[223] ocena tekstu: CinnamonLove


Tytuł: CinnamonLove
Autorka: arrain 
Gatunek: romans, obyczajowe 
Oceniają: LegasowK, Skoiastel

 


1. Beatrice

Gdzieś nieopodal musiał przelatywać samolot, bo mieszkanie wypełniał charakterystyczny odgłos pracującego silnika. – Nie potrafię sobie tego wyobrazić. To znaczy: Bea musiałaby mieszkać przy lotnisku albo samolot leciał naprawdę nisko, tuż nad jej domem. Pracujący silnik można usłyszeć, siedząc w maszynie, ale tak na ziemi…? No chyba że startował niedaleko. Okej, czasem faktycznie słychać delikatne buczenie, ale myślę też, że trochę przesadziłaś z tym wypełnianiem mieszkania.

Edit: Biorąc pod uwagę, że miejscem akcji jest Londyn, gdyby Beeatrice faktycznie mieszkała blisko lotniska, narzekałaby na takie rzeczy znacznie częściej. Tymczasem wzmianka o tym nigdy więcej się nie pojawia. 

 

Beatrice popatrzyła na Quasimodo, on popatrzył na nią i wymienili się szybko nienawistnymi spojrzeniami. // Jaki miły początek dnia. // Beatrice po omacku zaczęła szukać jakiejś szmatki, bo lampka na stoliku nocnym nie dawała wystarczająco dużo światła, a nie chciała marnować więcej prądu, bo ostatnie rachunki omal nie zwaliły jej z nóg. 

Raz: szyk. Lepiej: „i szybko wymienili się[…]”.

Dwa: podmiot żeński „Beatrice” nie zmienił się od pierwszego cytowanego w tym fragmencie zdania. Po akapicie o początku dnia nie musisz znów kolejnego zaczynać od imienia. Wystarczyłoby od: „Po omacku…”. 

Trzy: strasznie długie jest to ostatnie zdanie. Dodatkowo ta lampka nie chciała marnować więcej prądu i płacić większych rachunków? To ona stała się wykonawcą czynności – pomieszałaś żeńskie podmioty. Może: „Po omacku zaczęła szukać jakiejś szmatki, bo lampka na stoliku nocnym nie dawała wystarczająco dużo światła, a Beatrice nie chciała marnować więcej prądu […]”. 

Zaczynamy od drobiazgów, ale, jak widzisz, gra toczy się o lekkość narracyjną. Do tej pory dobrze się czyta, POV bohaterki zirytowanej kotem jest przyjemny w odbiorze. 

 

Beatrice pośpiesznie przygotowała pięć kanapek – dwie wciągnęła od razu, popijając je obrzydliwie mocną czarną kawą (wciąż zamykały jej się oczy, chociaż ochlapała twarz zimną wodą), dwie zostawiła na talerzyku […] wszystko zostawiła na stole razem z karteczką „Miłego dnia, kochanie. Pamiętaj o wypiciu herbaty!". – Komentarz kompletnie niezwiązany z ideą oceny, ale jako właścicielka trzech kotów nie potrafię się przed nim powstrzymać. Zatem: zostawianie jedzenia na talerzyku bez przykrycia albo nie w lodówce w przypadku posiadania łakomego sierściucha może skończyć się różnie. Oby kochanie miało jeszcze co jeść. 

 

W łazience zmarnowała kolejne cenne pięć minut, próbując wcisnąć się w swoje ulubione granatowe dżinsy (kiedy tak przytyła? A miała wrócić do codziennego biegania!), potem mocowała się z szarym swetrem, w którym pomyliła otwór na rękę z tym na głowę, a na koniec z marnym skutkiem spróbowała rozczesać burzę jasnobrązowych loków na głowie – po wszystkim wyglądała jak przykładna wokalistka Abby. – Wiadomo, że chodzi o włosy na głowie, a nie – przykładowo – na… nogach. Ale plus za nienachalne przemycenie wyglądu bohaterki.

Podoba mi się stylizacja i komentarz o wokalistce – rozbroił mnie na części pierwsze i fajnie puentuje cały akapit porażek. 

 

Biegiem wypuściła się na przystanek, zamykając za sobą drzwi na dwa zamki – nie mogła w tym samym czasie (1:1) biec na przystanek i zamykać drzwi. Proponuję: „zamknąwszy drzwi na dwa zamki, biegiem puściła się na przystanek…”. 

Gdy Bea wybiega na dwór i odkrywa, że – jak na Londyn przystało – nieźle leje, nie wraca się po parasol, a rusza w dalszą drogę. Dlaczego? Czy mieszkała na tyle wysoko, że jej się nie chciało? Sama przyznała, że parasol suszył się wannie, nie był więc dziurawy ani nie zaginął.

 

[…] więc pośpiesznie do niego wsiadła i usiadła na wolnym miejscu […] – wsiadła/usiadła stojące tak blisko siebie najzwyczajniej brzydko brzmią. Mają identyczne końcówki, przez co wytrącają z rytmu. Proponuję „pośpiesznie do niego wsiadła i zajęła wolne miejsce”.

 

Z jednej strony POV-em przekonujesz mnie, że bohaterka, czytając książkę, zapomniała o swoich porażkach, z drugiej – przedstawiasz je bardzo dokładnie, obrazowo: Zapomniała o tym, że trzy razy próbowała dzisiaj zrzucić budzik poduszką, ale nie udało jej się ani razu w niego trafić, że omal nie przewróciła się, gdy, wstając z łóżka, zahaczyła nogą o jakiś kabel (…). Już dawno dotarło do mnie, że dzień zapowiadał się dla niej naprawdę bardzo źle i nie wiem, czy przypomnienie mi o tym nie jest przesadą. Przy czym narracja stoi w opozycji do tego, do czego przekonuje mnie scena: niby bohaterka czyta książkę i zapomina, ale jednak nie do końca, skoro mnie nie jest dane zapomnieć i odczuwać tych samych emocji. 

 

Lubiła piec. To było jej hobby, które pielęgnowała od dziecka pod czujnym okiem matki (wtedy kochającej do szaleństwa, dzisiaj buchającej szczerą nienawiścią). – Zaskoczyła mnie ta ekspozycja znikąd. Nie rozumiem, czemu Bea, która „wyłączyła się”, by w spokoju poczytać książkę nagle pomyślała o tym, że lubi piec (do tego o relacji z matką). Czemu nie pokażesz jej miłości do wypieków sceną, gdy – na przykład – po pracy coś pichci? Dalej wyjaśnia się, że to nie tylko jej hobby, ale też praca. Teraz tym bardziej byłoby lepiej, gdyby bohaterka po prostu z uśmiechem na ustach przygotowywała wypieki w trakcie swojej zmiany. Domyśliłabym się reszty.

Ewentualnie mogłaś dać do zrozumienia nieco bardziej, że Bea zamknęła już książkę, nie czyta, może patrzy w szybę i myśli o tym, że zbliża się do pracy, której być może nienawidzi, zresztą tak jak matki… – wtedy perspektywa ukazująca jej myśli byłaby znacznie bardziej naturalna, ale i chronologiczna. Ekspozycja stałaby się wpleciona logicznie i wytłumaczalna, tymczasem tego nie czuję. W pierwszym zdaniu po nagłym „Lubiła piec” spodziewałam się nawet, że może… czyta jakąś książkę, w której bohaterka coś piecze. Powiązanie z pracą wydaje się w pierwszej chwili mgliste, rozjaśnia się znacznie później.

