółowością i, przede wszystkim, plastycznością opisu. Zwracasz uwagę czytelnika na elementy, które budują klimat i praktycznie bez udziału świadomości wprowadzają w tworzony świat. Przeskoczmy jednak kilka akapitów:

 

Tym razem spojrzał nie na telefon, lecz wkoło niego, chłonąc wzrokiem rzeczywistość poza mikroskopijnym wszechświatem zamkniętym w przestrzeni internetowej na polu zaledwie kilkunastu centymetrów. Różnica była diametralna. Razem z obrazem powróciło także uczucie ciężkości na kostce obleczonej brudnozłotym sygnetem, miękkość futra muskającego kark oraz zapach ususzonego kwiecia znajdującego się w każdym wazonie we wnękach między wysokimi oknami (Nike nie tyle uwielbiała kwiaty, co nienawidziła swądu starych korytarzy, dla niej więc powstał zamknięty ogród na wewnętrznym dziedzińcu). – No dobrze, ale teraz realnie poczułam się trochę zmęczona. Początkowe wrażenia, gdy bohater dotykał zegara, przypominał sobie swoją Nike i tak dalej sprawiały, że realnie przysunęłam się bliżej monitora, by chłonąć tekst. Teraz jednak mnogość zdań złożonych wielokrotnie trochę mnie zniechęciła. Wymagają one ode mnie ciągłego skupienia, używasz wielu długich, wielosylabowych słów, przez które muszę przejść, aby dojść do sedna. Brudnozłoty, diametralna, mikroskopijny, zamknięty w przestrzeni internetowej, muskający, znajdujący, ususzony… To wszystko to same przymiotniki, przysłówki albo imiesłowy przymiotnikowe, słowem: określenia, a więc zupełne rozpychacze! I rozumiem, że w wielu momentach mogą sprawić, że czytelnik się rozpłynie (jak w wyżej podanym, nostalgicznym wspomnieniu), ale jednak nie mogą trwać za długo, bo z każdym zdaniem wysysają siły do czytania. Szybciej muszę sobie zrobić przerwę w czytaniu po fragmencie tak zbudowanym, niż gdybyś kilka przysłówków wycięła bez żalu. Wyżej nadmieniłam, że warto skupić uwagę czytelnika na konkretnych elementach, które budują klimat. Odpowiadają również za wyobrażenie sobie postaci lub scenerii. Jeśli jednak przedobrzysz, pisząc przydługie, męczące opisy, taka też będzie sama scena – przydługa i męcząca. 

Pamiętaj też przy okazji, że początek jest po to, aby czytelnika przeciągnąć na swoją stronę, zachęcić. Wielu odbiorców wcale nie kupuje książki, bo widzi ładną okładkę albo ciekawy blurb – tylko bierze i otwiera pierwszą stronę, sprawdzając narrację. I choć zdania masz piękne, estetyczne i oddające multum wrażeń sensorycznych, im dalej w las – tym więcej drzew. Tym trudniej mi się skupić, co czytam, a więc w pełni cieszyć się tekstem. Nie mogę nie wziąć pod uwagę, że ktoś mniej przyzwyczajony do takiego rozlazłego stylu szybko się zmęczy, a co za tym idzie – znudzi. 

 

Śnieżyca, czy nie, ta przesyłka nie mogła zostać zaprzepaszczona w zaspach. Ze względu na warunki pogody da im jeszcze dodatkowe pół godziny, po tym czasie jednak jego słynna cierpliwość osiągnie limit. A gdy decydował się wyjść na zamknięty strych i długim palcem odszukać numeru kontaktu, nigdy nie robił tego w prymitywnym celu. – Świetne zakończenie, cliffhanger mocno osadzony. Aż chce się sprawdzić, o jaki cel chodzi. Nie zdradziłaś niczego więcej o samej przesyłce, wielu kwestii muszę, nie: chcę domyślić się sama. 

 

Rozdział 1 - Marlene

Już teraz wiem, że ciężko będzie mi wyłuskać jakikolwiek komentarz. Poza wypisem błędów, który zawarłam poniżej – tak, specjalnie, aby nie wypychać oceny właściwej i żebyś mogła dostrzec, jak niewiele mam do napisania o samej treści. Twój tekst się broni. Nie fabułą, bo jeszcze jej nie znam, ale stylem i niesamowitym wyczuciem. Z jednej strony mam streszczenie, bo opisujesz chociażby śmierć bohaterki, ale jest to tak zręcznie wplecione w przemyślenia Marlene, że zupełnie mi to streszczenie (jak rzadko!) nie przeszkadza. Mogłabym się ewentualnie doczepić, że ten pierwszy dialog z ciotką o chorobie Marlene podchodził niesubtelnie pod ekspozycję dialogową, ale to w sumie wszystko, co miałabym do zarzucenia tej notce. Jednocześnie jest mi bardzo ciężko być obiektywną choć w małym procencie. Piszesz o rudowłosej Marlene, która mieszka na gospodarstwie, ma duszę romantyczki, zadatki na poetkę, pisarkę i głowę pełną bardzo, ale to bardzo realnych przemyśleń. To obawy zwyczajne i ludzkie, a jednak przedstawione w taki sposób, że nie umiem się przy nich nie zatrzymać i pokiwać głową, myśląc: Hej, Marlene, nie jesteś przypadkiem jakimś moim alter ego…? Cytaty dla czytelników postronnych, co by mieli dowody:

 


Po tylu latach potrafiła już spojrzeć na tę historię z dystansu i dostrzec w niej romantyczność. W duszy nadal tęskniła za matką z całego, przepełnionego emocją serca, lecz wolała jej śmierć niż ból, który przeżywała obecnie Irma. Dawniej nie wierzyła temu szczerze, ale wiele prawdy zawarto w słowach, że to utratę żywych ludzi przeżywało się podwójnie - przez dawne wspomnienia i te, które miały tworzyć się bez naszego udziału. 



Być może wszystko nadinterpretowała, może był w tym jakiś ichny sens, którego nie potrafiła dostrzec, ale sama przyłapywała się czasem na takim smutku. Zastanawiała się wtedy, czy żyjąc na wsi, raczej bez internetu, ale za to z laptopem pełnym nieukończonych powieści, zagrodą dla owiec i bliskością klifów, jest rzeczywiście szczęśliwa, czy może po prostu nie spróbowała nigdy niczego innego i istnieje na świecie miejsce, gdzie czułaby się jeszcze lepiej. Wątpliwości narastały momentami do tak przytłaczającego rozmiaru, że zazdrościła swoim babkom prostoty ich ciężkiego życia, gdyż miała wrażenie, że nieograniczony wybór życiowej ścieżki czyni z niej wieczne dziecko, które do samego końca już będzie się panicznie rozglądać, czy aby na pewno idzie tam, gdzie na początku chciało i czy to początkowe chcenie jest jeszcze w ogóle aktualne.

 

Niesamowite jest również to, że spędzam z Marlene zaledwie kilka minut, a mam wrażenie, że na wylot znam nie tylko ją, ale i całą jej rodzinę. Opisy postaci wplatasz w sposób lekki i płynny, poruszający wyobraźnię. Piszesz chociażby tak:

 

Irma Sanders (do niedawna Sanders-Collins), kobieta surowego obyczaju z wychowania i doświadczeń, podniosła ostrzyżoną na jeża głowę, rzucając swojej bratanicy sceptyczne spojrzenie. Dzięki szarym, mglistym oczom oraz skrzydlatej linii brwi miała wrodzone predyspozycje do karcenia wzrokiem, lecz Marlene się jej nie obawiała.

 

Proszę państwa! Czy gdzieś tu znajdują się wprost wyłożone informacje o wyglądzie bohatera, jakby wykreślane z checklisty? Ano nie! A przecież widzimy ciotkę w całej okazałości, prawda? W ilu ocenach do znudzenia pisałyśmy, że bohaterowie nie składają się z barw tęczówek i owłosienia? Tutaj jednak mamy informację na ten temat tak subtelnie podsuniętą i wplecioną w tekst, że absolutnie nie można się do tego przyczepić. 

 

To samo dotyczy ukazywania charakterów:

Marlene nie przypomina sobie, by kiedykolwiek wierzyła w tę szaloną historię, była natomiast pod wrażeniem pokerowej twarzy i ciepłego spojrzenia taty za każdym razem, gdy o niej wspominał. Zamiast w warsztacie, powinien zacząć pracować w przedszkolach, ponieważ czytając książki z taką pasją bez problemu przekonałby dzieci, by zaczęły dbać o drzewa zamieszkiwane przez wróżki.

 

Jak wcześniej myślałam o wydanych Flemingu czy MacLeanie, to teraz przypomina mi się Lucy Maund Montgomery i Frances Hodgson Burnett. Mimo że prowadzisz do tej pory tekst jedną stylizacją narracji, to jednak da się wyczuć te subtelne zmiany w zależności od atmosfery panującej to w głowie Marlene, to na zewnątrz (na przykład, biorąc pod uwagę zmieniające się warunki pogodowe). W tej samej notce mamy poważne przemyślenia młodej kobiety oraz wspominanie czasów, gdy wierzyło się we wróżki, a także zdania typu: Ta uzależniona od piękna wariatka była zdolna do wszystkiego i nie potrafiła oprzeć się pokusom – w odniesieniu do stania na deszczu, które groziłoby przeziębieniem. Twoja zręczność literacka jest godna podziwu, a fakt, że główną bohaterką zrobiłaś dziewczynę kochającą piękne słowa i sztukę, czyni całość spójną. 

 

Muszę się do czegoś przyznać. Na początku, po pierwszych zdaniach tego rozdziału sądziłam, że przenieśliśmy się w czasie i akcja opowiadania osadzona jest w drugiej połowie dziewiętnastego wieku. Jako że Marlene ma dość mocno zakorzenioną duszę romantyczki, sądziłam, że jej obraz to przebrzmiewanie romantyzmu, który zostaje zrzucony na dalszy plan przez pozytywizm. Później, im dalej czytałam, tym bardziej zdawało mi się, że czasy będą znacznie bardziej bliskie współczesności – dopóki nie przeczytałam o pokoleniu Z i internecie, obstawiałam… dwudziestolecie międzywojenne. Nie wiem, dlaczego mam taki dysonans, czytając cię. Bardzo ciężko mi wczuć się teraz w to, że narracja – niejednokrotnie poetycka, płynna, przypominająca literaturę piękną – oddaje współczesność. Podejrzewam, z czego to wynika. Zapewne z mojej miłości do literatury, cóż, starej, przedstawiającej daleką przeszłość – tam, dzięki stylizacji i linii fabularnej, można było przenieść się w czasie, poznać dawne obyczaje i dowiedzieć się, jak ludziom żyło się kiedyś. Teraz więc czuję się trochę rozdarta – jak sosna Judyma. Z jednej strony bardzo jestem ciekawa, jak Marlene, która jest aż tak odklejona od rzeczywistości, odnajdzie się w nowym dla siebie świecie (naprawdę liczę na wpływy!), z drugiej – czy narracja nie jest mimo wszystko przesadzona? Bohaterka jakby nie było ma laptopa, konto na Instagramie, zna postęp technologiczny. Może nie jest jego największą fanką, ale dorasta w czasach, gdy ten postęp istnieje. A jednak nadal brzmi trochę jak Ania z Zielonego Wzgórza, bohaterka powieści sprzed pierwszej wojny światowej. Różni je ponad sto lat, to szmat czasu. Zastanawiam się, czy po prostu nie przesadziłaś z uładnianiem tego tekstu, jeśli jednak ma oddawać czasy współczesne. 

 

Marlene nie miała pojęcia, dlaczego to pytanie zdało jej się oburzające. Reakcja była pewnie głęboko zakorzeniona i automatyczna, sama bowiem należała do dziewcząt, które uważały, że znajomi ze szkoły spędzają zbyt wiele czasu pisząc do siebie szybkie wiadomości na messengerze, zamiast spróbować równie krótkiej, ale ludzkiej rozmowy. W Claddaghduff nie było z tym jeszcze aż takiego problemu, ale gdy przeniosła się do high school w Clifden musiała założyć konto na Instagramie, żeby być na bieżąco z tym, o czym rozmawiali inni i przy okazji móc otwierać wysyłane przez nich linki.

Może gdy Marlene trafi do współczesnej szkoły w mieście, jej narracja – stylizacja POV – również ulegnie zmianie? Może będę mogła śledzić wpływy nowoczesności na bohaterkę aż do końca powieści, nie tylko poprzez samą linię fabularną, ale i właśnie zmiany w POV? Kurczę, to by miało potencjał! 

(Przy okazji – bardzo spodobał mi się żart o gęsim piórze, szczerze mówiąc).

Przypomina mi się od razu Sylvia Plath i jej „Szklany klosz”. Równie młoda i ambitna bohaterka wybrała pracę w redakcji czasopisma dla dziewcząt, daleko od bezpiecznego domu, w zupełnie nowym świecie. Nie odnalazła się w nim, jestem więc ciekawa, którą drogę przejdzie Marlene. Czy będzie jej trudno? Czy może nie będzie miała aż takich problemów z adaptacją? Wydaje mi się, że skoro powieść napisana jest takim językiem, że aż sugeruje, że bohaterka stylizuje się na starawą – jej adaptacja powinna być znacznie trudniejsza. Bo z jednej strony mamy postać, która ma wprawdzie konto na Instagramie, ale jednocześnie z jakiegoś powodu używa w narracji głównie okrągłych zdań bogatych w dopowiedzenia i raczej archaiczne spójniki pokroju bowiem, ale jakże, cóż i tak dalej. 

 

Okropnie rozpaczała wtedy, że potłuczone kolano będzie wystawać spod sukienki, lecz nie było tego złego, co by na dobre nie wyszło i dla świętego spokoju tata pozwolił jej szybciutko wybrać inną ze starych szaf na strychu. – Przy pierwszym czytaniu zastanawiałam się, po co bohaterce inna szafa na bal. Dopiero przy drugim załapałam, że chodzi o inną sukienkę. 

 

W dalszej części tekstu znajduje się opis pokoju. Jest bardzo obrazowy – jak całość – ale jednocześnie, mając za sobą tyle stron, czuję, że robię się trochę znużona. Nie powiem, by brakowało mi dynamicznej akcji, ale jednak brakuje… czegokolwiek, co by się działo. Nie muszą to być wielkie rzeczy, chodzi mi bardziej o dominację właściwej linii fabularnej nad opisami. Tak naprawdę nie bardzo nawet wiem, po co Marlene wróciła do pokoju i co ma zamiar robić. Czy było to wspomniane? Nie pamiętam. Dowiem się tego pewnie za moment, ale nie czuję, by było to istotne. 

Pisałaś mi wprawdzie w zgłoszeniu, że nie spieszysz się z wydarzeniami. Ma to swoje plusy i minusy. Początek książki, jak wspominałam, jest od tego, by zatrzymać czytelnika i zachęcić go do poznania historii. Chociaż postacie, przedstawione środowisko i nakreślony wątek podjęcia studiów dziennikarskich są ciekawe, nie wiem, czy same w sobie wystarczą, by odbiorca chciał się przedzierać przez takie akapity jak ten: 




To fragment, który w czasie czytania właściwie można by pominąć, ledwo przelecieć wzrokiem i fabularnie nic się nie traci. Pod koniec wprawdzie znajduje się informacja o pamiętniku i zacięciu bohaterki do pisania, ale to mogłabyś chociażby pokazać sceną, w której Marlene otwiera pamiętnik i zaczyna w nim coś notować. Twoich ekspozycji do tej pory nie uznawałam za męczących, bo oddawałaś w nich postać, ale kiedy piszesz tak ciągle, skupiając się na opisach i przyćmiewając fabułę, przestaję umieć to doceniać. 

Tym bardziej że po krótkim, zabawnym dialogu, Marlene i Andy trafiają na poddasze, gdzie znów pojawia się opis stosu starych rzeczy; mam wrażenie zdublowania. Te dwa fragmenty są, na moje, zbyt blisko siebie.

 

Nikt poza tatą, ciotką i wychowawczynią w szkółce dla dzieci jej w ten sposób nie nazywał, zresztą biorąc pod uwagę zamieszkanie oraz pasje, znacznie bardziej przypominała chłopkę. – Zapewniasz mnie o tym narracją, opisem. Ale jednocześnie stylizacja i romantyczny charakter, który zdążyłam poznać, jakoś mi się z tym kłócą. Marlene w życiu nie nazwałabym chłopką, to dziewczyna znacznie bardziej wykształcona i obeznana – czuję to po tym, jak stylizujesz jej POV. 

 

Rozdział 2 - Magdalena

Spójrz, jak zaczynasz:

Grupy, które niezależnie od tego, co się dzieje ani jak wielki wpływ ma to na obywateli, zawsze wydają się stać nieco na uboczu, jakby oddzieleni od całego rozgardiaszu niewidzialną, miękką barierą, nie tyle wygłuszającą, ile zniekształcają dźwięki dobiegające z drugiej strony. Jednostki, dla których inny bywa cykl dnia i nocy, w inny sposób rozłożone priorytety na piramidach wartości, zdają się nawet inaczej starzeć, czasami wolniej, a czasami szybciej niż ci stojący po drugiej stronie cienkiej, czerwonej linii. A to wszystko nie ze względu na indywidualną naturę non-konformisty, lecz poprzez przynależność tak pochłaniającą i intensywną, że jakoby oddziela człowieka jak położna oddziela dziecko od matki, podświadomie zawsze dźwięcząc już w głowie słowami "my" oraz "reszta". 