 

Jenny machnęła niedbale ręką, wyciągając z pieca porcję bananowych babeczek. – Strasznie nieodpowiedzialna ta Jenny, że jedną ręką macha, a drugą wyciąga babeczki… A tak serio – pewnie chodziło ci o to, że najpierw pomachała na przywitanie i za sekundę oburącz wyciągnęła blachę. Pamiętaj, że imiesłowy współczesne (zakończone na -ąc) wykorzystuje się do przedstawiania tego, co bohater robi w czasie 1:1 do czynności, którą wprowadza czasownik. No chyba że Jenny naprawdę macha w trakcie wyciągania – da się to obronić, chociaż wzbudza wątpliwości. 

 

Choć pojawiło się dość wcześnie, to podoba mi się wytłumaczenie tytułu opowiadania. Również cieszę się, że ekspozycją nie tłumaczysz, kim jest osoba, której Bea zostawiła śniadanie na stole oraz z którą esemesowała na przerwie. Pozostawiasz dla czytelnika małą tajemnicę i poczułam się zaciekawiona.

Wprowadzenie (jak podejrzewam) głównej postaci męskiej wyszło mocno. Możliwe, że za mocno. Bea z nieznanych sobie przyczyn stwierdziła, że czuje się przy tym panu bezpiecznie. Głównym gatunkiem twojego opowiadania jest romans, więc zastanawiam się, czy pierwsze spotkanie nie okazało się zbyt oczywiste na zasadzie: „halo, czytelniku, z tym chłopem połączy bohaterkę truelove!”.

 

Trochę ją zaskoczył tym pytaniem, chociaż słyszała je już milion razy. Co się z nią działo? – No właśnie, też nie rozumiem. Bo wielokrotnie słyszała prośbę o polecenie któregoś z produktów, a jednak tym razem się zaskoczyła. Dlaczego? Może po prostu ten facet wydał jej się przystojny? Bea tego nie przyznaje, woli udawać, że nie wie, co się święci. Nie wiem, czy utrzymywanie sztucznej tajemnicy nie jest w przypadku gatunku powieści bardziej kliszowe, niż przyznanie po prostu, że gość się bohaterce podoba i się nim zainteresowała z takiego i takiego powodu. 

 

Zachowuj się profesjonalnie, idiotko. – To naturalne myśli bohaterki, powinny być zapisane kursywą, ewentualnie w cudzysłowie. Tak samo zapisałabym wcześniej pierwszą część zdania: „Wzbudź w sobie wdzięczność, powtórzyła sobie w myślach”. 

 

A jeśli ma pan czas, to można poczekać, bo zaraz wystawimy piernik cynamonowy, a to specjalność tego zakładu. – Może się czepiam, ale czy piernik nie skończył się wraz z pierwszymi klientami? Jako totalnie beztalencie kulinarne zrobiłam szybki reaserch i taki piernik piecze się od 60 do 80 minut, a jeszcze dodajmy do tego czas przygotowania ciasta itd. Czy dziewczyny dorobiły kolejne porcje? Bea o tym nie wspominała.

 

– No dobrze, to poproszę jedno latte i jedno podwójne espresso. No i oczywiście tartę. A kiedy dojdzie tutaj ten piernik, to prosiłbym go podać do tamtego stolika. – Wskazał za siebie, a potem nieoczekiwanie się uśmiechnął. I znowu ją tym zaskoczył, a Beatrice znowu nie wiedziała czemu. – Skąd w ogóle pomysł na połączenie piernika z cynamonem? – Podkreślony fragment tyczy się Beatrice (a mówi klient), więc powinien znaleźć się w osobnym akapicie.

 

[…] (kto by przypuszczał, że o czwartej nad ranem lało jak z cebra). – Zabrakło znaku zapytania po „cebra”.

 

[Z uśmiechem] Życzyła z uśmiechem smacznego i schowała się za ladą, napawając [się] chwilą oddechu. Siedząc wygodnie na stołeczku, przymknęła oczy i oparła głowę o zimną ścianę. – Zauważyłam, że lubisz imiesłowy współczesne. Nie ma w nich niczego złego, jednak pojawiające się tak blisko siebie sprawiają, że tekst jest monotonny.

 

Nie czekając na odpowiedź Jenny, zaniosła ciasto do stolika, nie patrząc ani temu facetowi, ani jego towarzyszce w oczy. – Zobacz, tu, w jednym zdaniu, pojawiają się dwa imiesłowy. Śmiało mogłabyś zrobić z tego dwa krótsze: „Nie czekając na odpowiedź Jenny, zaniosła ciasto do stolika. Nie patrzyła w oczy ani temu facetowi, ani jego towarzyszce”. Do tego zdarza ci się stawiać przysłówki za czasownikiem. Nie jest to jakieś niepoprawne, ale mam wrażenie, że raz: odbiera lekkość, a dwa: opóźnia wrażenia sensoryczne czytelnika. Na przykład tutaj:

Beatrice otworzyła niechętnie oczy. – Mogłabyś zapisać: „Beatrice niechętnie otworzyła oczy”. Dzięki temu wcześniej dowiem się, jakie emocje wiążą się z wykonywaną czynnością; jeśli je opóźnisz, możesz wywołać mniejszy efekt, słabiej przekonać. Tak jak tutaj:

Wytarła szybko dłonie obsypane mąką w różowy fartuszek. – Zmieniłabym na: „Szybko wytarła dłonie…”. Gdy Beatrice najpierw wytrze, a potem dopowiesz, że jednak zrobiła to szybko – ruch nie będzie wcale szybki aż tak. Poza tym to kosmetyczna poprawka, ale całe zdanie przekształciłabym na: „Obsypane mąką dłonie szybko wytarła w różowy fartuszek”. 

To drobnostki, jednak wychodzę z założenia, że jeśli tekst jak na razie jest dobrze napisany, przyjemnie się go przyswaja – warto skupić się na detalach; gdy „podstawa” jest stabilna i na ogół działa, ale może być płynniej, to… czemu nie?

 

Pod koniec wyjaśnia się ta mała tajemnica, za którą cię pochwaliłam. Fajnie i nienachalnie. Podejrzewałam inną opcję, aczkolwiek ta też może nieść ze sobą multum interesujących wątków lub rozwiązań.

 

Przecież sama uwielbiała matematykę, była z niej najlepsza w klasie swego czasu. – Szyk. Proponuję: „[…] swego czasu była z niej najlepsza w klasie”.

 

Ale jedno musiała przyznać. // Coś jej jednak w życiu wyszło. – Mała sugestia: połączyłabym te dwa zdania przecinkiem albo półpauzą. W obecnej formie po pierwszym mam poczucie, jakby czegoś brakowało, sam akapit w środku wzmacnia pauzę, a przecież za nim zaraz pojawia się kolejny, który tworzy dodatkowe miejsce na oddech, no i w następnym zdaniu pauzę tworzy też myślnik – przez co robi się trochę mechanicznie. Może:

„Ale jedno musiała przyznać – coś jej jednak w życiu wyszło.