 

Mamy tu tylko trzy zdania. Trzy wielokrotnie złożone zdania, które znów wymuszają na mnie stuprocentowe skupienie się nad tekstem. Jest płynnie o tyle, o ile zaangażuje się w to czytelnik – twoja literatura nie jest literaturą dla wszystkich, ponieważ nie każdy będzie chciał zmierzyć się z taką formą. Nie znaczy to, że masz ją zmieniać, zupełnie wyzbywając się swoich przyzwyczajeń i miłości do wielokrotnie złożonych zdań, możesz je ewentualnie trochę urozmaicić. Pozwolę sobie wkleić tu jedną z moich ulubionych wskazówek:

 



U ciebie przeważają zdania niebieskie, jednak nie możesz liczyć na to, że czytelnik będzie wypoczęty cały czas. Chyba że liczysz na to, by się tym stylem delektował, ale przez to czytał mniejszymi fragmentami, przerywał lekturę szybciej niż wyznaczasz koniec notki. Ja sama, choć lubię styl Hrabala, a u ciebie pierwszym gdzieś właśnie przy opisie pokoi też musiałam zrobić przerwę. [Tutaj] znajdziesz przykład jednego z aż 92-wyrazowego zdania (!) rozłożonego na czynniki pierwsze. Długie zdania mogą być sporym walorem, bo spowalniają tempo, zabierają czytelnika w podróż pełną sensorycznych doznań, ale jednocześnie zbudowane być powinny tak, by czytelnik nie zgubił tego, co jest ich sensem. W twoim przypadku mam wrażenie przesady – nie wiem, dlaczego tak zaczynasz i co to ma do fabuły. Nie wiem, którego bohatera są to przemyślenia i czy w ogóle nimi są, a może to stary dobry narrator wszystkowiedzący. Zaczynając w ten sposób, sprawiasz, że nie mam pojęcia, gdzie się znajduję i z kim. Przy fragmentach z bohaterem z prologu, a także w rozdziale pierwszym sądziłam, że stylizujesz mowę pozornie zależną. Teraz przestałam być tego pewna. Narracja opisująca Magdalenę wydaje się od niej potwornie daleka i obiektywna. Moja wyobraźnia nie działa. Nie jestem w scenie – jestem zawieszona w czasie i przestrzeni i czekam, aż coś się wydarzy. Kiedy takie opisy pojawiają się wewnątrz sceny – właśnie jako przemyślenia – można je zręcznie wpleść w narrację, nie zaburzając lektury. Tu natomiast nie mam jeszcze fabuły. To ładny wstęp, ale nie mogę przestać zastanawiać się: po co?

Jak na złość i w zupełnym przeciwieństwie do Marlene, którą poznawałam w czasie trwania sceny – najpierw w rozmowie z ciotką, później w interakcji z Andy – życie Magdaleny po prostu streściłaś. Piszesz tak:

 

Składając papiery do trzech różnych uniwersytetów medycznych, w tym jednego zagranicznego, Magdalena owszem, była sobie w stanie wyobrazić siebie na studiach z dziedzin biologii molekularnej, biotechnologii, astrofizyki lub psychologii. (...) Po trzech pierwszych latach studiów oraz pierwszych praktykach dowiedziała się o sobie zatem dwóch zupełnie nowych rzeczy - że w rzeczywistości nie ma dla niej na tej ziemi żadnego innego miejsca, a co za tym idzie, że może równie dobrze zatrudnić zawodowe płaczki, gdyż wszystkie inne plany leżały już martwe, przysypane warstwami zużytych rękawiczek jednorazowych, białych niewyprasowanych fartuchów oraz ciężkich tomów Sobotty, Greya i Farmakologii Klinicznej. – Dwie pierwsze wzmianki dotyczą nazwisk autorów, trzeci to tytuł. Trochę się to gryzie. Idźmy dalej:

 

Obrana przez nią droga, nawet jeżeli tak właściwa, jakby specjalnie przygotowana pod jej małe, zwinne stopy, nie okazała się jednak usłana różami. Krwią, potem oraz odbarwiającą notatki kawą, jak najbardziej, ale niczym, co pachniałoby przynajmniej minimalnie znośnie. Liceum skończyła we Wrocławiu, tam, gdzie mieszkała razem z rodzicami po tym jak jej ojciec Anglik przeprowadził się do miasta żony i zaczął nauczać biofizyki dla klas English Division na Uniwersytecie Medycznym im. Piastów Śląskich. To był tylko przypadek, niewinna zagrywka losu, bowiem ani Frederick ani Maria nie mieli nic wspólnego z tym kierunkiem. (...) Zdała maturę z doskonałymi wynikami w dwujęzycznej szkole, rok wcześniej podjęła się także rekrutacji na międzynarodowe egzaminy z angielszczyzny, oczywiście bez najmniejszego problemu. Wielką Brytanię odwiedzała niemal co każde wakacje, ciężko więc było mówić o jakichkolwiek barierach. 

 


I to już jest dla mnie zdecydowanie nie do przełknięcia. Za dużo i jeśli literacko na wysokim poziomie, to mimo wszystko topornie. Nawet nie wiem do końca, co masz na myśli, pisząc o zatrudnieniu zawodowych płaczek. Z jednej strony inne plany metaforycznie leżą przysypane rękawiczkami, a więc wydaje się, że są zapomniane i nie zwraca się już na nie uwagi. Z drugiej – no właśnie, czemu płakać przez to, o czym się zapomniało? Punktujesz po kolei coś, co w twojej opinii buduje postać, ale to wciąż nic ponad punktowanie – bez wyrazu, nudno, punkt po punkcie. Jednocześnie częściowo brzmi to tak, jakby bohaterka chciała wymienić wszystkie swoje osiągnięcia, a to nie jest najlepsza z cech, raczej budzi antypatię.  

Rozdrabniasz się nawet, pisząc o tym, z jakich powodów Magdalena wybrała taką a nie inną uczelnię. Będąc z tobą zupełnie szczera, nie mogę nie wspomnieć o tym, że nie wydaje się to jakieś szczególnie istotne. Gdybym znalazła twój tekst wydrukowany, wydany, gdzieś na sklepowej półce, pierwsze strony sprawiłyby, że zachwyciłabym się, zachłysnęła twoim stylem, ale rozdział drugi przekartkowałabym gdzieś do fragmentu: Korzystając z rzadkiej chwili spokoju starała się wypełniać karty eleganckim, niemalże kaligraficznym pismem. Gdzieś w pobliżu tego momentu widzę myślnik, rozpoznaję dialog. Tęskniłam za jakimś dialogiem.

Jednocześnie jest to moment, w którym wypada wspomnieć, że jestem pozytywnie zaskoczona twoim researchem. Nie tylko tym medycznym, ale i kulturowym: 

 

Mało orientowała się w tym, co obecnie popularne w modzie, która gwiazda wybijała się na szczyty popularności, jaki nowy polityk został za swoje słowa zmieszany z błotem na portalach informacyjnych oraz czy co złośliwsi internauci dali już spokój Grecie Thunberg.

 

Z jednej strony pojawia się dialog i do gabinetu dziarsko wbija Kerstin, z drugiej – zaraz po tym nie dowiaduję się, o co chodzi, co się stało, ale dostaję kolejny akapit streszczenia o tym, jak to bohaterka była świeżo po studiach, odebrała tytuł stażysty, a Magdalena rozumiała jej determinację. To tym bardziej nużące, gdyż zdążyłam się już ucieszyć, że zaraz dowiem się czegoś o akcji bieżącej, poprowadzona zostanie obecna linia fabularna, tymczasem… no nie, to się nie dzieje, znów muszę na nią czekać. 

Być może nie miałabym takiego wrażenia, gdyby był to pierwszy rozdział. Cliffhanger z prologu byłby wtedy jeszcze świeży, naładowana pozytywną energią z ciekawości dążyłabym do tego, by poznać tajemnicę mężczyzny od zegara. Jednak w rozdziale pierwszym niewiele się wydarzyło, poznałam trzy bohaterki, szeroką historię prawie całej rodziny, wygląd miejsca akcji – zarówno gospodarstwa, jak i różnych jego pomieszczeń czy nawet klifów. Co mi z tego przyszło? No właściwie nic, bo w kolejnym rozdziale to miejsce się zmieniło, mam dwie nowe bohaterki opisane od A do Z ekspozycjo-streszczeniem na, hmm, policzmy: jedenaście naprawdę sporych akapitów. Wiem, że uprzedzałaś, że będzie dość biernie, ale jednak nie spodziewałam się, że aż tak. Jestem w takim momencie, że, widząc twój warsztat i detaliczność, wierzę, że masz tu fabułę i postaci, które będą do czegoś dążyły, mają wpływ, są dla tej fabuły istotne. Tylko, wiesz, aby tę wiarę w sobie podtrzymać, potrzebowałabym chociaż jakichś *wink-wink* zanęt w stylu cliffhangera z prologu – częściej niż raz, pod koniec notki. Tymczasem ledwo coś się wydarzyło – Kersitn energicznie otworzyła drzwi i przybyła z najwyraźniej super ważną informacją – kompletnie zepchnęłaś to na drugi plan, bo uznałaś, że opis jej szkoły jest ważniejszy. Jeszcze później, zanim w ogóle wracasz do dialogu, pojawia się opis wyglądu Kerstin i informacja o jej korzeniach. W scenie mającej predyspozycje do miana dynamicznej jest to zupełnie niepotrzebne. Takie informacje mogłabyś przekazać gdzieś dalej, choćby w dialogach. Nim napiszesz mi wprost, że Kerstin jest zdeterminowana, chciałabym to zobaczyć poprzez konkretne wydarzenia. 

Nie kupuję tego. 

 

Swój chaotyczny artyzm dziewczyna wyrażała niestety nie tylko poprzez powierzchowność, wymyślnie upięte dredy, kolorowe chusty i falujący makijaż na nierówno opalonej twarzy. Choć i do tego Magdalena się odniosła, pierwszego dnia, gdy tylko zobaczyła stażystkę w dyżurce.

— Twoje dredy są interesujące, ale nieodpowiednie na salę zabiegową. To nie opinia, tylko kwestie higieny. Kerstin, przykro mi, ale musisz się ich pozbyć, jeżeli nie będziesz w stanie założyć na głowę czepka.

Kerstin udowodniła, że jest w stanie założyć czepek. Jak, Magdalena nie miała pojęcia. Choć osobiście miała do stanu higieny młodszej koleżanki stosunek co najmniej sceptyczny, szpitalny sanepid nie wyraził obiekcji. Zupełnie innym, poważniejszym problemem pozostawał jednak zgubny entuzjazm. – To wszystko wprawdzie jest bardzo ciekawe, ale też nie sądzę, by anegdota stała w dobrym miejscu. Jeszcze bardziej wypycha scenę. Widząc z daleka myślnik, sądziłam, że to ten moment, gdy w końcu dowiem się, po co Kerstin przyszła. Zaraz jednak okazało się, że no nie, to jeszcze nie to, tylko wpleciona w ekspozycjo-streszczenio-scenę… retrospekcja. 

 

Christopher Wester z sali 210 był jednym z tych przypadków, którymi interesowali się wszyscy. Przypadł Magdalenie oraz - oczywiście - Michaelowi, ponieważ do tej pory nie udało się postawić mu żadnej jednoznacznej diagnozy. – Sugeruję to zdanie odwrócić: Przypadł Michaelowi oraz – oczywiście – Magdalenie, ponieważ do tej pory nie udało mu się postawić żadnej jednoznacznej diagnozy. – Tu bardziej czuć, że Michael sobie nie poradził i potrzebował konsultacji Magdy. Chyba że chodziło o to, że mu w sensie pacjentowi, nie lekarzowi…? Sama widzisz, że to zdanie jest trochę mylące i w sumie nie wiem, jak mam je rozumieć.

 

Objawy kliniczne, badanie neurologiczne oraz podwyższone ciśnienie wewnątrzczaszkowe wskazywały na nowotwór i z tego też powodu mężczyzna do nich trafił, lecz żaden z wykonanych do tej pory tomografów nie pozwalał na jego lokalizację. Ani mózg ani rdzeń kręgowy nie wyglądały na zajęte żadnym guzem, a w neurochirurgii nie istniało takie pojęcie jak "otworzymy i zobaczymy". Nie istniało na żadnym oddziale, lecz Magdalena lubiła podkreślać to po usłyszeniu wielu nieprawdopodobnych historii od kolegów, którzy zatrzymali się na gastroenterologii i ortopedii. – Akurat w kwestii gastroenterologii rzeczywiście może zdarzyć się wykonanie zabiegu w ciemno. Jeśli pacjent krwawi do przewodu pokarmowego, dokładna lokalizacja uszkodzenia tkanek nie jest znana, a krwawienie stosunkowo silne, liczy się przede wszystkim czas. Co zaś się tyczy ortopedii, to rzeczywiście nie ma mowy o zabiegu bez diagnozy, bo ta najczęściej klaruje się już na etapie diagnostyki w izbie przyjęć. 

 

Fakt, że interesowali się tym przypadkiem również stażyści zupełnie kobiety nie dziwił i w przeciwieństwie do niektórych aroganckich rezydentów lubiła słuchać, co mieli do powiedzenia. – Częściej chyba spotykam się z arogancją wśród lekarzy specjalistów. Rezydentom czasem jeszcze zależy na współpracy, a na pewno butność nie jest u nich tak wyraźna.

 

Do dyżurki Magdalena wróciła dopiero po godzinie, choć przypadek pacjenta na izbie nie należał do najostrzejszych. – Tak zaczynasz kolejną scenę po asteryskach, która w rzeczywistości sceną nie jest. Sądziłam, że skoro Magdalena dostała wezwanie na cito na izbę przyjęć, to zaraz dowiem się po co i wydarzy się coś może nie wstrząsającego, ale… cokolwiek, co byłoby bieżącą sceną, nie – zapowiedzią jej. Tymczasem tak nie jest. Magda wyszła i wróciła, a to, co ważnego działo się pomiędzy, dostałam w formie streszczenia. 

Zastanawia mnie to. Niepokojąca tendencja do unikania akcji – nawet nie dynamicznej, nie chodzi o strzelaniny, pościgi i tak dalej. Chodzi o akcję fabularną, wydarzenia bieżące, czyli te momenty, gdy w scenie bohaterowie robią coś innego niż wspominają. 

 

Ten przypadek pochłonął ją z wielu powodów. – Nie widzę tego pochłonięcia. Nie widzę, by Magdalena pracowała, była zaaferowana, by było to po niej widać. Dostaję ekspozycję – zapewnienie, że tak jest. A gdzie dowód?

 

Pacjentem okazał się dwudziestoośmioletni, a zatem niezwykle młody chłopak. – Taki znowu niezwykle młody nie był. Brakuje mi dookreślenia, że jak na pacjenta neurologicznego, ale nawet w tej kwestii nie popadałabym w takie zadziwienie wiekiem. Na neurologii również trafiają się pacjenci młodzi i w średnim wieku, nie tylko przypadki udarowe po sześćdziesiątce. 

 

Zdecydowanie zbyt młody na zaburzenia świadomości, niedowład jednej kończyny i nawracające bóle głowy. Taki zestaw objawów w połączeniu z wiekiem zbyt niskim, by od razu skojarzył się z udarem, zazwyczaj kończył się wezwaniem przez pielęgniarki lekarza z onkologii. – Nie wiem, czy pracujesz w zawodzie medycznym. Ja tak. Byłam na wielu oddziałach w ramach praktyk na studiach, a zawodowo pracowałam do tej pory na izbie przyjęć, rehabilitacji, internie, ortopedii i neurologii z pododdziałem udarowym. Na tych dwóch ostatnich najdłużej. Na absolutnie żadnym z nich pielęgniarki nie odpowiadają za wezwanie lekarza na konsultację. O tę prosi lekarz prowadzący dany przypadek lub lekarz dyżurujący. 

 

Częściowo słuszne, ale i niezwykle frustrujące. Na magnetycznej wizytówce przyczepionej do kieszeni fartucha miała przecież napisane "Dr. Magdalena Castellan, starszy rezydent, oddział onkologiczny". Nic dziwnego, że skołowany pacjent, który trafiał na neurologię zapewne pierwszy raz w życiu, wpadał w panikę jeszcze zanim zdążyłaby go zapytać o imię. – Skołowany pacjent naprawdę nie patrzy na takie rzeczy jak identyfikator. Zwłaszcza że te magnetyczne są akurat stosunkowo małe i trzeba wytężyć wzrok, by coś z nich odczytać. Chory z objawami udarowymi nie zwraca na takie drobiazgi uwagi. 

 

Pacjenta też opisałaś już po fakcie. Nie wtedy, gdy Magdalena zobaczyła go po raz pierwszy, gdy spędziła z nim czas, porozmawiała z nim, zbadała go czy co tam miała w zamiarze, skoro dostała pilne wezwanie. Tak naprawdę pacjent, o którym mowa, jest bohaterem, który nie pojawił się w scenie, został wspomniany jako element znajdujący się zupełnie poza kadrem. Dlatego nie potrafię wczuć się w jego sytuację, zobaczyć jego choroby czy wspomnianych wcześniej objawów. Wizja pacjenta neurologicznego nie robi na mnie aż takiego wrażenia, jakie mogłaby zrobić, gdyby ukazać gościa sceną. Może ma problemy z poruszaniem się? A może brakuje mu już wiary, jest przygarbiony, nieszczęśliwy? Chciałabym zobaczyć, jak wygląda, usłyszeć, jak się wypowiada, móc zobaczyć, jak sobie radzi w szpitalu. Jaki ma nastrój i co wyniknęło z wizyty w placówce. Ale nie mogę, bo gość pojawił się tylko jako wspomnienie – retrospekcja Magdaleny. Czy to znaczy, że wątek ten nie był istotny fabularnie? A jednak poświęciłaś mu sporo zdań – czasu antenowego. Aby Magdalena wyszła do izby przyjęć, wcześniej musiała znaleźć się w gabinecie z Kerstin, którą ucieszyło wezwanie starszej rezydentki. Musiałam obie je bardzo dobrze (trochę za dobrze) poznać. Tymczasem jak na razie, po wielu, wielu stronach nic z tego nie wynikło. 