A raczej ktoś. Dziewięcioletnia Gwendoline, którą Beatrice kochała nad życie”.

Przy czym to akurat tylko luźna sugestia.

 

Po skończonym rozdziale muszę przyznać, że jest lekko i przyjemnie. Podoba mi się mowa pozornie zależna Beatrice; tu czasem rzuci jakąś cholerą, do tego te wtrącenia w nawiasach. Naprawdę ją czuć. Nie przejmuj się, że rozłożyłam, a nawet obie rozłożyłyśmy Twój tekst na części pierwsze. Jak pisałam ci w e-mailu: jest nas dwie na pliku, a więc uwag jest więcej – to raz. Dwa: część jest naprawdę kosmetyczna i bez nich nadal tekst reprezentuje wysoki poziom. Tak trzymaj i się nie zrażaj, a my lecimy dalej.

 

 

2. Vincent

Kiedy wszedł do kuchni, przecierając zaspane oczy, Sydney już siedziała przy stoliku, popijając czarną kawę. – Naprawdę je lubisz, co? Powtórzę: tak blisko siebie rzucają się w oczy.

 

Wreszcie jej jasnoniebieskie spojrzenie spoczęło na jego twarzy. – Spojrzenie może być – na przykład – zaciekawione/znudzone, ale nie jasnoniebieskie. Takie mogą być oczy/tęczówki.

 

Do tego Vincent stwierdził, że Sydney wygląda na wkurzoną. Ale po czym to poznał? Czy dziewczyna/kobieta zmarszczyła brwi, może posłała mu gniewne spojrzenie, prychnęła…? Pozwól mi samej do tego dojść.

Zaczynając ten rozdział, miałam szczerą nadzieję, że komentarze w nawiasach są zarezerwowane tylko dla narracji Beatrice, ale piszesz je też w POV Vincenta. Oby nie przewijało się więcej podobieństw, bo stylizacje zaczną się zlewać. Szczególnie gdy mowa o wtrąceniach, które dotyczą praktycznie takich samych zagadnień, spójrz: 

Beatrice: W łazience zmarnowała kolejne cenne pięć minut, próbując wcisnąć się w swoje ulubione granatowe dżinsy (kiedy tak przytyła? A miała wrócić do codziennego biegania!), potem mocowała się z szarym swetrem […].

Vince: Sydney wyłączyła telefon i o[d]stawiła pusty kubek do zlewu. Poprawiła opinającą się na brzuchu koszulę (musiała przytyć przez ostatnie miesiące kilka kilogramów) i popatrzyła na Vincenta tym swoim wzrokiem […].

 

Upił łyk kawy i usiadł na stołku naprzeciwko Sydney, opierając się łokciami o kolana. – Nie da się w tym samym czasie siadać i opierać łokcie o kolana. Chociaż nie, spróbowałam. To dość niewygodne, a Vince przecież trzymał kubek. Jestem pewna, że oparł się już po zajęciu miejsca.

 

Wywróciła oczami, ale nie odpyskowała, co chyba oznaczało, że niechętnie zgodziła się z opinią Vince'a. Jak miło. – To „jak miło” pojawiało się przy Beatrice… Ałć. Chciałabym bardziej poczuć nowego bohatera, bo pomimo jego tatusiowych rad i raczej odmiennego charakteru, to jednak ma zbyt podobną manierę.

 

Zadzwoń do mnie, jak już będziesz wiedział, czy dostaniesz ten awans! – To Vince stara się o awans czy nową pracę? Wcześniej było wspomniane, że zbierał się na rozmowę rekrutacyjną. Tym bardziej po tym, gdy Beatrice w pierwszym rozdziale wspominała, iż mężczyzna wyglądał na nietutejszego, i gdy obecnie Sydney tłumaczyła mu drogę, sądziłam, że może dopiero co wprowadził się do miasta i dopiero co szuka nowej pracy.

Edit: Potem Vince po raz drugi wspomina o awansie. Faktycznie, osoby starające się o awans również mają takie rozmowy rekrutacyjne, ale początkowo pomyślałam właśnie o nowej pracy. Zostawiam więc ten fragment, żeby pokazać ci, jakie może być pierwsze skojarzenie czytelnika.

 

Z tego powodu w ciasnym mieszkaniu Sydney czuł się nieswojo – jak głosi zasada „show, don’t tell”, pokaż, że Vince naprawdę czuje się nieswojo, nie informuj mnie o tym tak sucho. Masz multum możliwości – przykład na szybko: facet może uderzyć się w mały palec i zakląć, że jest tam strasznie ciasno. Bo na chwilę obecną w ogóle nie czuję, żeby było mu źle w mieszkaniu Sid. Akapit dalej pojawia się fragment, że bohater prawie uderzył się w głowę o sufit. Widzisz? Można.

Oho, Vince również powtarza „niech to szlag”. Pojawia się też „cholera”, której wielokrotnie użyła Beatrice. Dlaczego nie wymyśliłaś dla niego oryginalnych powiedzonek? Czy bohaterowie są jednym organizmem, że myślą tak samo? Poza tym – nie da się ukryć – Vince dość dramatyzuje i przytrafiają mu się negatywne rzeczy; może nie na taką skalę, jak w przypadku Trixie, ale jednak. A to sprawia, że różnice między bohaterami jeszcze bardziej się zacierają.

 

A nie dotrze nawet na spotkanie, jeśli po drodze się zabije, a to go chyba dzisiaj czekało. – Powtórzenie. Sugeruję również zmienić szyk na: „[…] a chyba to go dzisiaj czekało”. „Chyba” powinno odnosić się do potencjalnej śmierci, a nie do tego, że chyba dziś… jest dzisiaj. 

 

Gdzieś w połowie rozdziału dotarło do mnie, że o ile w przypadku narracji Beatrice wstawki w nawiasach były nawet zabawne i pasujące do jej kreacji, tak u Vincenta są już dość męczące i takie… na siłę. Ponadto jest ich dużo, zdarzają się nawet dwa na jeden krótki akapit. 

 

Nie znosił tego, że jak tylko urosły mu nieco ponad głowę […] – w sensie, że włosy kręciły się, mając nawet jakiś milimetr długości? Bo co to znaczy ponad głowę? Nie rozumiem. Może „nieco za uszy”?

 

Boże, jednak był bardziej żałosny, niż przypuszczał. – Pamiętam, że Bea również wzywała w myślach Boga, a Jenny raz rzuciła „Jezu…”. Czy wszyscy bohaterowie są religijni? Oczywiście, że takie frazy nie są zarezerwowane jedynie dla wierzących, również w ustach ateistów pojawiają się dosyć często, w końcu wsiąknęły w język środowiskowy, w tym potoczny. No ale jednak na przestrzeni dwóch rozdziałów właśnie te podobieństwa stylizacji językowej mocno rzucają się w oczy. Czy to nie jest przypadkiem tak, że przemycasz je do narracji, bo po prostu sama z nich korzystasz i są dla ciebie „lekkie”, „naturalne”, może same się cisną na klawiaturę…? To nic złego, by jedna z głównych postaci wyrażała się w taki sposób, ale dwie albo trzy to już dużo. 