 

Ostatecznie tomograf wykazał jedynie przewlekłego podtwardówkowego krwiaka nabytego w wyniku, jak zakładała, mechanicznego urazu. – Czy to znaczy, że w czasie wizyty, gdy Magdalena poszła na izbę przyjęć, bohaterowi robili to badanie, czy ono było zrobione już wcześniej? Nie wiem w sumie, czy Magdalena poszła uczestniczyć w badaniu, czy po prostu obejrzała gotowe wyniki. 

 

Z uwagi na niedowład i tak musiała skierować go na operację neurochirurgiczną usunięcia zalegającej krwi, ale dobrą informacją pozostawał fakt, że rokowania były znacznie wyższe niż w przypadku nowotworu. Przerażony z początku chłopak stał się spolegliwy i chętny do współpracy, gdy tylko potwierdziła, że "to nie guz". Co za szczęście. Nie mogła jednak zapewnić, że nie czeka go żadna rehabilitacja. – O, no właśnie o tym pisałam. Dlaczego to wszystko nie może być sceną? Czemu po asteryskach nie przytoczyłaś chociażby końcówki rozmowy Magdaleny z pacjentem? Mogłabym nie tylko go poznać, zobaczyć to przerażenie, wczuć się w nie. Mogłabym również lepiej poznać samą Magdę – nie z tony ekspozycji dowiedzieć się, że lubi swoją pracę i angażuje się w nią. Dostałabym na to realny dowód. 

Nawet jeśli pacjent nie miał znaczenia fabularnego, a wzmianka o nim pojawiła się tylko po to, aby dać czytelnikowi do zrozumienia, że Magdalena jest w pracy i praca ta nie należy do przyjemnych – sceną oddałabyś to lepiej. Mocniej. Bardziej emocjonalnie.  

(Sprawdź ten rozdział pod kątem słowa fakt. Niby nie występuje obok siebie na tyle często, by brać je za powtórzenie, ale jednak wystarczająco, by zwrócić moją uwagę. Mam wrażenie, że konstrukcji z nim trochę nadużyłaś). 

 

Najpierw piszesz, że w drodze powrotnej Magdę zaczepił Michael. Potem, jakby inaczej, dostaję wielolinijkowy akapit o tym, kim Michael jest i skąd się wziął, i jak to się stało, że ogólnie Magdalena jest w szpitalu wyjątkowo szanowana. No i że Michael jest lubiany i sympatyczny. Przytaczasz anegdotę o postępowaniu dyscyplinarnym, odbijasz od tematu zaczepki, a gdy w końcu wracasz do tego, że Michael zatrzymał Magdalenę po coś na schodach – prawie że zdążyłam o tej zaczepce zapomnieć. Doprowadziłaś to tego, że retrospekcja wciągnęła bardziej niż to, co najistotniejsze, czyli sprawy bieżące. 

Wodolejstwo jest okej, kiedy wyznaczysz na nie odpowiednie miejsce w fabule. Nie jest okej, gdy co chwilę coś nim przerywasz. Wiem, że tak pisany był też „Ulisses” – strumieniem świadomości, odbijając od jednego wątku do drugiego w trzeci. Jednak „Ulisses” ma to do siebie, że to powieść – droga, opisująca zaledwie jeden dzień, epizody są tam od tego, by przedstawiać bohaterów, ich zależności, ale w rzeczywistości niewiele się tam dzieje fabularnie. U ciebie jednak rozdział pierwszy czy jeszcze wcześniej prolog zapowiadały fabułę, i to naprawdę ciekawą, którą chce się odkrywać. Czemu więc aż tak ją zagracasz?

Dialog o tym, co Michael chciał, też streściłaś:

Wylewnie ją przeprosił zanim zdobył się na pytanie, czy byłaby w stanie wykonać za niego zabieg pobrania płynu mózgowo-rdzeniowego od pacjentki z sali 214. Zakończył właśnie trzy i pół godzinną operację usunięcia glejaka, ale zapewnił, że jeżeli Magdalena ma na głowie zbyt wielu własnych pacjentów to albo znajdzie inne zastępstwo albo - ewentualnie - zmoczy głowę w wiadrze z zimną wodą i zrobi to sam. Na koniec dodał też, że przyszła mu do głowy jako pierwsza, ponieważ pamiętał, jaka jest uzdolniona i odpowiedzialna. – Myślę, że gdyby Michael powiedział to samodzielnie, na głos i narratorem, gestykulując przy tym i wyglądając na naprawdę zmęczonego, mogłabym się uśmiechnąć do niego ze współczuciem, poszerzyć uśmiech, słysząc żart o wiadrze i tak dalej. Mogłabym zobaczyć jego zakłopotanie, że prosi o cokolwiek Magdalenę, i sama wywnioskować, że fajny z niego facet. Skoro przedstawiłaś Michaela sporym akapitem, zakładam, że jest ważny fabularnie i jeszcze się pojawi; oddanie mu prawa do głosu i wypowiedzenia się po swojemu sprawiłoby, że lepiej bym go poznała. Szkoda, że nie mogę. Zresztą nawet nie muszę, bo przecież już mi go wyeksponowałaś, pisząc: najsympatyczniejszy specjalista, jakiego dotychczas spotkała (...). Magdalena aspirowała do tego, by być kiedyś równie bystrym i pracowitym ekspertem (...).

 



Swoją drogą nie sądzę, by pobranie płynu mózgowo-rdzeniowego było takim znowu czasochłonnym zajęciem. Byłam przy kilkunastu pobraniach, zwykle asystują przy nim pielęgniarki, ale nawet jeśli pacjent wyjątkowo nie współpracuje, trwa to może pół godziny. Mając tę wiedzę, zastanawiam się, po co właściwie była ci ta streszczeniowa scena. Co chciałaś nią pokazać? 

 

Potem robisz krótki timeskip i Magdalena już zdejmuje maseczkę, już jest po nakłuciu. Niby jestem z nią w szpitalu, a oczami wyobraźni widziałam tyle, że siedzi w gabinecie i pije kawę, spotkała kogoś na schodach i znów wróciła do siebie. Cała reszta to ekspozycje, a one nie mają aż takiego znaczenia. Streszcza się w końcu to, co jest w całej treści najmniej istotne. W twoim przypadku są to wszystkie wydarzenia, punkty zwrotne i mocne akcenty. Nie zobaczyłam ani przeprowadzonej tomografii, ani wykonania nakłucia lędźwiowego. Nie musiałabym widzieć obu tych rzeczy, ale jedno z nich już pozwoliłoby mi się wczuć w atmosferę pracy lekarza. Zdaję sobie sprawę z tego, że krótki opis lub pominięcie tematu są prostsze, ale nie możesz ciągle chodzić na skróty. Lubię teksty, w których jest czas i miejsce na ekspozycję, uzupełnia ona fabułę, podaje te informacje, które mają znacznie mniejsze znaczenie i których czytelnik nie może sam odkryć. U ciebie jednak to właśnie one zdominowały pierwszy plan i zupełnie nie mam co odkrywać, fakty podajesz mi pod nos i skoro już przebrzmiały, nie muszę towarzyszyć Magdalenie. Wszystko to, co miała do zrobienia w pracy i co wydawało się ciekawe (nie znam się zbytnio na środowisku medycznym, więc taka na przykład scena, w której Magda wykonuje nakłucie, byłaby dla mnie interesująca), wydarzyło się poza kadrem. 

Za to tym, co podoba mi się w tych ekspozycjach, jest nawiązywanie do życia szpitalnego. Czuć, że Magalena tym żyje, żyje więc i tym narracja. Mamy chociażby zdanie: 

Kochał medycynę wszystkimi czterema jamami serca i nie tylko chętnie dzielił się doświadczeniem (...). 

Albo:

Za pomocą karty otworzyła swoją szafkę, lecz przez wzgląd na rutynowość tych działań wykorzystała do tego raczej pamięć mięśniową niż rzeczywistą uwagę. 

Korzystasz ze specjalistycznych odniesień, są one sporym smaczkiem. Mogłoby być tego więcej! Skoro Marlene kocha literaturę i poetyzuje swoje partie narracyjne, partie Magdy mogłyby się nieco bardziej od nich różnić.

O, a końcówka to znów cliffhanger. Widzisz, do sceny z odnalezieniem zapisków eksperymentów nie mam żadnych uwag. Dla takich momentów jak ten czytam dalej. Gdyby nie one, nie wiem, czy bym się do tego zachęciła, brakowałoby mi jakiegoś bodźca – mimo twojej zręczności pióra godnej pozazdroszczenia.

 

Rozdział 3 - Świetłana

Dzisiejsza nastolatka nie zdawała sobie sprawy jak wiele wysiłku, łez, potu i doznanych krzywd podzieliło się między jej prababki, żeby ona mogła teraz ubrać parę sportowych legginsów, wylecieć na poranny jogging, a potem zatrzymać się przed zajęciami w Starbucksie i z parą znajomych ponaśmiewać ze starych reklam, gdzie kobietom wciąż jeszcze nie przystawało skracać spódnic powyżej kolana.

Świetłana również nie zdawała sobie z tego sprawy. Co więcej, miała to głęboko w dupie. – Świetny moment wybrałaś na to zdanie. Jest naprawdę mocne. 

No ale niestety potem wracamy do standardu: oto bohaterka o takiej i takiej przeszłości, zajmująca się tym i tym, z rodziną taką i taką. Czemu nie pokażesz mi, że jest złodziejką, sceną, w której Świetłana by coś ukradła? Mogłaby mnie zaskoczyć, udowodnić, że faktycznie wie: kiedy atakować, a kiedy wycofać się w cień. To właśnie znajomość najbardziej zatłoczonych turystami placów i zręczne palce umożliwiły jej zebranie wystarczających funduszy do ucieczki. Nikt w domu nie wiedział, czym się zajmuje i nikogo to też nie interesowało. – Za to naprawdę żałuję, że ja już to wszystko wiem. Dowiedziałam się za szybko i w natłoku refleksji, a braku akcji. A przecież akurat kradzież to jedna z lepszych okazji, byś mogła oddać napięcie i dynamizm. Do tej pory jeszcze żadna taka okazja się nie nadarzyła i nie wiem, kiedy nadejdzie kolejna, wiem jednak, że, licząc standardowym formatowaniem, ponad trzydzieści stron tekstu za mną. A to już całkiem sporo. 

 

Najpierw piszesz o tym, że Świetłana mieszka w Londynie i ma dwadzieścia dwa lata. Później dowiaduję się, że: Nawet nowe imię wymyśliła samodzielnie, stojąc podczas ulewy na dworcu kolejowym Frankfurt Oder Neuberesinchen. Później cofasz się jeszcze dalej i oto bohaterka ma osiemnaście lat i dopiero ucieka z Lwowa. Tylko że jest to tak chaotycznie przedstawione, że cały początek rozdziału, aby to wszystko zapamiętać i poukładać sobie w głowie, musiałam czytać dwa razy. Za pierwszym w ogóle chciałam ci napisać, że chyba pomyliłaś się z tym wiekiem, dopiero później ogarnęłam, gdzie tak naprawdę zaczyna się retrospekcja. Czytając chociażby o tym, że bohaterka pracowała w tarnopolskiej elektrowni, zastanawiałam się, czy złodziejką była wcześniej, czy później. Jako autorka możesz teraz albo zarzucić mi, że czytam nieuważnie, albo zastanowić się, jak poukładać te akapity, aby były bardziej chronologiczne. Naprawdę staram się czytać uważnie, a jednak wiele przez ekspozycyjno-streszczeniową formę mi ucieka. Za dużo danych naraz, nie mieszczą mi się w głowie. Przy czym wiem, że może być ci trudno wczuć się w potencjalnego odbiorcę, który ma problemy z twoim tekstem, ponieważ znasz swoje postaci na wylot i z góry wiesz o nich co, gdzie, jak i kiedy, słowem: wszystko. Możesz więc albo mi uwierzyć na słowo, albo podpytać jeszcze innych czytelników, czy też każda informacja o Świetłanie trafiła do nich za pierwszym razem. Weź pod uwagę, że znajomość swoich postaci nie musi oznaczać, że informacje na ich temat wylejesz czytelnikowi na głowę niczym kubeł mocno zmieszanej zimnej wody. Posortuj dane, określ, które z nich są w danym momencie istotne i zamiast posłużyć się nimi jak kulkami w miniaturowej armacie, spróbuj zgrabnie je zaserwować.

 

Ekscytacja, którą czuła tamtego dnia była nieporównywalna. Odnosiła wrażenie, że z dnia na dzień stała się zdolna do wszystkiego, że gdyby tylko chciała i wystarczająco mocno odepchnęła się tenisówkami od ziemi, wzleciałaby w powietrze. – O błędach z zakresu mieszania podmiotów wypowiem się szerzej w podsumowaniu. Tu wspomnę, że nie czuję zupełnie ekscytacji bohaterki. Piszesz o niej, ale nie udowadniasz jej. Wspominałaś w zgłoszeniu, że nie spieszysz się fabularnie, bo to materiał na więcej niż jeden tom, ale… teraz mam wrażenie, że spieszysz się, i to okropnie! Bo dzięki streszczeniom pomijasz wydarzenia, które te streszczenia obejmują. Całą podróż Świetłany i emocje towarzyszące dziewczynie, całą tą nerwowowość ledwo przytoczyłaś i… tyle. Jak mam ją poczuć na własnej skórze, skoro bohaterka jest mi tak bardzo daleka, zawieszona w próżni, tylko opisana? Nawet nie wiem – być może wspominałaś, ale nie pamiętam – czy jedzie właśnie stopem, czy jeszcze stoi na dworcu. Nie chłonie niczego z tu i teraz, żadnych wrażeń, wszystko po prostu… przelatuje mnie i jej jak przez palce. W naprawdę dopracowanych zdaniach, lekko prowadzoną narracją, ale przelatuje. Tym bardziej mam do siebie żal, że nie umiem się w to wczuć, bo nawet nie mam pewności, czy to tylko moja wina (bo przyzwyczaiłam się do tekstów, w których bohaterowie częściej żyją, niż są opisani), czy może inny czytelnik też by odczuwał zmęczenie stagnacją formy. 

 

Świetlana rzeczywistość Świetłany. – Bardzo podoba mi się to zdanie. 

 

Na stopa dostała się do Polski, a stamtąd zapłaciła ciężarowcom, żeby podwieźli ją na niemiecką granicę. Miała zamiar dostać się do Frankfurtu, ponieważ wiedziała, że w mieście mieszka siostra ojca. – O, o tym właśnie wspominam. Nie do końca wiem, czy to, że ona właśnie zapłaciła kierowcy, dzieje się teraz, czy działo się dużo wcześniej. I piszesz o ciężarowcach w liczbie mnogiej, więc było ich wielu. Mam wrażenie, że zamiast tego opisu i okalających go akapitów innych opisów lepiej sprawdziłaby się scena, w której Świetlana po prostu wchodzi do ciężarówki i nawiązuje się jakiś dialog, z którego wynikłoby, że dziewczyna jest zmęczona, ale zadowolona, jednocześnie czujna, bo w końcu podróżuje z nieznajomym. Ale uspokaja się, bo, na przykład, to tylko kolejny z kilku kierowców, z którymi jeździła tirem. 

Inna sprawa: siostra ojca. Wcześniej Świetłana wspominała siostrę i rodzeństwo, bijącą matkę… próbuję przypomnieć sobie, czy w natłoku tych wielu akapitów mówiłaś coś już o ojcu. Daj wiarę, ale nie pamiętam, więc znów cofnę się w tekście… W każdym razie chodzi o to, że informacje w takim natłoku strasznie mi uciekają. Nie zapamiętuję wszystkiego. A wszystko przez to, że dane po prostu z siebie wylewasz, bez systematyzowania, bez dopasowania do sceny. Wszystko jest tak samo ważne, a przez to – tak samo bez znaczenia.

Znacznie łatwiej było mi w przypadku Marlene, którą poznałam, gdy spędzała czas z ciotką na targu, potem wróciła do domu, rozmawiała z siostrą… Wciąż miałam wrażenie, że jej towarzyszę i umiem ulokować ją w scenie. Gdzieś ta Marlene z prywatnymi przemyśleniami przebywała, ja wiedziałam gdzie – scena statyczna – więc łatwiej było mi się w nią wczuć, rozumieć ją i poznawać. Z Magdaleną było już gorzej, bo kolejny rozdział okazał się jeszcze bardziej statyczny, mimo że nadarzyło się kilka okazji, by Magdalena faktycznie pokazana została jako zaangażowana w swoją pracę lekarka. Tymczasem w trzecim rozdziale, obecnie, mamy drogę. DROGĘ. Bohaterkę podróżującą. I ona nic nie przeżywa, w sumie nawet nie mam do końca pewności, gdzie się znajduje. Mam za to wrażenie, że zamiast zachwycać, jak w rozdziale pierwszym czy prologu, coraz bardziej chodzisz na skróty i nie myślisz nad formą, tylko nad tym, by przekazać mi jak najwięcej informacji. Rzucasz postaciami od jednego do drugiego punktu swojego planu i zupełnie nie bierzesz pod uwagę, że oni powinni coś czuć, powinni te punkty jakoś odbierać i przeżywać. Papierowi bohaterowie wśród akapitów pełnych streszczeń. Mam wrażenie, że tak mocno skupiłaś się na walorach estetycznych, językowych, że zupełnie zapomniałaś, po co to wszystko mi dyktujesz.