I jeszcze to, że w przypadku Beatrice jej włosy porównałaś do włosów wokalistki Abby – tu mamy włosy jak u Banderasa… No tak, to są niewątpliwie różnice. Ale też pokazujesz je takimi samymi środkami – porównaniem do znanej osoby. Budzi to moje wątpliwości na zasadzie: w pierwszym rozdziale byłam przekonana, że czytam POV Beatrice, że narracja jest w pełni personalna, nie: przeplatana mową pozornie zależną z narratorem wszystkowiedzącym, ale stylizowana całościowo. Teraz tę pewność tracę. Może to po prostu nieco ironiczny wszystkowiedzący, a tylko niektóre akapity są mową pozornie zależną? Nie wiem, zaczynam wątpić, a nie powinnam.

 

W chwili, gdy Vince wypada na zewnątrz i również zapomina parasola, a potem dodaje „niech to szlag”, wywracam oczami. Serio? Przecież każdy człowiek jest inny, nie ma dwóch takich, co by myśleli w identyczny sposób. Bo widzisz, gdy Bea zobaczyła Vince’a i trochę jej odbiło, zupełnie inaczej go sobie wyobrażałam. A teraz prawie zapomniałam, że czytam z rozdział z perspektywy drugiego bohatera. Nie zrozum mnie źle. To nie jest tak, że zapominanie parasola jest przeznaczone tylko dla jednej osoby na świecie – problemem nie jest podobieństwo sytuacyjne, ale podobieństwo reakcji na tę samą sytuację. Jeśli bohaterów spotyka to samo – tym bardziej podkreślenie różnic jest kwestią wręcz kluczową. Jeśli nie o to chodzi, po co miałoby im wydarzyć się to samo? Co chciałabyś tym podkreślić? Że oboje są zapominalscy i nic za tym dalej nie idzie? Jak dla mnie to marnowanie potencjału podobieństwa scenicznego. 

 

Nawet wolał nie myśleć, co powie na jego temat być-może-przyszły-szef, gdy wreszcie przed nim stanie na rozmowie rekrutacyjnej. – To zdanie w pierwszej chwili było dla mnie niejasne. Nie wynika z niego, kto przed kim stanie. Domyślam się, że Vince, jako że wejdzie do gabinetu, ale w sumie podmioty nie wskazują tego jednoznacznie.

 

Od razu skierował się do cukierni, w której – o dziwo – mimo całkiem wczesnej pory nie było zbyt długiej kolejki. – Nie rozumiem. Czemu go to dziwi? Czy nie powinno być odwrotnie: mimo wczesnej pory w środku już znajdowało się dużo osób lub mimo późnej pory kolejka była mała. „Mimo” jest swoistym zaprzeczeniem czegoś. Tym bardziej że Vince jest w mieście nowy – z tego co zdążyłam wydedukować z tekstu. Czy więc powinien mieć już wyrobione zdanie na temat ruchu w danym sklepie? Nie zna go, nie ma podstaw, by wysuwać wnioski. Chyba że robi to na podstawie własnych doświadczeń, z, nie wiem, innego miasta, innej cukierni, w której codziennie rano kupował bułki. No ale to tylko moje dopowiedzenia, których na dobrą sprawę nie daje mi POV.

 

A dzień dopiero się zaczął. // Gdy wsiadał do autobusu, zrozumiał […]. – Wiem, że to częsta praktyka – kiedy akapit pozwala na zmianę mówcy i pal licho pomieszane podmioty. No ale zastanówmy się, co by było, gdybyś przygotowywała kiedyś tekst pod, na przykład, audiobook albo po prostu trafiłabyś na czytelnika, który zwykle czyta na głos? (Może to dziwne, ale – dowód anegdotyczny – tacy ludzie naprawdę istnieją, a przynajmniej istnieję ja, Skoia. Dzień dobry). Wtedy wyraźnie słychać, że w autobusie zajął miejsce… dzień, co trochę śmieszy i wybija z rytmu.

 

[…] pastelowo różową – pastelowo-różową.

 

Naprzeciw przeszklonej ściany, z której można był[o]a oglądać ulicę – literówka.

 

Vincent [posłusznie] zajął posłusznie miejsce na końcu kolejki, starając opanować wszechogarniające go uczucie zdenerwowania. – W jaki sposób starał się opanować? Może brał głębsze wdechy i wydechy? Nie informuj, tylko pokazuj.

 

Niby Vincent tak bardzo stresuje się rozmową, ba, nawet zapomina parasola i nie ma czasu, by po niego wrócić, a jednak wstępuje po śniadanie, grzecznie czeka w kolejce i tylko rozmyśla o tym, co się stanie, jeśli nie dostanie awansu. Rzucasz tam ekspozycją:

Wnętrze trochę przypominało mu babciny styl – od razu przy wejściu stało kilka okrągłych stolików przykrytych kraciastym obrusem, które dodatkowo przyozdabiały delikatne bukiety wrzosów włożone w szklane flakoniki […] // Vincent zajął posłusznie miejsce na końcu kolejki, starając opanować wszechogarniające go uczucie zdenerwowania. Chociaż przygotowywał się do tej rozmowy wiele tygodni, to gdy nadszedł jej czas, paraliżował go strach. […] – to tylko opis odczuć, ale nie widać ich w scenie. Czemu dłonie Vince’a nie pocą się lub nie drżą? Czemu zamiast rozglądać się panicznie na boki i denerwując na sytuację, bohater w spokoju ocenia wygląd cukierni? Próbuje mnie przekonać, że przejmuje się rekrutacją, ale jego zachowanie temu przeczy. I dalej mamy klasyczny przykład podziwiania swojej przyszłej truelove. Halo, Vince, zapomniałeś już, po co się spieszyłeś?

Już wiem, z kim kojarzy mi się ten bohater. Z licealistą, który niby zaraz ma tam jakiś ważny sprawdzian, aleee ta dziewczyna jest taka miła i ładna, że jeszcze chwilkę z nią porozmawia. Widzisz? Nie czuję autentycznego stresu, wagi przyszłej rozmowy z potencjalnym nowym szefem. Przez to tekst wypada nieżyciowo. Vincent to chłop po trzydziestce, do tego w walizce doświadczeń ma ciężkie rozstanie. Powtarza, że nowe stanowisko to dla niego bardzo duża szansa na zbudowanie lepszej przyszłości, zresztą wiąże się z tym przeprowadzka do Londynu. A jednak rozprasza go pierwsza lepsza cukiernia i ekspedientka z burzą loków. Nie wiem, może kreujesz bohatera na roztrzepanego lekkoducha, ale czuję, że chodziło o coś innego.

 

Co ty wyprawiasz, kretynie[?]. […] Jezu, Vince, jesteś skończonym idiotą. – To myśli Vince’a, więc kursywa albo cudzysłów. Ponadto tak tylko przypomnę, rozdział pierwszy, perspektywa Bee: „Boże, jakie to było żałosne”. 

 

Vincent LaBrant nie potrafił nie tylko być dobrym mężem, ale być może również i biznesmenem. – Albo „również”, albo „i”.

 

Wypadł na zewnątrz, od raz[u]y pochłaniając w kilku kęsach kanapkę. – Literówka.

 

Miał ogromną ochotę na papierosa, ale rzucił palenie kilka lat temu i nie miał przy sobie ani jednego. – Powtórzenie.