Może być też tak, że po prostu, czytając prolog i rozdział pierwszy, nie byłam aż tak zmęczona, a pełna sił i ciekawa nowej lektury. Stąd moja początkowa fascynacja…? No w każdym razie obecnie jednak nie umiem tego odczucia podtrzymać, strasznie szybko opada, praktycznie z każdym kolejnym większym akapitem, z którego nie wynoszę prawie nic. 

 

Piszesz, że Shisha była złodziejką, ale jednocześnie wspominasz też, że:

(...) stojąc podczas ulewy na dworcu kolejowym Frankfurt Oder Neuberesinchen i licząc, ile śniadań będzie musiała odpuścić, żeby pieniędzy starczyło na prom z Le Havre do Portsmouth. – Kieszonkowcem (-czynią?) z tego, co zrozumiałam, była przed wyjazdem do Londynu. Nie mogłaby więc sobie po prostu trochę pieniędzy na to jedzenie… ukraść? Albo po prostu ukraść jedzenia na jakimś targu?

 

Nawet przez myśl nie przeszło dziewczynie, że gdy stanie przemoczona na progu kamienicy kolejny zimny kubeł przyjdzie jej przyjąć od własnej rodziny. Wynoś się - powiedziała na widok bratanicy przerażona ciotka. Nie mam dla ciebie miejsca. Wracaj do domu, bo wezwę polizei. Na nic się zdały prośby, groźby, czy zapewnienia o dwóch zdrowych rękach gotowych do tego, by dokładać się do budżetu, dopóki tylko nie zarobi na własne mieszkanie. Kiedy niesiona rozżaleniem i złością zaczęła wrzeszczeć, uderzając pięściami w drzwi, wujek wyskoczył i złapał ją za ramiona. Nie raz zdarzało się Shishy dostawać cięgi od matki, nic jednak nie mogłoby przygotować na strach, który paraliżował, gdy rosły, barczysty mężczyzna podnosił cię do góry jak kukiełkę i potrząsał. Mąż ciotki rzucił nastolatkę na chodnik tak mocno, że skasowała obydwa kolana. Pożółkłe obtarcia stały się dziurami, pod którymi ze zdartej skóry leniwie spłynęła krew. Rękami oczyściła piekące ślady, a potem stanęła na nogi i uciekła. Biegła na tyle długo, że obite stawy zaczęły skrzypieć, cały czas też płakała. Nie miała pomysłu na to, co zrobić, wiedziała jednak, że nie zostanie w Niemczech, a powrót na Ukrainę w ogóle nie wchodził w rachubę. – Ta scena mogłaby być dynamiczna, ale taka nie jest. Pisałaś już wcześniej, że Świetłana była bita przez matkę, no więc wtrącenie i przypominanie tego tylko zakłóciło płynny odbiór. Ponadto ta retrospekcja to jeden akapit, formą nawet nie widać, że coś się w środku dynamicznego dzieje. 

Chcesz podkreślić retrospekcję? Daj ją w osobny akapit. Zbuduj jako scenę dynamiczną. Wydarzeniami. Dialogiem. Scenę przemocy możesz tak naprawdę napisać z dwóch stron – albo wspomnieniem konkretnym i mocnym, albo spojrzeniem przez szybę, jakby bohaterka nie tyle w niej uczestniczyła, co była obserwatorką. Nie powinno jednak zabraknąć pełnoprawnych scen. Nie bój się ich. To przecież właśnie te wydarzenia wpłynęły na sytuację, w której obecnie znajduje się główna bohaterka rozdziału. To one częściowo sprawiły, że jest właśnie w tym momencie swojego życia i podejmuje takie, a nie inne działania. Nie bagatelizuj tego streszczeniem, ekspozycją, krótką wzmianką.

Nie bój się również mocniejszych słów, krótszych zdań i wszystkiego, co wiąże się z dynamiką. Zaczęłaś od mocnych słów, bądź konsekwentna. 

Dlaczego wypowiedzi ciotki nie podałaś w formie dialogu? Dlaczego ta scena sceną jest tylko pozornie, a w rzeczywistości to po prostu kolejny opis? Przejmujący, jednak minimalnie, bo chociaż użyłaś mocnych czasowników (rzucił, skasowała, uciekła i tak dalej) i pokazałaś emocje Świetłany (płacz, bieg, strach i tym podobne), to jednak dość szybko po całym zajściu Świetłana zaczęła myśleć o tym, co dalej. Ten fragment, w którym w końcu wydarzyło się coś naprawdę emocjonującego, szybko przebrzmiał i zostawił po sobie naprawdę nikłe wrażenie. Dalej mamy już praktyczne zastanawianie się nad możliwościami, w tym językiem, zasobnością portfela, dokumentami. Czy więc oznacza to, że Świetłana niewieloma porażkami się przejmuje i jest aż tak rezolutna? Wystarczyło jedno zdanie płaczu, by ogarnąć się i dać sobie radę? Nie mówię, że to źle, bo i tacy ludzie istnieją – szybko zbierają się po porażkach, wstają i układają kolejne plany. Ale nie do końca mam pewność, czy taki obraz Świetłany uzyskałaś celowo, z pełną premedytacją, czy po prostu dlatego, że tak bardzo lubisz opisy, a nie lubisz scen dynamicznych i opisów interakcji wprost, że unikasz ich jak ognia i wolisz, gdy szybciej się kończą. 

A może jedno i drugie?

 

Kolejny timeskip obejmuje aż cztery lata. Jestem z Shishą w zupełnie innym miejscu i znów robi się bardzo plastycznie:

 

Przebudziła się nad ranem spocona, w ustach memlając cierpki posmak snu. Wszystkie miejsca, w których wolałaby być świeża - pachy, włosy, czy skóra pod zgiętymi kolanami - wydawały jej się obleśnie wilgotne, natomiast przesuszone usta pękały w miarę coraz szerszych ziewnięć.

Za bardzo dobry, a przy okazji emocjonujący uznaję również ten fragment: 

Skoro spodziewała się odrzucenia, to w jakim celu nadstawiała policzek? Odpowiedź mogła brzmieć niezrozumiale dla obcych, ale dziewczyna naprawdę potrzebowała wyłącznie wiedzieć. Im więcej dowodów zbierała, że matce nie zależy, tym bardziej oswobodzona się czuła. Z całą mocą mogła przeklinać w duchu, w kółko i w kółko powtarzać "A więc się pierdol. Nie potrzebuję cię. Nie istniejesz dla mnie. Mam własne życie. Pierdol się. Pierdol się. PIERDOL SIĘ".

 

Powód, przez który nie chciała kręcić się między służbami, był tym samym powodem, który uniemożliwiał jej odłożenie forsy na własny pokój. – O, no i znów. Pisałaś wcześniej, że Shisha była złodziejką. Czy to nie podejrzane, że nawet nie przechodzi jej przez myśl, by zbierać na własny pokój, kradnąc? Tym bardziej że sama została okradziona z cennej bransoletki, jest też osobą po przejściach i z nieco wątpliwą moralnością, skoro mijanym na ulicy starszym ludziom pokazuje środkowy palec. 

 

Mam straszny dysonans, jeśli chodzi o narrację twojego tekstu. Rozdział pierwszy ukazujący Marlene sprawiał wrażenie stylizowanego w bardzo poetycki i bogaty językowo POV (przez co miałam wrażenie, że akcja opowiadania dzieje się znacznie wcześniej), następnie rozdział z Magdaleną wydawał się pod tym względem znacznie bardziej mdły – tam sądziłam, że twoja narracja to jednak narrator wszystkowiedzący (głównie przez fragmenty, w których streszczasz, na przykład wspomnienie wewnętrznego postępowania dyscyplinarnego czy streszczonych badań). Tu natomiast Shisha ma mocniejsze przebłyski i fragmenty stylizowane takie jak ten:

To nie był... wstyd. Po prostu gdzieś tam pod skórą nadal szczypała obawa, że jeżeli dowiedzą się, że połowę wypłaty wysypuje na dragi i żyje na ulicy to jednak nie będą chcieli z nią pracować albo - co jeszcze gorsze - zaczną jej współczuć i oferować pomoc. Wtedy nie miałaby wyjścia, musiałaby stąd uciec. Cały czas istniała między nimi niewidzialna więź równych sobie przyjaciół i wolałaby odejść niż pozwolić sobie wylądować w dołku "bezdomnej-uzależnionej". Tak jakby w ogóle była uzależniona. Phi.

Jednak jest ich dość niewiele, na przykład początek rozdziału, pomijając fragment o dupie i ten cytat o pierdoleniu się, prawie że nie różni się od narracji Magdy. Różnice są subtelne – Świetłana używa znacznie częściej kolokwializmów typu kasa, facet czy latanie ze szmatą (może po prostu w ogóle jakichkolwiek używa), Magdalena ze dwa-trzy razy w narracji nawiązała do medycyny, która ją kręci (wspomniany i chwalony już cytat o czterech jamach serca), ale to jedyne różnice, jakie dostrzegam. Generalnie wydaje mi się, że partie Shishy są i tak bardzo grzeczne jak na bezdomną ćpunkę. Ba, nie tylko grzeczne, ale i o bogatym słownictwie, do tego nadal operujesz głównie wielokrotnie złożonymi zdaniami, w których – pierwszy przykład z brzegu – ponieważ dominuje nad bo. Świetłana, może nie aż tak bardzo jak Marlene, która kocha literaturę, w swoich partiach ma też poetyckie frazesy typu:

Gdy poznała Scarlett, ich sytuacja wydawała się jakby odbiciem krzywego zwierciadła. Albo: (...) był (...) reliktem na łamach dzieł sztuki, ale na tyle odległym od rzeczywistości, że ciężko przychodziło dać wiarę, że niegdyś naprawdę odbijał świat (...). Ewentualnie: Tego wieczora wszystko sprzeniewierzyło się jednak przeciw niej - ulewa przesiąkająca do bielizny zebrała żniwo (...). W takich fragmentach używasz dość trudnych słów, jednocześnie nie wspominając, by Świetłana miała wykształcenie. No więc POV czy nie POV…?

 

— Bierzemy się do roboty. Shisha, dzisiaj mam ostatnią osobę na czternastą, więc jeżeli wieczorem zostanie trochę czasu, możesz mi tu coś wytatuować na ramieniu. Nie koło jelenia, bo jestem do niego przywiązany, ale tu niżej — Wskazał na żylasty, czysty kawałek poniżej zgięcia łokciowego. — Widziałem twoje szkice, ta czarna mamba jest naprawdę zajebista. – Bohaterowie mieszkają w Londynie, wątpię więc, by Daniel określał godzinę drugą po południu – czternastą. W Wielkiej Brytanii obowiązuje dwunastogodzinny system zegarowy.

 

W zeszycie pełnym wzorów tatuaży, po który Shisha sięgała w wolnej chwili, a potem przynosiła do salonu, uzbierało się już całkiem sporo zapełnionych kartek. Od dawna czekała na moment, w którym będzie miała okazję pokłuć coś więcej niż tylko własną kostkę u nogi, więc zachowanie spokoju przyszło jej z trudem. – Przecież tatuażyści mogą uczyć się tatuować na skórach sztucznych bądź zwierzęcych, chociażby świńskich. To popularna praktyka. Tymczasem tu dziewczyna szkicuje w zeszycie, a następnie jej pracodawca pozwala jej wydziarać coś na skórze ludzkiej, ba, swojej? Nie ma żadnego etapu pomiędzy?

 

Scott Sanders

Opis wioski bardzo malowniczy – zupełnie jakbym w niej była. Samo nasuwa się na myśl pytanie: czy widziałaś to miejsce na żywo? Do tego sam bohater i jego przemyślenia są dość podobne do uroczych i głębokich stylizacyjnie przemyśleń Marlene – nic dziwnego, bo przecież tu mowa o jej ojcu. Bardzo dobrze to czuć i trudno tego nie docenić.

 

Zachować kontakt z piękniejszą stroną świata, cieszyć się nią, ponieważ o to poprosiła go kiedyś jego żona. Marietta. Ta, która uważała, że nic w życiu nie jest tak ważne, jak imię, kiedy sama była przecież "Morzem boleści". – Nie musisz wspominać, że Marietta była jego żoną. Raz, że wiem to z poprzednich rozdziałów, dwa: nawet jeśli by tak nie było, tu samo imię wystarczyłoby, by wywnioskować to z kontekstu. Trzy: jeśli to POV Sandersa, wie on, że Marietta była jego żoną – sam nie ma powodu, by sobie to dopowiadać.

Ledwo zdążyłam się wczuć w atmosferę panującą nie tylko w wiosce, pod domem, ale i we wnętrzu bohatera, a rozdział już się skończył. Zastanawiam się, po co powstał ten dopisek. Bo rozdział streszczający życie Shishy był za krótki w porównaniu do innych i trzeba było go czymś uzupełnić? A może by przedstawić Sandersa i jego miłość do wioski nocą, gdy wracał z pracy? No dobrze, mam jednak wrażenie, że z niczym się to nie wiąże, wydaje się mimo płynności wyrwane z kontekstu. Wpis, poza krótką zmianą klimatu – z dzikiego życia Shishy na spokój ducha Scotta – właściwie nic mi nie dał. Obawy ojca i nadzieje dotyczącego córki dałoby się wpleść w scenę, w której Scott robiłby coś więcej, nie tylko wracał do domu. 

 

Rozdział 4 - Marlene

Biorąc udział w scenie w samochodzie, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że zaraz stanie się jakaś tragedia. Może wypadek? Może zaraz Marlene straci to wszystko, co było dla niej do tej pory ostoją? Nie chodzi o to, że tego jej życzyłam – absolutnie! Po prostu tak płynnie opisałaś podróż, skupiając się na naturalnych przemyśleniach będących POV Marlene, że nie mogłam oderwać się od czytania. Ostrzejszy zakręt, kiedy Marlene uderzyła skronią w szybę, wzbudził we mnie czujność, która utrzymała się do końca sceny. To dobrze, bo napięcie nie opadło, a wraz z nim moje zainteresowanie. Do tego współczułam Andy choroby, ale współczułam też Marlene jej poczucia winy, a więc działały też inne emocje. 

 

Marlene z ledwością powstrzymała wzdrygnięcie. Intencje Scotta bez wątpienia nie były złośliwe (...). – W sumie… czemu Marlene nazywa swojego tatę w myślach po imieniu? Czy to nie dziwne?

 

Weźmiemy od doktora recepty na leki, a żeby ci się nie zrobiło gorzej od tego smaku[,] to kupimy jeszcze gorącej czekolady i pianek. – Jeżeli Andy jest przeziębiona, czekolada to chyba nienajlepszy pomysł. Chociaż mitem jest podobno, że powinno unikać się nabiału przy leczeniu grypy, bo zwiększa się ilość wydzieliny, to jednak produkty mleczne takie jak czekolada mimo wszystko są gęste i trudniej je w czasie przeziębienia przełknąć, więc można jeszcze bardziej podrażnić sobie przełyk. W dodatku cukier obniża odporność, a to ostatnie, czego Andy teraz potrzebuje, jak sądzę.

 

Bardzo podobają mi się również przemyślenia Marlene na temat szpitala. Chociaż wspominałaś wcześniej, że dziewczyna ma już za sobą śmierć matki, a ojciec dał z siebie wszystko, by znów cieszyła się życiem, dobrze, że raz na jakiś czas Marlene myślami, choćby zupełnie przelotnie, wraca do tego tematu. To jej przeszłość i ma do niej prawo – pod tym względem narracja jest jak najbardziej ludzka, naturalna. 

 

Zupełnie, jakby nie spotykała się z tym chłopcem codziennie zaledwie kilka tygodni temu. (...)

— No nie wierzę, Mary! Mary, moja pierwsza klientka! — Wysoki, patykowaty chłopiec oparł się na kontuarze i uśmiechnął szeroko. – Czy skoro spotykali się codziennie i znali się z imienia, czy nie pretensjonalne jest nazywać go w myślach chłopcem? To bardzo obiektywne, dalekie. Jakby mowa była o kimś zupełnie przypadkowym, nieznanym i bez znaczenia. 

Ponadto Mary jest w wieku studenckim. Aidan jest w jej wieku. Chłopiec, biorąc to pod uwagę, to nie tylko określenie nienaturalne dla narracji POV, ale i nienaturalne dlatego, że Mary brzmi tu dość pejoratywnie.

 

Anegdota o uciekającym z lekcji Aidanie świetna, uśmiechnęłam się pod nosem, sama tęskniąc za szkołą. To bardzo miłe uczucie; zamiast czytać cię dalej, zaczęłam przypominać sobie swoje wybryki. Jednak końcówka jest mocno łopatologiczna, nie wiem, czy celowo: 

Ile by dała, żeby móc raz jeszcze zagrać niegroźnie na nosie jakiegoś nauczyciela. Na studiach zapewne już się na to nie odważy, bo przecież będą od nich oczekiwać dorosłej dojrzałości. Tak przynajmniej podejrzewała. Nigdy dotąd nie była na studiach i nigdy też nie mieszkała w akademiku. – Już tyle razy czytałam, że Mary zapisała się po szkole średniej na dziennikarstwo, że podkreślenie wydaje się bardziej niż zbędne. 

 

Doktor przyszedł pięć minut spóźniony, jednak jego drobna sylwetka oraz łagodne usposobienie powstrzymały ciotkę Irmę przed lawiną pretensji. – Czy to nie head-hopping? Skąd Marlene dokładnie wie, co w rzeczywistości powstrzymało ciotkę?

 

„Ścigała każdy z tych obrazków, ale ostatecznie ciągle wracała do jednego. Czy Andy na pewno wyjdzie dzisiaj ze szpitala? Czy jej choroba jest poważna? Jak wiele było w tym winy Marlene i kiedy nie będzie zbyt wcześnie, żeby do nich zadzwonić i o wszystko wypytać?”. – Wcześniej wydawało mi się, że kursywą zaznaczasz myśli Marlene. Dlaczego więc tym razem są one pisane w osobie trzeciej liczby pojedynczej? Obecnie mamy tu zwykły deep POV, kursywa jest zbędna, nie pełni żadnej funkcji.

 

W jednej chwili unosiła do góry rękę, wachlując niedokończonym wiankiem, a w następnej - to było pięć sekund, trzy, a może nawet jedna - potężny samochód uderzył w nią bokiem, pocałowała ciemną szybę i momentalnie straciła oddech. – Ten opis, jak i poprzedzający go, jest mało dynamiczny. Zdania wielokrotnie złożone nie służą mu, pozbyłabym się tych wszystkich upiększaczy-zapychaczy typu w jednej chwili, momentalnie, wtrącenie objęte dywizami też spowalnia tempo czytania i reakcji na wydarzenia. Wiem również, że wianek jest niedokończony, bo czytałam wcześniej, że Mary nie skończyła go pleść. Nie wczułam się za bardzo, przeczytałam o tym wypadku tak, jakby nic się nie stało. Dopiero kolejne momenty, w których Marlene reaguje na rozmazane bodźce, piski, krzyki, kontaktuje, ale nie w pełni – te fragmenty są znacznie lepsze: Głuche kliknięcie drzwi. Kolejne krzyki. Kroki. Ktoś złapał ją za kostkę, dzięki czemu nareszcie ją poczuła. Coś się w niej odblokowywało, ciepło spływało z nóg do głowy, w sekundę pojawił się ból. 

 

Rozdział 5 - Magdalena

Garstka ludzi, którzy mieli okazję spędzić z nią więcej czasu, rozumiała, że ich przyjaciółka jest w gruncie ludzkim jeżem - na pierwszy rzut oka może posiadała kolce, ale nie należały one do groźnych ani ostrych. – Skoro kolce nie były ostre – nie były też i groźne. Jedno wynika z drugiego.

 

Opadła na fotel z westchnieniem głębokiej ulgi, ponieważ nie czekało na nią już dzisiaj żadne wezwanie. – Widzisz, piszesz, że Magdalena jest zmęczona i przytaczasz udowadniający to opis wyglądu kobiety, ale żadną najmniejszą sceną nie mogłam doświadczyć tego, jak bohaterka faktycznie pracuje. A jednocześnie takimi półsłówkami dajesz mi do zrozumienia, że jest przepracowana i w końcu może odpocząć. Problem w tym, że do tej pory wszystkie sceny przedstawiają jej odpoczynek przed pracą lub po niej, a reszta to ekspozycja i streszczenia. Czuję się trochę jak podczas oglądania filmów z ratingiem 16-18, gdzie niby mamy jakieś sceny erotyczne, ale pokazane jedynie tuż przed i tuż po. Cała reszta pozostaje w domyśle. 

 



O ile rozumiem, że Marlene dużo myśli, siedząc w poczekalni szpitalnej czy idąc do domu (bo to się dzieje w scenie i Marlene w tych scenach uczestniczy, jej przemyślenia są w to wplecione), o tyle nie rozumiem, dlaczego w przypadku Magdy, która naprawdę ma coś innego do roboty, zupełnie ignorujesz jej pracę i ograniczasz się do opisów, stawiając bohaterkę któryś już raz tylko w scenie pasywnej, gdy jej życie należy do jak najbardziej aktywnych. Przecież te wszystkie przemyślenia mogłyby istnieć w jej głowie po wykonanym zabiegu, ewentualnie dałoby się też je porządnie przyciąć i tylko najważniejsze przebłyski wpleść w faktyczne działania. Czy zamierzasz się przed tym migać za każdym razem? Rozumiem, że opisywanie jest łatwiejsze, ale jest też nudne, jeśli do czynienia mamy z dwoma bohaterkami, które od początku opowiadania właściwie nic nie robią, poza przeżywaniem codzienności, i jedną biedną Marlene, która wpadła pod samochód. Dla mnie to trochę szczęście w nieszczęściu, że jednak coś tu się fabularnie dzieje na bieżąco. 

Z jednej strony podoba mi się anegdota o tym, że Magdalena w szpitalu: Nie pracowała dłużej jako stażystka, nie mogła więc wyręczać się starszymi lekarzami. Sama musiała zwołać konsylium, porozmawiać z rodziną, sięgnąć po najgorszy arsenał słów. "Proszę przygotować się na najgorsze" oznaczało w szpitalu mniej więcej tyle, co "Jeżeli w przeciągu najbliższych dni nie dojdzie do przełomu medycznego na skalę światową, nie napadną nas kosmici o nadprzyrodzonych mocach albo nie objawi się Bóg... cóż". Za koniecznością takiej rozmowy zawsze kryło się jakoś drobne, upierdliwe poczucie winy. 

Z drugiej jednak w dalszej części tego rozdziału wychodzi na jaw, że Magdalenie wypadła z głowy śmierć pacjenta Gilberta – kolegi po fachu – i znów wracamy do tematu konsylium. Do czego zmierzam? Chciałabym, naprawdę chciałabym, by Magdalena albo porozmawiała z rodziną jakiegoś umierającego pacjenta na planie, albo to konsylium zwołała i przeprowadziła. Czytanie o tym, że było to trudne, już nie wystarcza, tym bardziej jeśli wracasz do tematu tak często. 

Czy też nie dziwne, że choć praca jest dla Magdaleny aż tak ważna, kilka głupich kartek o eksperymencie tak zamgliło jej obraz śmierci pacjenta, że zapomniała o sytuacji, w której znalazł się Gilbert?

 

Za asteryskami znajduje się akapit traktujący o drodze Magdaleny do domu. Elementy architektury mieszają się z przemyśleniami Magdy o tym, jak to wyczerpująco jest być lekarzem. Znów. Znów czytam o tym, że jest ciężko, mimo że nie dostałam na to żadnych dowodów. Wprawdzie dobrze zdaję sobie z tego sprawę, pomijając ogólnie lekturę, że pracownicy ochrony zdrowia nie prowadzą lekkiego życia, nie jest to jednak wystarczający powód, by szczegóły z pracy w szpitalu tylko eksponować, zamiast pokazać, jak realnie wygląda to wszystko, o czym wspominasz. No i dobra, możemy uznać, że żeby pokazać konsylium, przeprowadzić zabieg i tym podobne masz jeszcze czas, bo planujesz długą powieść, jednak… czy czytelnik naprawdę musi tak długo czekać? Nie mówię przecież o opisaniu wszystkiego od początku do końca, a choćby szczątkowym zaznaczeniu rzeczywistych wydarzeń. Jednocześnie będąc jakby na siłę przekonywanym, że: Osoba, która nigdy nie pracowała w systemie zdrowia zapewne nie byłaby w stanie zrozumieć jak ciężko było wyjść na ulicę po dwunastogodzinnym dyżurze. Wierzę, że tak jest, ale chciałabym to też odczuć, mogąc rozruszać wyobraźnię. Zobaczyć to jej oczami. Co było takiego ciężkiego w dyżurze, z którego właśnie wyszła? Ma na myśli zmęczenie psychiczne czy fizyczne? Nabiegała się pomiędzy izbą przyjęć, oddziałem i konsultacjami czy ma za sobą trudną rozmowę z rodziną niereanimacyjnego pacjenta w stanie krytycznym? 

No i znów: końcówka to istny cliffhanger. Zastanawiający, bo dlaczego ktoś napada akurat na Magdalenę? Jeśli to ktoś powiązany ze sprawą podejrzanych notatek znalezionych w pracy, dziwne, że atakuje tak szybko. Wydawałoby się, że pozostawił notatki po to, by Magdalena poczuła rosnący dyskomfort. Skoro miał ją na celu od początku porwać, dlaczego bawiłby się w karteczki? Chyba że to ktoś, kto wystraszył się, że Magdalena obiecała pójść następnego dnia na skargę – to by tłumaczyło nagłą interwencję, zmianę planów. Widzisz, to na tyle ciekawe, że budzi we mnie sporo przemyśleń. Na plus. 

Trochę jakby na złość – kiedy w połowie tego rozdziału obiecałam sobie, że zrezygnuję z dalszego czytania po rozdziale szóstym, ty rzucasz mi pod nogi petardę i znów pod koniec notki dzieje się coś mocnego. Tak, jestem tego ciekawa, ale jednocześnie mam wrażenie, że żeby dotrzeć do sedna, będę musiała przedrzeć się przez kolejne morze ekspozycji. Już widzę tytuł kolejnej notki, sprawdźmy więc, co tam u Shishy. Jeśli jej rozdział pójdzie mi szybko i gładko, i nie sprawi, że się wyjątkowo mocno zmęczę – poświęcę lekturze więcej czasu na rzecz tej oceny. Jeśli jednak po drodze znów zdążę się zniechęcić bogactwem opisów i dominacją fragmentów pasywnych nad scenami, w których coś by się mogło dziać, skończę ocenę, a resztę tekstu doczytam sobie kiedyś w wolnej chwili na Wattpadzie.

 

Rozdział 6 - Shisha

Spora część ludzi, których Shisha zwykła nazywać swoimi znajomymi, zazdrościło jej prostolinijnego podejścia do życia. – Prostolinijne podejście do życia mocno kojarzy się jednak z byciem dobrym człowiekiem, tymczasem dalej piszesz, że Shisha jest rozdrażniona, ma nie dość, że pogardliwy humor, to jeszcze na wiele rzeczy wyjebane. W dodatku wiem, że jest bezdomna, ćpa i zdarzyło jej się kraść. W obliczu tego ta prostolinijność wydaje się mocno naciągana. Wiem, że piszesz o niej w odniesieniu do prostoty życia, jednak, jak pisałam, prostolinijne podejście do życia mocno kojarzy też [zczymś innym]. Może użyj innego wyrażenia, na przykład: zazdrościło jej niezależności

 

Zastanawiające jest to, że Shisha twierdzi w swoim POV, że ćpa kwas, ale nie jest uzależniona. Na moje – oczywiście, że jest uzależniona, ale po prostu tego nie widzi lub to wypiera. Świetnie, że budujesz jej narrację w ten sposób. Daje to do myślenia.

 

Nie dostrzegła momentu, w którym zaczęła spalać sam żar, nie poczuła nawet tego obrzydliwego posmaku. – Kiedy pali się z lufki, towar w czasie spalania zmniejsza swoją objętość, żar więc, zaciągnięty, po prostu wpada do ust. Aby było inaczej, Shisha musiałaby mocno się skupić i kończyć, zaciągając się bardzo ostrożnie, a to skupienie wyklucza możliwość, że mogłaby tego momentu nie dostrzec. 

Natomiast charakterystyczny obrzydliwy posmak przy paleniu z lufki nie tyle bierze się z samego żaru, co z opalania brudnego szkła, które było używane wielokrotnie i wiele w nim syfu wyschło, a teraz paruje, może nawet puszcza soki. Słychać wtedy typowe skwierczenie.

 

Bardzo wiele czasu poświęciła, by dokładnie przygotować następną porcję. To mogła być nawet godzina, chociaż za oknami niebo pozostawało widne. – Co dokładnie robiła? W sensie rozerwać papierosa i zmieszać tytoń z kawałkiem wyschniętego haszu nie wydaje się dość trudne ani czasochłonne.

Opis fazy genialny. Przejmujący. Smutny do żywego. Można się wczuć, POV w czasie jazdy na kwasie wyszło ci bardzo realistycznie. Fragment dla czytelników, by wiedzieli, z czym to się je:

 

Długo chwytała tlen, chwiejąc się na łokciach, aż w końcu kaszel zmienił się w chichot. Ta głupia sytuacja rozbawiła ją do tego stopnia, że przy kolejnym sztachnięciu z początku nie mogła trafić we własne usta. Śmiała się tak w ciszy, dopiero po kilku(nastu?) minutach doganiając własne myśli. To było zabawne - oto właśnie dusiła się w samotności na nieznanym krańcu jakichś opuszczonych ruin, zdana jedynie na własne szczęście. Gdyby tutaj umarła, mogliby ją odnaleźć dopiero po wielu tygodniach, bo nawet bezdomni nie zapuszczali się tak daleko. Cała byłaby już zgniła, z wystającymi kośćmi, nawet Daniel z Kris nie byliby w stanie rozpoznać tak zdeformowanego truchła. Wciąż chichotała, chociaż dźwięki coraz trudniej przechodziły przez ściśnięte gardło. Zapiekło ją na policzku, a kiedy uniosła rękę zdała sobie sprawę, że to łza i że te spazmatyczne skurcze klatki piersiowej to nie śmiech tylko szloch. (...) 

W pewnej chwili powieki Shishy stały się tak ciężkie, że nie mogła dłużej utrzymywać ich otwartych - zapadła w płytki, niespokojny sen wśród porozrzucanych ubrań, z nogami skrzyżowanymi w kostkach i śliną cieknącą w kącikach ust. Nie widziała żadnych obrazów, żadnych sennych wizji poza nieskończoną ciemnością aż w końcu przebudziła się zlana zimnym potem i pobudzona. Usiadła gwałtownie jakby ktoś stał z tyłu i poganiał ją z pistoletem w dłoni, czuła serce obijające się boleśnie o mostek, obrzydliwy lęk, który schwycił ją za gardło i nie chciał ustąpić.

Tu-dum. Tu-dum. Tudum. Tudum, tudum. Tudumtudum. Tudum. 

 



Zakończenie tej sceny to kolejny cliffhanger i już wiem, że raczej na szóstce, to ja nie skończę, zapewne będę kontynuować lekturę prywatnie, nawet jeśli nie pociągnę oceny. Obecnie tekst w moim odczuciu jest jednocześnie mocno nierówny, bo przypomina emocjonalny rollercoaster (nic się nie dzieje, null, zero, nuda, BUM!, nuda, Bang! – i tak w kółko) oraz przewidywalny, bo dawno wyczułam, że najlepiej to w sumie czytać tylko końcówki scen, a resztę przelatywać wzrokiem.

Nie wiem, dlaczego partię Kerstin Edelman zapisałaś w całości kursywą. Nie masz tam narracji pierwszoosobowej, nie są to też myśli bohaterki, tylko, jak w przypadku pozostałych bohaterów, POV. Wiem za to, że kursywa ta już po dwóch bardzo długich akapitach mocno boli w oczy, a widzę, że kolejne akapity też nie są małe. Ponadto okazują się potwornie suche. W połowie drugiego nie pamiętam, czy dowiedziałam się w ogóle, co Kerstin akurat robi, że ma takie przemyślenia. Czy mi to podawałaś do informacji, czy pominęłaś…? Puste streszczenie i ekspozycja niepodparte niczym wyjątkowo mnie męczą, tym bardziej że jestem pobudzona przez zakończenie sceny z Shishą. Czy celowo teraz faszerujesz mnie danymi na temat Kerstin, by znów emocje opadły? Taki rollercoaster, czuję, chociaż działa, nie wiem, czy jest dla mnie zdrowy – za którymś razem mogę się zirytować, że specjalnie zakończenia scen masz mocne, a prowadzą do nich tony zapchajdziur. Ciekawych, bo traktują o życiu ludzkim, ale jednocześnie podanych w nieprzystępnej dla mnie formie – za dużo i za długo naraz. 

Skojarzyłam sobie to z narracją odnoszącą się do Magdaleny – te wszystkie dane o tym, jakie szkoły kończyła, w jakich zabiegach brała udział, na co cierpieli jej pacjenci, gdzie mieszkała, jak wyglądała okolica wokół, jak wyglądało mieszkanie – ja tego wszystkiego nie pamiętam. Świetnie pamiętam dialog z Gilbertem, konfrontację wśród innych lekarzy, gdy Magda wyciągnęła niepokojące kartki, ale wszystko, co było dookoła – nie. I wiem, że tak samo zaraz będzie z Kerstin. Dane na temat śmierci jej rodziców i wyboru szkoły akurat w Edynburgu – za kilka notek ulecą. 

 

Kerstin przepchnęła się między rezydentem Jonhatanem oraz inną, nieznaną jej doktorką i zobaczyła, że w centralnym miejscu koła stoi Michael Olson, specjalista neurochirurgii. – W sumie dobrze, że przypominasz. To znaczy wiem, że Michael pojawił się już w opowiadaniu (co naprawdę bardzo ciekawe – również w partiach narracyjnych Shishy), ale za żadne skarby świata nie powiedziałabym ci teraz, jaką ma specjalizację. Scrollując tekst do rozdziału drugiego, zauważyłam, że była ona wspominana w przypadku pacjenta, któremu zrobiono tomografię. Nie byłam jednak w stanie przywołać tego z pamięci samodzielnie. Czy jednak nie lepszą sytuacją byłoby, gdyby czytelnik zapamiętywał takie rzeczy ze scen?