 

Dasz radę, Vince. Dotarłeś już tak daleko. – Identyczna sytuacja z myślami bohatera.

 

[…] wziął głęboki wdech i zrozumiał, że chociaż ten dzień nie należał do niego, to następna chwila już może należeć. – Rozumiem, że to celowe powtórzenie, ale drugie „należeć” jest zbędne.

 

Sama końcówka też przypomina mi zakończenie poprzedniego rozdziału. Tam podkreślałaś, jak to Bee mało w życiu osiągnęła i w sumie to wychodzą jej tylko trójkątne kanapki, no i ma jeszcze cudowną córkę. Tu za to czytam, że Vince: Był chodzącą porażką, chociaż nie chciał się do tego przyznawać. Jeśli nie uda mu się dzisiaj dostać tej pracy, to zapieczętuje to tylko ten ponury fakt – Vincent LaBrant nie potrafił nie tylko być dobrym mężem, ale być może również i biznesmenem. […] Miał szansę, którą musiał wykorzystać. // Wyprostował się i uśmiechnął sam do siebie. Przecież był stworzony do tej pracy i nowego stanowiska. – Czyli oto bohater, który za bardzo w siebie nie wierzy, sądzi, że niewiele w życiu mu się udało, ale jednak gdzieś tam znajduje coś, co trzyma go przy pozytywnej myśli i ostatecznie puentuje rozdział dokładnie tak samo, jak miało to miejsce w przypadku głównej bohaterki. Nie wiem, czy podobieństwo emocjonalne jest celowe, a jeśli tak – co masz nim na celu. Wiem jednak, że dwoje – wybacz, że to napiszę – malkontentów może za chwilę sprawić, że czytanie stanie się po prostu męczące, demotywujące. Nie zawsze będzie się chciało kibicować bohaterom biadolącym i męczennikom. Mam nadzieję, że choć jedno z nich znajdzie w sobie trochę pozytywnej energii, którą na mnie przekieruje. 

Edit: W sumie… po skończeniu oceny muszę przyznać, że postacią, którą najbardziej polubiłam, jest Gwen. 

 

 

3. Beatrice

Mamo, a co, jeśli nie pozwolą mi polecieć w kosmos, bo jestem tylko kobietą? – Gwen ma dziesięć lat, tak? Nie uwierzę, że jakiekolwiek dziecko powiedziałoby o sobie „kobieta”. Już prędzej „dziewczyna/dziewczynka”.

 

Ubrana w ciemnogranatowy mundurek z herbem szkoły na piersi wyglądała uroczo; powagi jednak dodawały jej okrągłe okulary, które MUSIAŁA dostać, bo przecież Harry Potter takie nosił, więc i ona powinna. – A to jest akurat bardzo fajny fragment, który podkreśla POV Beatrice. Zrezygnowałabym tylko ze średnika, bo spójnik „jednak” nie sugeruje, by były to dwa zupełnie niedotyczące się zdania składowe.  

 

– Wczoraj pani Meyer na lekcji historii mówiła o feministkach i problemach kobiet we współczesnym świecie.

– Nie wiedziałam, że już znasz takie trudne słowa.

– Opowiadała, że kobiety ciągle doświadczają przemocy domowej. – Nie sądzisz, że młoda naprawdę odzywa się zbyt dojrzale? Rozumiem, że faktycznie mogła usłyszeć gdzieś termin „feminizm”, ale czy na pewno zrozumiałaby jego znaczenie? Gwen wypowiada się jak, co najmniej, czternasto/piętnastolatka, która miała już okazję i czas, by wyrobić sobie jako-takie zdanie o świecie i ukształtować pierwsze poglądy. Dialog, który przytoczyłam, nie ma dopisków narratorskich i gdyby nie kolejność czytanych wypowiedzi, miałabym problem z odróżnieniem osób.

Mam wrażenie, że nauczycielką Gwen jest nie pani Meyer, ale Susan Sto Helit – wnuczka Śmierci i nauczycielka dzieci w jednej z powieści ze Świata Dysku Terry’ego Pratchetta. Miała dość niekonwencjonalne metody nauczania, twierdząc, że dzieci same świetnie radzą sobie w byciu dziećmi, więc warto uczyć je ponad normę. Dla przykładu, dała więc +/- siedmioletniemu Gawainowi do czytania „Kampanie militarne generała Tacticusa”, poszerzając jego zakres słów z tygodnia na tydzień (dzięki temu potrafił wtrącać w codzienne small talki słowa takie jak „zdekapitowany”). Wiadomo jednak, że cały Świat Dysku to krzywe zwierciadło i o ile czytanie podobnych gagów właśnie tam jest zabawne, o tyle czy znajduje się na nie miejsce w realnym świecie? Nie chodzi o to, by Gwen nie była nauczana ponad normę wcale, może się wyróżniać obyciem społecznym, wiedzą, i tak dalej – jednak i to będzie miało swoje granice. Nie zdziwiłabym się, gdyby mała podsłuchała o feminizmie czy walce o prawa kobiet z, nie wiem, wiadomości czy z rozmowy nauczycielek gdzieś na końcu korytarza i starała się to powtórzyć, dopytać, zrozumieć – bo dzieci tak robią, rozwijają wiedzę. Ale czy na pewno o tym wszystkim dziewięciolatkom opowiedziałaby nauczycielka w klasie, na lekcji? Lekcji czego? Nie umiem sobie tego wyobrazić. 

 

Dalej w rozmowie Bea postanawia porozmawiać z nauczycielami, którzy – według niej – zachowali się nieodpowiednio, czyli z panią Mayer prawiącą o feminizmie i panem Duncanem, potencjalnym zboczeńcem. Uch, no ładny kontrast. Nie wiem, co chciałaś tym pokazać. Nierówność/niesprawiedliwość/szowinizm na świecie? 

 

Zlustrowała wzrokiem tego faceta; wydawał się jej dziwnie znajomy. Wysoki, z toną żelu we włosach, uważnym spojrzeniem, w dobrze skrojonym garniturze, pachnący mocnymi perfumami, które skądś kojarzyła (może podobnych używał Ben?).

– Pszczółka?1

Och, no tak. Ten mężczyzna, z którym zamieniła słowo może raz czy dwa, nowy klient. – Poznanie głównych bohaterów miało miejsce ledwo dwa rozdziały temu. Nie umiem wydedukować, ile dokładnie czasu minęło fabularnie od tego spotkania, ale podkreślając tam, jak wielkie Vince zrobił na Beatrice wrażenie, sprawiłaś, że ciężko byłoby mi o tym ot tak zapomnieć. A Bea zapomniała. Tak po prostu? Mam wrażenie, że teraz zwyczajnie udaje. 