PODSUMOWANIE

Jako że całość, którą przekleiłam z twojego docsa do swojego, liczy obecnie dziewięć rozdziałów wynoszących prawie sto dwadzieścia stron standardowym fontem, postanowiłam jednak trzymać się wyznaczonych przez siebie na podstronie reguł (limit do 170 tys. zzs) i skończyć lekturę po – na oko – osiemdziesięciu stronach (zaokrągliłam do rozdziału siódmego). Wydaje mi się, że to dla ciebie wystarczający feedback o tym, jak odbierany może być twój tekst (a przynajmniej jego początek) przez statystycznego czytelnika. Ocena i tak zajęła mi sporo miejsca, a kolejki niestety pustej nie mam, by móc poświęcić ci więcej stron. Poniekąd nie czuję również – i tu mi wybacz za szczerość – by prywatnie aż tak zależało mi na tym materiale. Jasne, że będę do niego wracać, gdy będę mieć czas – wiele książek tak czytam na raty, w zależności od nastroju i dnia. Nie chcę jednak, byś czekała na mnie nie wiadomo ile, dlatego już teraz oddaję ci do dyspozycji wszystkie moje zachwyty i, jednocześnie, wątpliwości. 


Skoia tęskniąca za Sznaucerkiem

Na pierwszy rzut oka generalnie wszystko z tym tekstem gra: piszesz na bogato i widać, że pracowałaś nad warsztatem całe lata. W zgłoszeniu zdradziłaś, że jesteś osobą młodą i… zupełnie tego nie czuć! Gdybyś o tym nie wspomniała, pewnie podejrzewałabym, że mam do czynienia ze starą wyjadaczką, która na niejednym tekście połamała pióro. Styl masz fenomenalny i lekki, do pozazdroszczenia, dopóki się nie zapędzasz. Poprawność to twój najmniejszy kłopot, bo tych kilka brakujących przecinków, które pozwoliłam sobie wypisać poniżej, nie psują dobrego wrażenia. Co więc sprawia, że postanowiłam nie stawiać dziś noty końcowej i jednocześnie nie skusiłam się, by doczytać całość? 

Problemem, którego nie potrafię przeskoczyć, jest forma.

Swój wyjątkowy koncept – bo nie da się go nie docenić – chwilami czynisz boleśnie płaskim, sprowadzając go do opisów totalnie nieistotnych zdarzeń, skupiając się zupełnie nie na tym, co trzeba. Mam wrażenie, że chociaż przemyślałaś, o czym ma być ten tekst, momentami kompletnie o tym zapominasz i pozwalasz sobie na niekontrolowany wypływ słów, które składają się w zdania przekazujące wszystko i nic. Mnie jako czytelniczkę nie za bardzo obchodzą dominujące opisy przedstawiające chociażby drogę Świetłany do rodziny. Wszystko to, o czym wspomniałaś tam w bogatych w wielosłowie akapitach, dałoby się pokazać sceną. Mowa zarówno i o emocjach towarzyszących bohaterce, i o ludziach, których spotyka na swej drodze. Nawet ciekawe starcie z rodziną w Niemczech spłyciłaś do roli opisu na jeden akapit, przez co trudno było się wczuć. Podobnie wygląda chociażby rozdział drugi i kwestia pracy Magdaleny – streszczenia gonią streszczenia, a ja siedzę i zastanawiam się, dlaczego nie dane mi było zobaczyć, jak bohaterka chociażby robi nakłucie lędźwiowe. Dla mnie streszczanie to chodzenie na skróty, dominacja opisów nad bieżącą akcją jest – stesty-niestety – niestrawna. Chociaż nastawiałam się na powieść, w której z natury filozofujesz, bo mnie o tym uprzedziłaś w zgłoszeniu, a tego, co tu i teraz jest mniej, nie sądziłam, że ekspozycjo-streszczenio-retrospekcjo-filozofowanie zajmie AŻ TYLE miejsca. Nie wierzę, że nie da się tego chociaż trochę wyważyć, nie da się tego połączyć z fabułą, która przedstawia wydarzenia obecne. Albo inaczej, bo wprawdzie połączyłaś to wszystko… nie wierzę, że nie da się tego zrobić tak, by w tych przeczytanych przeze mnie osiemdziesięciu stronach wydarzyło się aż tak mało. Choć cliffhangery są dynamiczne, boli mnie, że na każdy muszę tak długo czekać, przedzierając się przez pięknie złożone zdania o rzeczach, których już nie pamiętam. 

W obecnej wersji aż tak zapędziłaś się w opisywanie, eksponowanie i streszczanie, że bieżącej linii fabularnej jest mało. Wprawdzie te cliffhangery się liczą, ale to jak kropla w morzu. Większość, mam wrażenie, ma miejsce poza kadrem. W twoim opowiadaniu przez gro akapitów jakby nic się nie dzieje, chociaż pewnie wydaje ci się, że przecież bohaterowie o czymś myślą, podają informację o sobie – tak, ale streszczenia i ekspozycje nie budują akcji. One zatrzymują czas w miejscu, bo bohater zawiesza się w czasie i przestrzeni, a bawi się tylko narrator. 

Dziwne jest to tym bardziej, że piszesz w POV. Doceniam, że dziewczyny i ich stylizacje w większości momentów różnią się od siebie, ale taka narracja, by bohaterka coś wspominała, wymaga bodźca. Jaki bodziec miała Magdalena, by w drugim rozdziale streszczać samej sobie na wstępie swoje życie? Tego nie rozumiem. 

Na pewno wiesz, że powieść jest poniekąd sztuką wizualną. Działa bardzo mocno na wyobraźnię i dobrze napisana obrazuje wszystko, co potrzebne. Ale gdy napiszesz za dużo – wyobraźnia w ogóle przestaje działać. Tej wyobraźni nie poruszy opis wnętrza czy ubioru bohatera, jeśli bohater nie znajduje się w tym pokoju. Spójrz chociażby na opis strychu i bawiącej się tam Andy. Zadziałał, bo opis wpleciony był zręcznie w scenę, w której bohaterki wieszały mokre ubrania. To był cel, dla którego tam weszły – twoim celem nie było napisanie opisu strychu zupełnie po nic. Fabuła wymusza opis – nie odwrotnie. Dlaczego więc w dalszych rozdziałach opisy zdominowały praktycznie wszystko? Główny wątek eksperymentu mi w tym wszystkim umyka. 

Jeszcze raz to napiszę: najlepiej zapamiętałam Marlene. Było mi najłatwiej, ponieważ zaczęłaś statycznie, ale Marlene przebywała ze mną w tych statycznych scenach, dostawałam jej przemyślenia, rozmowy z bliskimi i tak dalej. Kolejne rozdziały nie musiały być aż tak statyczne, bo przecież praca lekarki zapewne wymaga większej energii od Magdaleny niż karmienie kur od Marlene (nie chcę, by zabrzmiało to źle, jednak Magdalena sama w kółko powtarza, jaki to twardy orzech). A ucieczka z domu dziewczyny, która kradnie i podróżuje stopem? Jeżeli tam nie powinien znaleźć się choć jeden ociupinkę dynamiczny fragment, to ja już nie wiem gdzie. Bo chociaż jazdę na dragach i dalszą akcję z nożem ukazałaś świetnie, wciąż było mi mało Świetłany w jej własnym życiu. W tej jej świetlanej teraźniejszości. 

Wróćmy jednak do Marlene. Teraz z perspektywy czasu zastanawiam się, czy zapamiętałam ją najlepiej dlatego, że była mi bliska (rudowłosa bohaterka mieszkająca na wsi, marząca o *wink wink* byciu wielko pisarko), czy może dlatego, że mogłam zobaczyć pasywną sceną, jak martwi się o siostrę, jak się zachowuje w różnych okolicznościach, jaki ma styl bycia (np. w czasie rozmowy z Aidanem). Czy może dlatego, że wystąpiła jako pierwsza, gdy jeszcze nie zdążyłam zmęczyć się formą…? W każdym razie do Marlene kibicowałam najmocniej, bo mam wrażenie, że najlepiej ją poznałam. 

Magdalenę poznałam znacznie słabiej, ponieważ wprawdzie jej charakter w postaci ekspozycji i streszczeń dostałam na tacy, to nie mogłam zobaczyć, jak odnajduje się w swoim środowisku. Cliffhanger sceny z teczką nawiązujący do tytułu tekstu przywrócił mi wiarę i znów był jak zastrzyk energii, dlatego przez myśl przeszło mi wtedy, że warto będzie do tej bohaterki wrócić w przyszłości. Gdy do niej wróciłam – tylko wątki z eksperymentem (porywaczem) i zadłużonymi rodzicami mnie kupiły, cała reszta, w tym środowisko szpitalne, w ogóle mnie nie ujęły. Nie potrafię jednak nie docenić researchu, co w połączeniu z twoim literackim warsztatem dało naprawdę wysokich lotów charakterystykę. Ale czy charakterystyka to powieść? I czy wystarczy, by zainteresować? 

Później przyszedł czas na Świetłanę i… no sama zresztą wiesz, jakie uwagi miałam do akapitów z rozdziału trzeciego. Zupełnie nie znam tej bohaterki – chociaż mam przed oczami rozpiskę momentów z jej życia rodzinnego, listę emocji towarzyszących jej w czasie podróży i opis drogi, którą przebyła, to i tak nie potrafię tych informacji wziąć pod uwagę. Mało tego – połowy nawet nie pamiętam. Trudno mi powiedzieć cokolwiek o jej charakterze, którego nie wyczytałam między wierszami, gdyż nie miałam z czego wnioskować, wszystko podałaś mi w formie gotowca, jak na tacy. Pisałaś na przykład, że nie lubi ona dotyku albo jest outsiderką, a wystarczyłoby pokazać, jak wymyka się z jakiegoś tłumu czy krzywi się za plecami koleżanki, gdy ta ją przytula. 

Z bohaterów pobocznych dobrze pamiętam postaci Irmy czy Andy, co też może wydawać się dziwne, biorąc pod uwagę, że występowały one na początku lektury i w jej środku, a nie w momencie, gdy skończyłam czytać. Brały one jednak udział w scenach, miały swoje partie dialogowe. Zupełnie tak samo jak Kerstin w rozdziale drugim, którą polubiłam za jej charyzmatyczny styl bycia, ale o którym zapomniałam w rozdziale szóstym, w którym za to ekspozycją poinformowałaś mnie o problemach bohaterki. Nie dostałam sceny, w której otwiera oczy nocą spocona, wybudzona ze strasznego koszmaru, szukając po omacku tabletek na nerwicę. Nie musiałaś tego wszystkiego eksponować, wystarczyło to miejsce wykorzystać bardziej obrazowo.

Za to na przykład Michaela nie pamiętam wcale, bo prawie go nie poznałam. Wiem, że chciał, by to Magdalena przeprowadziła nakłucie, wiem, że narrator przekonywał mnie o tym, że bohater jest sympatyczny, ale Michael nie wystąpił tam w scenie, a jedynie w streszczeniu. Za to w kolejnych rozdziałach Świetłana poinformowała mnie, co gość ma za uszami. Dawałoby to lepszy efekt, gdybym go wcześniej faktycznie miała szansę poznać i sama ocenić, czy rzeczywiście był sympatyczny. Kontrast byłby mocniejszy. Do tego wręcz mam wrażenie, że wielki akapit w rozdziale drugim dotyczący Michaela był zupełnie niepotrzebny, gdyż i tak niewiele z niego pamiętam. Tak właśnie działają ekspozycje – zdania charakteryzujące wpadające jednym okiem, a wypadające drugim. Idę o zakład, że gdyby w tamtym momencie pojawił się choć krótki dialog, Michaela zapamiętałabym lepiej. 


POPRAWNOŚĆ

Postanowiłam nie robić szczegółowej bety, ale gdy coś rzuciło mi się w oczy – skopiowałam i opisałam.  Rozpiskę znajdziesz tutaj: [Link do osobnego pliku]. Jak widać po zawartości, problemów nie masz wiele. Nie byłam jednak zbyt wnikliwa, ponieważ ocena zajęłaby mi znacznie więcej czasu. Z początku tekstu wypisałam ci wszystko, jednak im dalej czytałam, tym mniej kopiowałam. Nie znaczy to, że dalsze rozdziały pozbawione są potknięć, głównie interpunkcyjnych. Ergo: potrzebujesz dobrej bety. Ten tekst jest na tyle dobry, że zasługuje, by być czyściutki. Tu za to wspomnę o tym, co wydaje mi się w twoim przypadku najistotniejsze:


Kwestia podmiotów

[Prolog] Wciąż jeszcze potrafił przypomnieć sobie dzień, w którym kupił ten antyk. Ręcznie wyciosany z solidnego, północnego drewna, a następnie sprzedany na targu Petersburskim w 2008 jako zapomniany skarb między stosami tabakierek i porysowanych kocich figurek. Gdy opierał dłoń na pokrytej zastałym kurzem ramie[,] odnosił wrażenie[,] jakby znowu znalazł się w tłumie rozgadanych spacerowiczów, machających portfelami, które ledwo potrafili utrzymać w skostniałych z zimna palcach. – Nie mogę ukryć, że od początku jestem zachwycona twoją szczegółowością i plastycznością opisu. Jednocześnie nie mogę też przejść obojętnie obok faktu, że przez cały tekst widziałam multum pomieszanych podmiotów. I okej, w wielu wydawnictwach taki błąd może nie być brany pod uwagę, ale pracując obecnie nad korektą tekstu dla jednego i wiedząc, że będzie on przygotowany pod audiobook, nie mam sumienia, by ci o tych babolach słowa nie wspomieć. No bo przeczytaj sobie na głos podkreślenie. Jak nic słychać, jakby dłoń oparł na czymś sam antyk, a nie jego właściciel. To może wywoływać ironiczny uśmiech na twarzy słuchacza bardziej niż u czytelnika, który ma przed sobą słowo pisane. Spójrz na inny przykład z prologu:

Co za szczęście, że mimo coraz surowszych wymagań udało jej się znaleźć pracę tam, gdzie mogła wykorzystać cały potencjał, jakim obdarował ją niesprawiedliwy los. Jego wspaniała żona ceniła sobie towarzystwo młódki, zwłaszcza zręczność w porannych rytuałach. – I de facto pomieszane podmioty to błąd z rzędu tak częstych, że wielokrotnie pomijanych, ale jednak, jakby nie było, błąd w zakresie spójności tekstu, który w tak fajnej publikacji jak ta szkoda, by psuł wrażenie. Miej przy tym świadomość, że jeśli większość takich sytuacji jak tu cytowane, będziesz chciała przepracować, czeka cię dużo pracy, ponieważ takich baboli jest u ciebie mrowie:

(...) tak naprawdę jednak wiadomość o rozwodzie kochanej ciotki oraz o tym, co zrobił jej mąż, naprawdę wstrząsnęła ją do głębi. Płakała przez wiele wieczorów (...).

 

Niestety zdarzało się też, że błędnie zapisane podmioty nie bawiły, a w pierwszej chwili myliły. Na przykład w rozdziale drugim:

Dźwięk był tak przeciągły, jakby dziewczyna [Kerstin] w jednym momencie przyłożyła identyfikator i zamachnęła się na nie z półobrotu.

Z drugiej strony, dlaczego [Magdalena] miałaby się dziwić. Znała Kerstin wystarczająco długo, by mieć świadomość większości jej wad oraz zalet. – Gdybym nie podała w nawiasach informacji, o którą bohaterkę chodzi, czytelnik nawet nie zauważyłby zmiany perspektywy. Dopiero po kolejnym zdaniu, w którym pojawia się imię, można ją wywnioskować, ale to i tak już po fakcie. 




Słowem:

Z realnym bólem w sercu nie mogę nie wspomnieć o porównaniu, które chodzi mi po głowie od dłuższego czasu. Mianowicie gdybym wręczała punkty za wszystkie zbędności, które nie były w tym tekście interesujące, obawiam się, że tym razem zabrakłoby mi skali. Nie da się nie zauważyć, że styl masz ładny, naprawdę, potknięć nie pojawiło się wiele, a bogate słownictwo to twój największy atut – koszmarne wodolejstwo sprawiło, że zwyczajnie przestałam te wszystkie walory doceniać. Mało tego – w pewnym momencie przyszło mi na myśl nawet, że te wspomniane plusy przestają nimi być i przy wielkich akapitach opisów jeszcze pogarszają sprawę. Im mniej fabuły mi dawałaś, tym bardziej nie znosiłam twojego stylu, który przecież JEST ŚWIETNY. Po prostu zgubiłaś gdzieś po drodze cel napisania tego tekstu. Bo, zakładam, nie powstał on po to, by się popisać wodolejstwem, ale po to, aby bohaterowie coś przeżyli i dali się zapamiętać. U Świetłany i u Magdy widziałabym znacznie krótsze zdania złożone, nie tak poetyckie jak w przypadku Marlene czy jej ojca. Świetłana nieraz popisywała się wyrażeniami, których, mam wrażenie nawet nie za bardzo powinna znać, za to u Magdy, która jest zmęczoną i konkretną babeczką, poetyzowanie też nie zawsze wydaje się dobrym pomysłem. 

Twój styl ma w sobie coś starodawnego, dojrzałego, niejednokrotnie czułam się tak, jakbym czytała lekturę szkolną – idealny materiał pod zadanie: na podstawie fragmentu napisz charakterystykę wybranej bohaterki Eksperymentu… Równocześnie przypomnę: to jestem ja i moje zdanie. „Ulissesa” też nie przetrawiłam, a mówią, że dzieło wybitne. Istnieją autorki i autorzy wydani, którzy piszą w ten sposób, charakteryzują zamiast pokazywać, i mają się dobrze, a ich dorobek znajduje się w księgarniach. Siesicka, Orzeszkowa, Shultz, Joyce, Nałkowska. Jeśli więc czujesz, że chcesz tak pisać, z pełną świadomością, że twój tekst nie jest dla wszystkich i niektórzy będą się przy nim męczyć albo nudzić, a inni nie odejdą ani na krok – idź w to. 

Jeszcze się taki nie urodził, co by wszystkim dogodził. 


14 komentarzy:

  1. Dziękuję za piękną ocenę i wyłożenie mi wszystkiego tak obszernie i dokładnie! Czy trochę bolało? Owszem, bo bardzo lubię swoje opisy i świetnie się bawię pisząc. Ale myślę, że było mi to potrzebne, bo jest coś w tym, że chyba nie tylko ja się powinnam dobrze bawić jako autor. Więcej - pisałam ci już w mailu, że ciągle mi coś w tych tekstach nie pasuje gdy sama je czytam, nawet mi się czasami nie chce ich poprawiać, bo nie chce mi się czytać tych akapitów. Patrząc teraz jest to wymowne.
    Dbrze mi się pisze, ale nie zawsze dobrze czyta. W pewnym momencie było mi aż wstyd, gdy podałaś przykłady scen, które mogłabym napisać, a których nie napisałam. Wyobraziłam sobie te sceny i też zrobiło mi się przykro, że ich nie ma. Jestem teraz na etapie pisania kontynuacji, ale gdy dojdę do końca albo choćby połowy pierwszej części, jakiekogolwiek etapu gdy zbiorę siły i motywację, z pewnością wrócę do tych rozdziałów i je poprawię, bo chcę, żeby były lepsze i ciekawe.

    Chyba rzeczywiście za bardzo się rozpędziłam, bo leciałam do "właściwej" fabuły, która dzieje się w Rosji. Wydawało mi się, że te pierwsze rozdziały to wstęp, ale skoro mogłam napisać dobrze Marlene to Magdę i Shishę też przecież da się poprawić, żeby te 6 rozdziałów wstępu nie ciążyło.
    A czuję, że ciążą.
    Bardzo natomiast dziękuję za wszystkie uwagi odnośnie stylu - są one dla mnie bardzo budujące i ważne. Stylem "naturalnym" dla mnie jest styl Marlene, toteż miałam czasami problem stosować krótkie, nieelagnckie formy u Shishy, bo wydawało mi się, że tekst będzie brzydki. Teraz mi dopiero przyszło do głowy, że byłby lepszy gdyby BYŁ brzydki.

    Zastanawiające było dla mnie czytanie o tym dysonansie między dobrym stylem, cliffhangerami a tonami ekspozycji, której nie mogłaś zdzierżyć. Cieszę się, że wybroniłam sie chociaż tym, bo inaczej byłoby krucho.
    Będę nad sobą pracować. Spróbuję polubić się z dynamizmem. Chciałabym być bardziej "bezlitosna" wobec swoich tekstów i wycinać bez obaw partie, które wydają mi się ładne, ale nic nie wnoszą. Jak to mówił King "kill your darlings", czy coś takiego.

    W odpowiedzi do zadanych w tekście pytań pozwolę sobie powiedzieć, że poza Anią z Zielonego Wzgórza nie czytałam żadnej książki ani żadnego autora, o których wspomniałaś :D co było zaskakujące i dla mnie, bo porównałaś nasze style.

    Co do pytania, zakładam, od Ayame - jestem studentką pierwszego roku pielęgniarstwa, mam 19 lat, więc coś tam niby robię w ochronie zdrowia, ale jeszcze malutko wiem :D dziękuję za wszystkie "zawodowe" uwagi, przydadzą się na pewno.

    I jeszcze raz dziękuję za ocenę i całe podsumowanie i wysiłek, jaki wlożyłyście w tę pracę. Może jeszcze jutro coś dodam jak rano wstanę i pomyślę

    PS jako autorka mogę się "pochwalić" że moje najbardziej znielubiane rozdziały... to rozdziały Marlene. Wydawało mi się, że są one najgorsze i że Marlene nie da się polubić, bo jest zbyt "prosta" i naiwna.
    Nie wiesz nawet w jak wielkim szoku byłam, gdy uznałaś ją za najciekawszą :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za obszerny komentarz i cieszę się, że nasza praca w jakiś sposób mogła ci pomóc.

      Bardzo lubię swoje opisy i świetnie się bawię pisząc. Ale myślę, że było mi to potrzebne, bo jest coś w tym, że chyba nie tylko ja się powinnam dobrze bawić jako autor. – Jeśli forma opisowa sprawia ci tyle radości, nie rezygnuj z niej. Zastanów się tylko, jak mogłabyś część opisów wpleść do fabuły. Jak w przypadku Marlene – pisałam o tym – wokół niej zawsze coś się dzieje, bohaterka, nawet jeśli nie robi wiele, to jest gdzieś, wykonuje jakieś czynności: czy to jedzie autem, czy siedzi w poczekalni (a co innego mogłaby tam robić, jakby nie myśleć? nie wyciszyć się?), czy idzie do domu. Otaczają ją nie tylko opisy, ale co jakiś czas wracasz do sceny bieżącej, przytaczasz mijane obrazy, dźwięki i zapachy, potrafię bohaterkę osadzić w scenie.
      W przypadku Świetłany czy Magdaleny często tak nie było, bo opisy nie przedstawiały w POV jedynie tego, co bohaterki myślą (tak, mowa pozornie zależna Świetłany zdecydowanie powinna być wtedy choć trochę brzydsza). Po prostu same sobie w swojej perspektywie, a więc poniekąd w swojej głowie, streszczały swoje życie. Wiem, że ich przeszłość jest dla nich ważna, ale jeśli podasz ją w formie urywków-wspomnień (tak jak Magdalena wspomniała po spotkaniu gag z Aindanem uciekającym z lekcji), będzie to ciekawsze. Problem z Magdaleną czy Świetłaną jest taki, że one często myślą o tym, co dobrze wiedzą, a nie ma ich w scenie. Wprawdzie wspominasz potem, daleko po początku rozdziału drugiego, że Magda, na przykład, siedzi w gabinecie i pije kawę, jednak to już trochę daleko. Sprawiasz, że poznaję przeszłość postaci, której jeszcze nie znam z tu i teraz, nie zdążyłam się nią zaciekawić, więc streszczanie, którą szkołę ukończyła, jest dla mnie w tym momencie ostatnim, czego jako czytelnik bym potrzebowała.

      W pewnym momencie było mi aż wstyd, gdy podałaś przykłady scen, które mogłabym napisać, a których nie napisałam. – Nie wszystkie muszą być pełnoprawnymi scenami, ale dialog na schodach z Michaelem czy rozmowa z rodziną w Niemczech aż się o to proszą. Nie musisz też pokazywać całych zabiegów od A do Z, ale możesz pokazać, jak Magdalena pracuje – niekoniecznie jak pije kawę. W przypadku Magdaleny, którą przedstawiasz przed spotkaniem z pacjentem (na które została przecież tak pilnie wezwana) i od razu po nim, faktycznie porównanie do filmów +16 aż rzuca się w oczy. Dostaję wstęp i zakończenie, ale nie dostaję tego, co było tak Podobno Bardzo Istotne – bohaterowie piją szampana tuż przed, gdzieś tam widać pół piersi, a potem migawka i od razu palą papierosy – już po. I można tak zrobić raz czy dwa, w przypadku scen, które wyjątkowo mogą być kłopotliwe (nie każdy, na przykład, potrafi i chce opisywać seks), ale kiedy będziesz działać tak za każdym razem, czytelnik może mieć wrażenie, że, pisząc powieść, faktycznie uciekasz od... pisania powieści. Uciekasz w streszczenia, bo to bezpieczne.
      Dodam, że kompletnie nie mogłam tego uciekania zrozumieć, bo przecież w przypadku napadu na Magdalenę, ataku na Świetłanę czy wypadku Marlene sceny potrafiły być dynamiczne, bardzo dobrze poprowadzone. No więc umiesz, ale po prostu zapomniałaś, że trzeba, bo, jak sama mówisz, spieszyłaś się do Rosji.
      (W takim razie zżera mnie ciekawość, co tam się wydarzy!)

      Usuń
    2. Będę nad sobą pracować. Spróbuję polubić się z dynamizmem. Chciałabym być bardziej "bezlitosna" wobec swoich tekstów i wycinać bez obaw partie, które wydają mi się ładne, ale nic nie wnoszą. Jak to mówił King "kill your darlings", czy coś takiego.

      Przypomina mi się wskazówka Diany Athill – brytyjskiej korektorki, edytorki literackiej. (Źródło z: The Guardian Book, wolne tłumaczenie):

      1. CZYTAJ głośno to, co napisałeś, bo to jedyny sposób na upewnienie się, że rytmika działa (praca dykcji, unikanie powtórzeń);
      2. TNIJ – tylko dzięki usunięciu nic nie znaczących słów wszystkie inne nabierają sensu;
      3. Nie zawsze musisz posuwać się do mordowania swoich ulubienic – zwrotów bądź obrazów, które stworzyłeś, pisząc, i z których jesteś dumny, do których masz sentyment – ale spójrz na nie po czasie obiektywnym okiem. Prawie zawsze okazuje się, że lepiej, by zginęły.


      Mowa o fragmentach, które kochasz, ale które od początku budzą twoją wątpliwość. Może można je nieco skrócić lub usadowić gdzieś indziej? Może można je wpleść w bieżącą akcję? Pamiętaj, że nie musisz też przesadzać i ciąć za dużo, ograbiać tego tekstu z przemyśleń, które:

      1. mają znaczenie fabularne (są uwarunkowane tym, co się dzieje na planie obecnie – np. Małgorzata może wspomnieć swoją przeszłość po rozmowie z bratem, połączyć streszczenie swojej historii z martwieniem się o rodziców, myślę, że to dobry moment).

      2. Pięknie odzwierciedlają twoje bogactwo literackie, które nadal jest ogromnym walorem. Nigdy o tym nie zapominaj.

      W odpowiedzi do zadanych w tekście pytań pozwolę sobie powiedzieć, że poza Anią z Zielonego Wzgórza nie czytałam żadnej książki ani żadnego autora, o których wspomniałaś :D co było zaskakujące i dla mnie, bo porównałaś nasze style. – Do Fleminga (seria o Bondzie) czy MacLeana (starawe kryminały) nawiązałam, bo prolog bardzo mi nimi zalatywał. Szczególnie ta subtelność, gdy pojawia się cytat o rękawiczkach – to był dla mnie majstersztyk, pojawiły się ciarki jak w przypadku tamtych produkcji. Wyważyłaś ten moment tak dobrze, że wywoływał ciarki.

      Do Ulisessa możesz zajrzeć, jeśli lubisz bogactwo opisów – ta książka to praktycznie jeden wielki opis, wielgachny strumień świadomości bogaty w wielosłowie. Ja nie dałam rady, choć łudzę się, że wrócę i dociągnę go do końca. Jednak ta kobyła to prawdziwa klasyka uznawana za jedną z najwybitniejszych powieści dwudziestolecia międzywojennego.
      Porównałam też chociażby do Siesickiej (Beethoven i jeansy, Zapałka na zakręcie), bo dobrze jej idą młodzieżowe dramaty i obyczajówki. Miała bardzo lekkie pióro, dominowały u niej sceny, ale styl miała bardzo wyważony i dojrzały, znacznie bardziej niż jej bohaterowie, co nie wpływało negatywnie na całość. Jednak powieści dzieją się w latach powojennych, stąd pewnie to wynika. Tym bardziej dziwi w przypadku choćby Shishy, która jest bohaterką współczesną, nie oszukujmy się, z brakami w wykształceniu. Różnice między jej stylem a stylem Magdy czy Marlene były, mimo wszystko, subtelne.

      Usuń
    3. *jezu, jaka Małgorzata... xD Magdalena. Oczywiście, że Magdalena. Skoia, jak tam, poranna kawa nie weszła?

      Usuń
    4. Jeśli chodzi o przyrównanie do Nałkowskiej czy Orzeszkowej, cóż, no, to są babki, które wydały powieści będące dziś lekturami, bodajże wciąż obowiązkowymi. Teksty są bogate, nie można nie powiedzieć, że nie są literaturą piękną, ale i pewnie część uczniaków przyzna, że męczącą. Granica czy, o zgrozo (xD) Nad Niemnem były moją zmorą. W przypadku tej pierwszej broniła się fabuła – jak w twoim przypadku – cholernie chciałam dojść do sedna sprawy, kopałam, kopałam w tym tekście, przedzierałam się przez niego, by poznać zakończenie części kryminalnej. Gdybym nie musiała, bo nie byłaby to lektura, pewnie odpuściła lub zostawiła to sobie na inny czas, wtedy po prostu przewertowałam większe akapity. Wtedy też sądziłam, że może do takich powieści jako uczennica jeszcze nie dojrzałam, ale dziś przypomniałaś mi, że być może zwyczajnie stylizacyjnie ściany tekstu nigdy nie trafiały, nie trafiają i raczej trafiać już nie będą w mój gust i pewnie nie jest to niczyja wina. (Może tego, że za młodu nasiąknęłam Cobenem, Brownem i Chmielewską, gdzie na każdej stronie dzieją się grube rzeczy). Wątpię, by Orzeszkowa napisała Nad Niemnem inaczej, bo ktoś by jej napisał, że trochę przesadza. ;)


      Teraz, gdy napisałaś mi, że masz dziewiętnaście lat, tym bardziej jestem pod ogromnym wrażeniem twojej pracy. I że piszesz na Wattpadzie ten tekst także po angielsku! I że tak krótko, mimo wszystko, masz do czynienia z medycyną. Wiele przed tobą i w przypadku literatury, i medycyny, a już zaskakujesz takim obyciem... :) Wow, po prostu: wow.

      Marlene. Wydawało mi się, że są one najgorsze i że Marlene nie da się polubić, bo jest zbyt "prosta" i naiwna. – Marlene jest prosta i trochę naiwna, ale sam fakt, że da się to zobaczyć, poznać, samodzielnie nazwać oznacza, że to postać, która ma charakter. Czy prywatnie bym ją lubiła? Och, ze mnie też okropna naiwniara, myślę, że świetnie by nam się rozmawiało na klifach. Nawet jeśli inni czytelnicy jej nie polubią, będą mieli o niej swoje zdanie. To najważniejsze.
      Natomiast wiem, że kibicowałabym również i Świetłanie, i Magdalenie. Były momenty, gdy dziewuchy były mi bliskie, szczególnie gdy wokół nich działo się coś złego – szczerze się o nie martwiłam. Ale jednocześnie ekspozycje i streszczenia zrobiły swoje – nie poznałam tych bohaterek samodzielnie, one same się przede mną otworzyły, i to bardzo szybko. Praktycznie same, bez pytania, mi się przedstawiły i opisały. Nie wymusiła tego fabuła, to się po prostu stało. Trudno mi więc powiedzieć, że potrafię się w nie wczuć, no bo nie potrafię. Jeszcze w mistrzowski opis jazdy na kwasie (naprawdę jestem ciekawa ciągu dalszego!) czy przemyślenia odnośnie trudnej sytuacji rodzinnej Magdy, nie mówiąc o całym eksperymencie i CO O CO DO CHOLERY CHODZI Z MICHAELEM – to są pojedyncze fragmenty, które sobie ukochałam, i po które wrócę, by je rozgryźć. Na pewno wrócę, nie obiecuję jednak, że niektórych opisów nie przeskoczę lub, jak wspominałam, będę je przelatywać wzrokiem. Dlatego nie chciałam, byś czekała dłużej na tę ocenę. Fabularnie się broni, wątkowo – pierwsza klasa, widać, że masz to poukładane i nie wymaga to żadnego komentarza. Nie musiałam czytać dalej, by wiedzieć, że jest dobrze. Były jednak momenty, gdy nie umiałam czytać dalej, robiłam długie przerwy w lekturze, dlatego też tyle czekałaś. Nie chciałam, byś czekała dłużej.

      Usuń
  2. Forma opisowa jest dla mnie wielką przyjemnością, ale też widzę, jak dużo mam jeszcze pracy jeżeli chodzi o umiejscawianie jej w fabule - a w każdym razie widzę znacznie bardziej niż dotąd. Już wcześniej niektóre fragmenty rozdziałów sprawiały mi problem, ale nie wiedziałam, co dokładnie jest problemem (i wpadałam w typowy dramatyzm artystyczny, stwierdzając, że pewnie WSZYSTKO) i miałam problem z odnalezieniem rozwiązania, które równocześnie nie wycięłoby wszystkiego, co chciałam przekazać i uczyniło tekst lepszym do przyswojenia.
    Bardzo mi pomogły zastosowane przez ciebie obrazowe przykłady - jak choćby z Magdą, która ciężko pracuje, ale przez cały rozdział siedzi w gabinecie i w dyżurce albo Shisha, której historia została potraktowana jak wstęp do rozprawki.