 

A właśnie, jak tam twój projekt z astronomii? – Astronomia w szkole podstawowej? Trochę poszukałam i według strony [https://karierawuk.com/edukacja-w-wielkiej-brytanii-i-w-polsce/#SED1]:

„Junior School (dzieci w wieku 7-11 lat) Key Stage 2 i Poziom P5 do P7 w Szkocji, zakończony egzaminem końcowym z angielskiego, matematyki i przedmiotu wybranego. Już wcześniej, choć przemilczałam temat, zastanawiałam się, na jakiej zasadzie dziewięciolatka ma w szkole fizykę, skoro de facto dopiero niedawno nauczyła się czytać, pisać i rozumieć na poziomie podstawowym, na dobrą sprawę edukację rozpoczęła ledwo dwa lata wcześniej. W szkole podstawowej nauczane są takie przedmioty jak: język angielski, matematyka, geografia, historia, muzyka, fizyka czy informatyka”. Nie ma ani słowa o astronomii jako oddzielnym przedmiocie. Czyżby jakieś kółko zainteresowań? Nie sprecyzowałaś. Może chodziło o dział jakiegoś innego przedmiotu, nie wiem, przyrody? A może właśnie fizyki?

 

[…] żeby [wreszcie] odpocząć wreszcie od monotonnej pracy w cukierni i spędzić trochę czasu jedynie z córką. – Szyk.

 

– Przepraszam, ale… Zna pan moje imię, a ja pana w ogóle. – Gdy po wielokropku kontynuuje się zdanie, a nie zaczyna nowego, druga część zdania składowego powinna zaczynać się od małej litery. 

 

[…] piosenki z lat 80.Z lat osiemdziesiątych. Liczby słownie.

 

– Dziękuję. – Znowu przykleiła sobie do twarzy sztuczny uśmiech, chcąc jak najszybciej uciec spod czujnego spojrzenia Vincenta.[…] Uniosła brwi i przygryzła wargę, chcąc jak najszybciej się wycofać. – Tak, już wiem, że Bea jest skrępowana. Nie musisz tego powtarzać na przestrzeni tak krótkiego fragmentu.

 

Miała wrażenie, że teraz cały jej świat wypełniał ten dziwny facet w drogim garniturze […] Nic nie potrafiła poradzić na to, że zwyczajnie zaczynała panikować. Nie znosiła, gdy jakiś mężczyzna stał tak blisko, a Vincent pochylał się nad nią, ocierając przypadkowo ramieniem o jej ramię […]. Zaczynało jej brakować tlenu; wiedziała, że jeśli ten koleś natychmiast się od niej nie odsunie, będzie świadkiem żenującego ataku paniki. – Wnioskuję, że coś musiało się stać Beatrice w przeszłości. Czemu więc się po prostu trochę nie odsunie? Nieustannie pokazuje mi, że jest skrępowana, chce kupić coś słodkiego i skończyć rozmowę. Na razie tylko myśli jedno, a robi drugie.

Ponadto słowo: „żenujący” odbieram tu jako ironizowanie, co natychmiastowo umniejsza wagę ataku paniki, braku tlenu i tak dalej. Nie wiem, czy Beatrice naprawdę jest mocno zestresowana, czy tylko tak sobie trochę przesadza i ostatecznie śmieszkuje. 

Edit: W dalszej części tekstu jeszcze kilkukrotnie wróci do tematu, wspominać będzie również terapię. Tylko że jednocześnie też znajdzie się tam kilka momentów, w których będzie obojętna wobec podobnych zachowań Vince’a… W każdym razie jeszcze do tego wrócę. 

 

Nie podniosła wzroku nawet wtedy, gdy Vince skończył. – To trochę dziwne, że bohaterowie dopiero się sobie oficjalnie przedstawili, a Bea już zdrabnia jego imię, mimo speszenia, o którym mnie zapewnia.

 

Zapakuj mi kawałek szarlotki na wynos. I możesz dać mi kawę, zaczynam się robić senna. – Ogólnie w dialogach dopuszcza się wszelakie kwiatki, w końcu bohaterowie wypowiadają się różnorako, ale nie zauważyłam, żeby Bea miała skłonność do powtórzeń „mi”.

 

[…] znowu posłała w kierunku Beatrice podniecone spojrzenie. – Spojrzenie nie może być podniecone – ale może w jakiś sposób wyrażać podniecenie. Pokaż to. Może lepiej „błyszczały jej oczy”?

 

Rozejrzała się, by znaleźć jakieś wolne miejsce, ale jak na złość wszystkie pozostałe stoliki były już pozajmowane. Mogła co prawda jeszcze poprosić Jenny o kawę na wynos, ale… – Ale co? Bea przed chwilą miała atak paniki – tak to nazwała. Nie czułam, by przesadzała w swoich wnioskach; była niechętna, by podtrzymać relację z Vincentem, zdenerwowana jego obecnością, wręcz wystraszona, jakby faktycznie mierzyła się z jakąś powracającą z przeszłości traumą. Jednocześnie gdy nadarza się okazja, by usiąść z Vincentem, nie korzysta z pierwszej lepszej znalezionej wymówki – zresztą trafnej, bo wziąć kawę i wyjść z cukierni nie jest wcale tak trudno (szczególnie jeśli Bea ledwo zapamiętała Vincenta, a więc jej zainteresowanie z pierwszego rozdziału wydaje się dawno przeminąć). Bea nie ma żadnych zobowiązań wobec nieznajomego klienta i wcale nie musi z nim siadać. Obowiązek dosiadania tłumaczy sobie jedynym wolnym stolikiem, ale naprawdę mogła wyjść z cukierni i wypić kawę w drodze na przystanek czy tam w trakcie spaceru albo na ławce – tak po prostu. Tym bardziej jeśli realnie walczy z traumą – podświadomie powinna unikać traumatycznych sytuacji, prawda? Końcowa scena sugeruje jednak, że bohaterka prawdopodobnie dosiądzie się do Vincenta. Jeśli mam rację, to czemu? Bea czuła się bardzo nieswojo, trochę jej zaczęło odbijać – pomyślała nawet o skontaktowaniu się ze swoją terapeutką. 

Momentami zapominam, że to kobieta po trzydziestce, do tego dzieciata. Nie twierdzę, że posiadając potomstwo, trzeba nagle stać się uosobieniem powagi i odpowiedzialności. Ale… zaczynam odnosić wrażenie, że twoi bohaterowie są dość dziecinni. Dla odmiany – dziesięcioletnia Gwen wypowiada się jak przynajmniej nastolatka; składnie i rzeczowo. Vince dość niedawno rozstał się z żoną, prawda? Chłop próbuje ułożyć sobie życie, a jednak w głowie mu jakieś końskie zaloty, w ogóle nie czuję, że ten człowiek ma za sobą trudne doświadczenia. Wręcz przeciwnie – wydaje się zupełnie beztroski. 

 

 

4. Beatrice

Zgadłam – Bea faktycznie (oczywiście z grymasem) dosiadła się do Vincenta. Naprawdę nie rozumiem. Przecież nie czuła się zbyt dobrze w jego towarzystwie, więc dlaczego sama do niego podeszła? Nie byłoby lepiej, no nie wiem, gdyby stanęła sobie gdzieś pod oknem albo skoro potrzebowała blatu, żeby odstawić kawę, to za ladą, przy Jenny? Mogłaby też wypić kawę na zapleczu i mieć święty spokój.

 

Ten rozdział, choć najkrótszy ze wszystkich do tej pory, jest wypchany komentarzami w nawiasach. Zaczynają się robić męczące, a zwłaszcza te o Benie, jakbyś na siłę chciała wykreować tajemnicę. Raczej na 99% wiem, kim okaże się Ben, a tu budowanie napięcia wypada dość słabo:

Nie miała doświadczenia w kontaktach z mężczyznami (Ben był przecież zupełnie inny) i wiedziała, że również tę znajomość zniszczy (bez względu na to, jaki przybierze charakter).