    Szczerze trochę teraz żałuję, że napisałam tych rozdziałów tak dużo przed oceną. Na ten moment dwanaście i mam świadomość, że zdecydowana większość z nich jest do poprawienia. Po napisaniu pierwszego rozdziału Marleny - to było z jakiś rok temu, długo przed koroną, pamiętam, że pisałam go w akademiku - długo się z nim nosiłam i miałam mu wiele do zarzucenia. Wydawało mi się, że jest nudny, bo nic się w nim nie dzieje - przyszło mi na myśl, że bohaterka jest za mało opisana i nie wzbudzi zainteresowania. Stąd masy wstępnych opisów później, które wydawały mi się elementem nadawania realizmu i dojrzałości. Co jednak okazało się miało efekt zupełnie odwrotny.

    W tym momencie zaczynam rozdział trzynasty - chciałabym napisać choć ze trzy rozdziały, mając na uwadze nową wiedzę, którą nabyłam oraz ostrożność przy charakterystycznych dla mnie bardzo słowotokach. Po tym bez wątpienia wrócę do początków i będę nad nimi pracować. Zapewne zajmie mi to trochę czasu, nie jestem niestety sprawnym i szybkim pisarzem, ale pisarstwo jest dla mnie ważne, chcę się rozwijać.

    Dziękuję Ci jeszcze raz i chyba nie przestanę dziękować. Może jeszcze tu kiedyś wrócę z tekstem. Na pewno nie z całością, bo podejrzewam, że prawie na pewno będzie zbyt obszerna, by nadawać się na analizę - ale jeżeli uda mi się zrobić prawdziwy rewrite pierwszych 6 rozdziałów, a przynajmniej tych Magdaleny i Shishy - to wtedy z nimi jak najbardziej.

    Uwagi związane z poprawnością pozwolę sobie natomiast uzupełnić od razu - poza sprawą podmiotów, bo to trochę cięższy temat.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Po napisaniu pierwszego rozdziału Marleny - to było z jakiś rok temu, długo przed koroną, pamiętam, że pisałam go w akademiku - długo się z nim nosiłam i miałam mu wiele do zarzucenia. Wydawało mi się, że jest nudny, bo nic się w nim nie dzieje - przyszło mi na myśl, że bohaterka jest za mało opisana i nie wzbudzi zainteresowania. Stąd masy wstępnych opisów później, które wydawały mi się elementem nadawania realizmu i dojrzałości. Co jednak okazało się miało efekt zupełnie odwrotny. – Tak zupełnie szczerze, nie ruszałabym już pierwszego rozdziału. Czuć w nim Marlene, jej stylizację językową. Przemyśleń tam nie brakuje, nie jest ich też za dużo, by męczyły (może dlatego też, że to dopiero początek – nie ma to jednak znaczenia, ten rozdział sprawia, że chce się czytać dalej).

      Teraz pomyślałam, że gdyby o mnie chodziło, nie ruszałabym też, może ewentualnie kosmetycznie, rozdziału, w którym Marlene jedzie do szpitala, potem widzi się z Aidanem i dalej ma ten nieszczęsny wypadek. Marlene, jej przemyślenia i dominacja opisów, wydają mi się mieć usprawiedliwienie fabularne – dziewczyna spędza czas z daleka od miasta, ma swoją ostoję, dopiero zapisała się na studia. W jej życiu nie dzieje się tyle, bohaterka ma prawo więc i czas tyle myśleć. Co innego chociażby zajęta wszystkim Magdalena czy żyjąca chwilą Shisha, której tego łapania chwili nie widać, bardziej to tkwienie w przeszłości.

      Może jeszcze tu kiedyś wrócę z tekstem. Na pewno nie z całością, bo podejrzewam, że prawie na pewno będzie zbyt obszerna, by nadawać się na analizę - ale jeżeli uda mi się zrobić prawdziwy rewrite pierwszych 6 rozdziałów, a przynajmniej tych Magdaleny i Shishy - to wtedy z nimi jak najbardziej. – W planie miałam czytać cię dalej na Wattpadzie, ale jeśli zamierzasz pracować z tym tekstem, a rozdziały mają się zmienić, z bólem związanym z moją ciekawością co do twojej fabuły oznajmiam, że się wstrzymam. Nie chcę sobie psuć niespodzianki, jeśli masz zamiar ten tekst trochę wygładzić, pozmieniać, oczywiście, że wolę czerpać z tej lepszej wersji. A jeśli się zgłosisz w przyszłości z materiałem, który będzie wygładzony, podejrzewam, że i tak przeczytam więcej niż teraz. Skoro ocena sześciu rozdziałów to głównie marudzenie nad długością i szczegółowością niektórych opisów, o czym będę miała stworzyć kolejną ocenę? Poza porównaniem bieżących wersji, na bank będę chciała przejść do dalszej fabuły i rozmawiać głównie o niej.

      Usuń
    2. Rozumiem, to wszystko bardzo klaryfikuje. Rozdziałów Marleny drastycznie zmieniać nie zamierzam, postaram się skupić na tym, co warte kombinowania.

      Niestety, nie mogę obiecać, że część rozdziałów nie zmieni się diametralnie, więc rozumiem tę decyzję. Zdecydowanie napiszę do Ciebie, gdy będę bardziej zadowolona z części dotychczas utworzonej. Nie usuwam jednak dotychczasowego progresu z wattpad dopóki nie będę miała napisanych nowszych wersji.

      Pytanie, które chciałam zadać, to czy mogłabyś jeszcze odnieść się do tego, co myślisz o formie tekstu z przeplatanym POV? Bohaterki są trzy, w tym momencie rzeczywiście ich POVy zmieniają się nagle, aczkolwiek podejrzewam, że gdy znajdą się na wspólnym gruncie i ich narracja zacznie się nawzajem uzupełniać, będzie to wyglądać lepiej.
      Chciałam zasięgnąć generalnej opinii, czy nie jest to problematyczne. I przede wszystkim, czy problematyczne nie są przerywniki pomniejszych postaci, które w założeniu miały uzupełniać uniwersum o wydarzenia "spoza sceny". Czy są one po prostu do poprawy i można z nich wykrzesać coś dobrego, czy może twoim zdaniem zupełnie zaburzają płynność?
      Nie wyobrażam sobie w tym momencie zrezygnować z nich całkiem, raczej modyfikować, ale jestem ciekawa co o tym myślisz. :)

      Usuń
    3. POV Marlene różni się od POV Shishy, choć mógłby bardziej, natomiast POV Magdy wydaje mi się jak na razie mdły, może to przez to, że mało tam stylizacji jako takiej, mało mi Magdaleny w Magdalenie, jak pisałam, nawet sądziłam, że tam wdał się wszystkowiedzący. Jest bardzo obiektywnie i na chłodno. Nawet jeśli Magda jest z reguły taką osobą, zmartwienie się notatkami czy sytuacja z rodzicami to dobre momenty, by wykrzesić w niej trochę emocji. Jak Świetłana myśli o matce i w głowie powtarza, by ta się pierdoliła, takich momentów brakuje mi u Magdy. Choćby takich, w których powtarza sobie, że da radę i ogarnie wszystko, co ma do zrobienia. Brakuje takich: Ej, to jestem ja, w swojej głowie, myślę teraz to i to. Nie: dzień dobry, to jest Magdalena, która ma taką i taką przeszłość, zajmuje się tym i tym oraz bywa zmęczona. Do czego zmierzam?

      Jeśli Magda będzie miała swój nieco bardziej charakterystyczny dla siebie POV, jak już ma go Marlene i częściowo Shisha (głównie przez kolokwializmy), wspólny grunt stanie się wybuchową mieszanką, na którą każdy będzie czekał.

      Osobno da się dziewczyny rozpoznać. Wiesz, jak działa POV i to w tym tekście widać. Co ciekawe, pojedyncze, wyrwane z kontekstu cytaty pewnie bez trudu bym im przyporządkowała; przyporządkowałabym akapit dotyczący Shishy do Shishy po stylizacji nieco kolokwialnej, jak i ten od Marlene poznałabym po płynnym, nieco romantycznym stylu. W przypadku Magdy pewnie obstawiałabym, że to ta najbardziej sucha i pozbawiona osobowości, przy czym najbardziej obiektywna, więc na zasadzie selekcji pewnie też bym trafiła. Nie wydaje mi się więc, byś miała poważne problemy z narracją. Możesz ją nieco momentami podrasować (stylizację Shishy nieco odsubtelnić, w końcu to rasowa babka, która na wiele rzeczy ma wprost wyjebane, podejrzewam więc, że na poprawność składania swoich myśli – również).

      Jeśli natomiast chodzi o przerywniki dotyczące postaci pobocznych – w sumie zastanawiałam się, po co są. Sądziłam, że po to, by po cliffhangerach nieco mnie spowolinić, ale w sumie spowalniały też początki innych rozdziałów. O ile Kristen uważam za bardzo dobry pomysł, w końcu to kolejna bohaterka (po tej wstawce i streszczeniu dotyczącym jej problemów sądziłam nawet, że to kolejna główna postać), można więc obserwować jej rozwój w perspektywie fabularnej i przez pryzmat eksperymentu Weiningera. Sądziłam, że to ona stanie na głowie, by odkryć, co się stało z Magdaleną i tego dotyczyć będzie jej wątek. Nie czułam absolutnie, że to postać poboczna, wolałam, by jej przerywnik zawierał konkretną scenę pobudki, niż by było mi streszczone, że bohaterka ma problemy ze snem.

      Nie mogę jednak powiedzieć, że np. scena wracającego do domu ojca cos mi uzupełniła. Pomogła wyczuć cudną atmosferę nocy, bliskości klifów i tak dalej, ale w sumie wydaje mi się, że Marlene mogła przekazać mi to samo. Nie dowiedziałam się stamtąd chyba niczego, co byłoby mi bardzo potrzebne, w końcu Marlene też wystarczająco myśli o swojej przyszłości, studiach, ale i o przeszłości i mamie, by myślał o niej również Scott. Wierzyłam, że ten jego wstęp jest po coś i być może będę mieć męskiego narratora na dłużej, może on też jest w coś zamieszany.

      Wydaje mi się, że dopóki masz w rozdziałach właściwych i częściach dotyczących bohaterek gro akapitów dotyczących przeszłości, w tym ekspozycji i streszczeń, takie fragmenty statyczne jak ten dotyczący Scotta, są zbędne. Ale jeśli w tych najważniejszych częściach bieżącej akcji nie skupiłabyś się na tym, co jest spoza sceny, aż ta - wtedy takie przerywniki, by złapać oddech, będą miały jakąś funkcję. Obecnie części właściwe dotyczące głównych bohaterek, szczególnie Magdy, przedstawiają "spoza sceny" tak wiele, że nie trzeba już niczym tego uzupełniać. Bo to jak uzupełnienie uzupełnienia.

      Usuń
    4. *Ale jeśli w tych najważniejszych częściach bieżącej akcji nie skupiłabyś się na tym, co jest spoza sceny, AŻ TAK - wtedy takie przerywniki, by złapać oddech, będą miały jakąś funkcję. – o, literówka. xD


      Ogólnie przepraszam, że piszę tak chaotycznie. Mam nadzieję, że coś z tego bełkotu rozumiesz i wynosisz. xD

      Usuń
    5. Wydaje mi się, że zrozumiałam to, co najważniejsze :D Jeżeli uporzadkuję rozdziały i nadam im charakteru bardziej, jakby to ująć - akcji właściwej - to wtedy przerywniki będą miały więcej sensu jako elementy nadające backgroundu do fabuły. Po prostu muszę się skupić na tym, żeby w rozdziałach właściwych były wydarzenia a nie streszczenia wydarzeń tylko dlatego, że mi się wydaje, że jak nie powiem wprost, co się dzieje, to czytelnik tego nie załapie.

      Dziękuję za obszerną odpowiedź <3 Ode mnie na razie tyle.

      Usuń
  3. O rany, dziękuję za te wszystkie miłe słowa :D
    Szczerze, to nawet trochę żałuję teraz, że już się rozpędziłam z tłumaczeniem Eksperymentu na angielski, bo robię to sama, a tłumaczenie tych wielkich akapitów to męczarnia.
    Teraz tłumaczę sobie też moją napisaną w liceum miniaturkę do Igrzysk Śmierci, z której jestem całkiem zadowolona i też mam masę roboty do zrobienia, bo będąc w połowie pierwszego rozdziału zadecydowałam, że forma czasu teraźniejszego, która w wersji polskiej sprawdzała się jako tako, w angielskim w ogóle nie brzmi i czyni tekst topornym. Więc muszę wrócić znowu do początku i od początku poprawiać wszystkie czasowniki na formę przeszłą.

    Rozumiem, taka forma oceny tych pierwszych sześciu rozdziałów jest dla mnie również niesamowicie przydatna :) Mam pomysł na fabułę dość uporządkowany i wielowątkowy, ale właśnie z powodu tej wielowątkowości też się trochę obawiam, czy suma summarum uda mi się połączyć wszystkie wątki tak jak chciałam i poprowadzić to tak, żeby to miało ręce i nogi. I żeby mój główny zły charakter nie wyszedł śmiesznie, jak to czytałam w waszych artykułach. O rany, jakbym chciała, żeby nie wyszedł śmiesznie.
    Ale nie ma co się martwić na zapas, trzeba siadać do pracy!

    OdpowiedzUsuń
  4. Z zabawnych rzeczy to - nie czytałam "Nad Niemnem" od deski do deski, jedynie fragmenty, bo jakoś tę lekturę potraktowaliśmy w liceum po łebkach i nie mieliśmy obowiązku jej czytania (za to uwielbiałam "Lalkę" i chyba bym jednak wolała aspirować do opisów w stylu "Lalki", a nie "Nad Niemnem" XD), ale nie jesteś pierwszą osobą, która porównała mnie do Orzeszkowej. Zrobiła to moja polonistka, świetna kobieta, która mnie pisarsko zawsze wspierała, ale miała ze mną niesamowite dylematy, jeżeli chodzi o przygotowanie do matury.
    Już w liceum się przekonałam co to znaczy wytworzyć coś bardzo dobrego i bardzo złego jednocześnie, gdy dostawałam jedynki za czterostronicowe rozprawki, które moja nauczycielka nazywała bardzo ciekawymi, ale "jeżeli tak napiszesz na maturze, to jej nie zdasz". Zamiast postawić tezę i się jej trzymać potrafiłam nawet (choć dziś mnie to bawi) napisać tezę, w części środkowej przeanalizować wszystkie inne możliwości, a w zakończeniu zaprzeczyć własnej tezie, stwierdzając, że nie da się na takie pytanie odpowiedzieć jednoznacznie.
    Nienawidziłam rozprawek. Ale lubiłam czytać lektury.

    Z rzeczy, które mi się jeszcze przypomniały rano przy kawie odnośnie oceny - bardzo się cieszę, że dostrzegłaś wyparcie Shishy i jej przekonanie, że nie jest uzależniona, chociaż z pewnością jest. Chcę to zrobić powracającym wątkiem później, gdy nie będzie już miała dostępu do narkotyków - żeby odczuła jaki one naprawdę miały na nią wpływ.
    Obawiałam się, że jest to zbyt subtelne i że czytelnik automatycznie uzna za fakt to, co myśli o sobie sama Shisha - a co za tym idzie nazwie to nierealistycznym. Chyba za mało doceniam domyślność czytelników i fakt, że nie wszystko zawsze musi być powiedziane wprost.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Znam to! Też lubiłam wielosłowie i z łatwością przychodziło mi wykorzystywanie wielokrotnie złożonych zdań w wypracowaniach szkolnych. Towarzyszyło mi to również później, w pracy przy redakcji czasopism, redaktor naczelny na początku mocno sprowadził mnie do podłogi, mówiąc, bym pisała zdecydowanie bardziej dla ludzi, szczególnie w przypadku krótszych prasówek informacyjnych. Długo walczyłam z za ładnym na gazety stylem, czasem wciąż się na tym przyłapuję. Z drugiej strony obudziło to we mnie taką refleksję, że jeśli w moim opowiadaniu też nie znajdują się sami wink-wink intelektualiści, a i (jejku, żeby to nie zabrzmiało źle, ale chcę nakreślić, o co mi chodzi) zwykłopolacy, ich partie narracyjne też się będą różnić od partii prowadzonych przez, nie wiem, studentów-fanów literatury klasycznej. Mało tego, zetknięcie potem tych dwóch światów na jednej płaszczyźnie wcale nie jest takie lekkie i proste do napisania. Ale gdy się to uda napisać, efekty mogą być wręcz genialne. (Nie, żeby mi się udało, ale lubię sobie wyobrażać, jak moje szufladowe teksty dają własnie takie efekty końcowe).

      Wyparcie Shishy było dla mnie jasne z dwóch przyczyn. Raz, że jeśli czuję, że piszesz w POV, jako osoba, która rozumie, jak działa POV, z góry zakładam, że bohaterka jest nieobiektywna. Gdyby powiedziała to w narracji pierwszoosobowej, byłoby zupełnie tak samo.
      Dwa: czytałam świetną książkę o osobach uzależnionych od twardych narkotyków, pisaną na przemian to strumieniem świadomości w POV, to wszystkowiedzącym. Jej recenzję wrzuciłam na starego bloga: [KLIK]. Nawet w recce na screenie znajduje się cytat: Laura zawsze udawała, że nie jest uzależniona. Myślę, że ta produkcja też uczuliła mnie na sprawę Shishy.

      Usuń