 

Miała w sobie coś wstrętnego, co odpychało większość facetów; z Vincentem pewnie będzie podobnie. – Whoa, co to za przemyślenia? Bea wyskoczyła z tym tak nagle, ledwie dosiadła się do obcego faceta i już myśli o związku, a nawet zniszczeniu go? Szybka jest. Plus nic nie zapowiadało, że Bea ma jakieś kompleksy, może coś wspomniała o niesfornych włosach i że nie mieści się w spodnie, ale żeby aż tak?

 

Usiadła niepewnie na skraju krzesła, założyła nogę na nogę, skrzyżowała ręce na piersi i wbiła wzrok w biało-czerwony obrus. Pewnie wyglądała jak naburmuszona siedmiolatka, ale jakoś nie chciała wchodzić w interakcje z Vincentem. – Tak, właśnie tak wyglądasz, Bee. Skoro nie chciałaś wchodzić w interakcję, dlaczego sobie to robisz? I, przede wszystkim, czemu swoją męczeńską obecnością teraz będziesz karać tego biednego faceta…? 

No dobrze, a tak na poważnie. Bohaterka podejmuje trudną decyzję z przekleństwem na ustach świadczącym o tym, jak bardzo towarzystwo Vincenta jej nie na rękę, zamiast zrezygnować – wszystko zupełnie wbrew sobie. Nie rozumiem tego, brzmi jak imperatyw narracyjny, jakby nie podejmowała decyzji ona – świadoma bohaterka o charakterze, który wykreowałaś – ale właśnie jakby ktoś nią kierował; ktoś, kto ma swoją wizję i dopasowuje do tej wizji. trochę na siłę, całe uniwersum. Albo być może ta trauma, którą podejrzewałam u Beatrice, nie jest wcale tak silna? Może atak paniki albo myśl o psychoterapeutce w poprzednim rozdziale to za mocno dobrane do narracji Beatrice skojarzenia? Może nie jest wcale tak źle? Nie wiem już, co mam myśleć o Bee. Czy jej realnie współczuć, czy czuć zażenowanie? 

 

[…] przyznał Vincent swobodnym tonem, rozwalając się na krześle. – Jesteś pewna, że chodziło ci o „rozwalając”? To dość kolokwialne określenie i jakoś nie mogę wyobrazić sobie faceta po trzydziestce, który rozwaliłby się na krześle w cukierni. Chyba że takiego z… cóż, trudnego domu, ale raczej by tam nawet nie zajrzał. No i też wkładasz to słowo w narrację Beatrice, która do tej pory była raczej zdenerwowana, speszona, a nie ironiczna i jakby wszystko miała gdzieś – to też powinien oddawać jej POV. Obecnie nie wiem, jakie emocje odczuwa, bo obraz, który wykreowałaś, jest niespójny. 

 

Uśmiechnął się łobuzersko, zupełnie jakby miał właśnie osiemnaście lat i chciał zaprosić dziewczynę na szkolny bal, a nie był dojrzałym mężczyzną otwierającym nowy rozdział w życiu. – O proszę. Ja doszłam do podobnych wniosków. Idąc tokiem rozumowania Bee, która porównała się do siedmiolatki, ciśnie mi się na usta, że trafił swój na swego. 

Podobają mi się wypowiedzi dialogowe, są naturalne. Zdania zaczynasz od „no i”, pojawiają się powtórzenia, zawahania podkreślane wielokropkiem… Wypada naprawdę spontanicznie. 

 

On dalej siedział rozwalony na krześle […]. – Chłopie, no nie wypada… A tak serio – co, właściwie, miałaś na myśli? Nonszalancko opierał się łokciem, może zsunął się, by opierać głębiej plecy? Te „rozwalił się” mówi zarazem wiele i nic.

 

[…] co może mu powiedzieć, a co nie. – Czego.

 

Czekała na jakieś niewygodne pytania, ale – o dziwo – ich nie usłyszała. – Nieprzyjemny rym niedokładny. A może: „ale – o dziwo – nie usłyszała ich?”. Nacisk pada na ostatni wyraz w zdaniu; w takim układzie jest ono lżejsze.

 

Z tyłu głowy kotłowało się tylko jedno pytanie – jak beznadziejną musiała być matką, że w takiej sytuacji ani razu nie pomyślała o Gwendoline. – Ale właściwie to… w jakiej sytuacji? Podczas zwykłej rozmowy? Wcześniej też jakoś specjalnie nie myślała o Gwen, z raz wymieniły SMS-y i tyle. Chyba ma spore zadatki na drama queen.

 

Uważam, że ten rozdział mogłabyś śmiało połączyć z poprzednim. Nie działo się za dużo, jedynie mała pogawędka przy kawie, niby scena popchnęła fabułę, ale mam pewien niedosyt. Poza tym ich konwersację czytało się dość przyjemnie i naprawdę lubię POV Beatrice, bo bohaterka jest barwna i przekonująca, tyle że… ciągle odnoszę wrażenie, jakbym czytała o nastolatce. Ale do tego jeszcze wrócę. 

 

 

5. Vincent

Wpatrywał się w ekran telefonu od dobrych kilku minut i zdążył w tym czasie nauczyć się numeru Beatrice na pamięć. – Czy Vincent zakochał się po… dwóch rozmowach? W sensie rozumiem zauroczenie, to normalne, że ktoś nam wpadnie w oko i o nim myślimy, ale gapienie się na telefon i zapamiętywanie numeru? Nie odniosłam wrażenia, żeby Vince miał chopla na punkcie utwierdzania w pamięci różnych cyfr, więc wniosek jest jeden – troszkę szybko. Do tego rozdziały są dość krótkie i mam wrażenie, że wydarzyło się naprawdę niewiele. Zresztą Bea czuje podobnie; Vince ewidentnie zawrócił jej w głowie (chociaż z drugiej strony bohaterka przy następnym spotkaniu ledwo go poznaje, potem strasznie demotywuje ją wizja niezobowiązującej rozmowy…). Nie ma niczego złego w kreowaniu kochliwego bohatera, po prostu takie zachowanie nie pasuje mi do ich dość ciężkiej przeszłości.

 

Nie odezwał się do niej od dnia, w którym wyciągnął od niej numer. – Powtórzenie.

 

Chciał sobie udowodnić, że jeszcze potrafił. Że potrafił zgrywać pewnego siebie, chociaż w środku krzyczał z przerażenia. Że potrafił szelmowsko się uśmiechać, chociaż ostatnie, do czego umiał się zmusić przez ostatnie półtora miesiąca, to właśnie ten dziwny ruch kącików ust do góry. Że potrafił jeszcze spodobać się kobiecie, chociaż do tej pory udało mu się to tylko raz i skończyło żałosną porażką. – Znów Vince jedno, a jego zachowanie coś innego. W ogóle tego nie czuję, do tej pory miałam go raczej za roztrzepanego, teraz dochodzi niespójność. Bo zobacz – on tylko powtarza, czego by chciał, a czego nie. Wspomniał o żonie i wtedy pomyślałam, że pewnie nadal cierpi. Potem, nie bacząc na potencjalne spóźnienie na ważną rozmowę kwalifikacyjną (!), wstąpił sobie do cukierni i podrywał pracownicę. W rozdziale drugim, pisanym z jego perspektywy, tak ot – bez pardonu, żadnego lęku – nazwał ją Pszczółką. I nagle próbuje mnie przekonać, że wszystkie uśmiechy są udawane, że Vince po prostu próbuje obudzić dawną pewność siebie. Dodatkowo – co takiego sprawiło, że Bea jest pierwszą kobietą po rozstaniu z żoną, do której postanowił zagadać? Bo sam o tym mówi – był w tylko jednym związku. Wyczuwam tu imperatyw.

Edit: Wyjaśnia się zagadka zwrócenia uwagi akurat na Beatrice i muszę przyznać, że jest całkiem sensowna.

 

Ewidentnie chciała, żeby dał jej spokój, a jednocześnie uprzejmie się uśmiechała i nawet pozwoliła wymienić numerami.

A teraz ją olał. – Skoro wie, że Bea czuła się niekomfortowo w jego towarzystwie i faktycznie nie odzywał się przez cztery dni, to dlaczego sobie nie odpuści? Czy jest jednym z tych typów, którzy za wszelką cenę chcą coś udowodnić? To też mi do niego nie pasuje, chociaż Vince jest tak sprzeczny, że może powinnam spodziewać się wszystkiego. 

 

Czuł się jak skrzynia bez dna. Codziennie udawał. Udawał uśmiech, udawał poczucie humoru, udawał pewność siebie, udawał, że mu zależało. – Problem w tym, że tak średnio. Ekspozycja jedno, a Vince… No, dalszą część już znasz.

 

Zależało mu jedynie na tym, by nie wracać do Birmingham. – W takim razie dlaczego uczył się numeru Beatrice na pamięć? Wiem, że POV może przekłamywać rzeczywistość, dostosowując ją do przemyśleń bohatera, który może się okłamywać. Narracja jednak nie sugeruje mi w żaden sposób, że Vince na siłę przekonuje się, na czym będzie/powinno mu zależeć. To też dałoby się oddać. Jednak ten fragment nie brzmi jak próba oszukiwania się, łudzenie; brzmi jak stwierdzenie oczywistego faktu, że Vince’owi nie zależało na niczym innym i kropka. No ale fragmenty sprzed chwili, te dotyczące relacji z Bee, wcale o tym nie świadczą. Same sprzeczności. Nie wiem, czego się chwycić, które przemyślenia Vince’a faktycznie należą do jego sylwetki psychologicznej, a które pojawiają się nagle, z przypadku. 

 

Przemyślenia przed lustrem odnośnie do dawnej sylwetki byłyby naprawdę dobre, gdyby nie ich podobieństwo do kompleksów Beatrice. Ona też zarzucała sobie jakieś porażki, wymyślała, że wszystko psuje i tak też się stanie ze znajomością z Vincentem. Okej, bohaterowie są do siebie bardzo podobni i już nie chodzi o mowę pozornie zależną czy ich styl bycia, nawet nie o podobieństwo sceniczne jak chociażby moment zapomnienia parasola, ale nie różnią się nawet pod względem doświadczeń życiowych lub rozterek. I ciężkie przeżycia z jednej strony mogłyby ich do siebie zbliżyć, a co za tym idzie – wytworzyć wiele ciekawych wątków. Z drugiej – mogą zmęczyć czytelnika, pisałam już o tym. Chodzi o to, że dwoje malkontentów w jednym opowiadaniu, w którym każdy z nich ma swoje partie narracyjne, może odbierać siły do czytania proporcjonalnie do naprodukowanego tekstu. Problem też w tym, że ja nie kupuję ich momentami zbyt dziecinnego zachowania.

 

– Vince, wstałeś? – Przez szparę w drzwiach zobaczył Sydney. – „Przez […]” od nowego akapitu, bo nie odnosi się do mówiącej osoby.

Mimo wszystko podobała mi się historia przyjaźni Vincenta i Sid. Gdyby ta przeszłość wpływała na sceny z perspektywy Vince’a, byłoby idealnie. Przykładowo – Bea mogłaby jednak dostrzec, że stresował się podczas rozmowy w cukierni, a jeśli nie była w stanie zauważać takich detali, to mogłabyś już w rozdziale drugim wpleść w jego narrację więcej opisów sugerujących, że chłop się stresuje. Bo gdy stałam mu za plecami, kiedy pierwszy raz odwiedził CinnamonLove, nie czułam braku pewności siebie, nie czułam, żeby bohater chciał się przetestować. Wygląda to raczej tak, jak gdybyś wymyśliła to dopiero teraz, w piątym rozdziale. 

 

Pierwszy raz porozmawiali po tym, gdy znajomi wrzucili Vincenta do kubła na śmieci, śmiejąc się, że pewnie jest tak głodny, że zje z niego resztki. Sydney wtedy na nich nawrzeszczała, po czym podniosła pokrywę i zobaczyła go zasmarkanego i przerażonego do granic możliwości. – Wcześniej pisałaś, że Vince schudł sześćdziesiąt sześć funtów, a to jakieś trzydzieści kilo. Dużo. Skoro w gimnazjum był takich dość sporych rozmiarów, nie wyobrażam sobie, jak inni gimnazjaliści ze szkoły bez trudu mogli podnieść go i po prostu wrzucić do kubła. To musiała być całkiem duża grupa zorganizowanych osób, nie dwóch albo nawet trzech kolegów, a on musiałby raczej stać spokojnie, dać się im unieść na odpowiednią wysokość, by mogli go spokojnie wrzucić do wysokiego śmietnika z klapą – tak to sobie wyobrażam. Chyba mniej problematyczna byłaby wizja, jak przewracają go na stertę śmieci albo na worki czy właśnie kubły. 

 

To ona płakała, gdy powtarzał jako osiemnastoletni tłuścioch, że pragnie jedynie swojej śmierci.

Był jednak żałosny. – W takim kontekście, z mocniejszym naciskiem, sugeruję szyk: „Jednak był żałosny”. 

 

Zresztą sama nie jesteś lepsza, myślisz, że nie słyszę, że od tygodnia płaczesz nocami w poduszkę? – Celowo kreujesz go na dupka? Pytam, bo wciąż nie potrafię tego rozgryźć. Chociaż pamiętam, że kilkukrotnie ucieszył się w duchu, że zdenerwował przyjaciółkę. Jaki uroczy.

Problemem nie jest to, że Vince zachowuje się po chamsku, ale mam wrażenie, że jest nim struktura tekstu. Dosłownie przed chwilą czytałam przemyślenia bohatera na temat tego, jak bardzo wdzięczny jest Sydney, że zawiązała z nim szczerą przyjaźń i nieraz wyciągała go z tarapatów czy pomagała w walce z depresją. Taka ekspozycja sugerowała mi, że Vince wspominał te czasy i doceniał starania Sydney. Tymczasem kilka zdań niżej okazuje się on być w stosunku do niej nieprzyjemny, jakby minęło dosłownie pięć minut i, hop!, zapomniał o tym wszystkim, o czym niedawno myślał. Jeśli byłby chamski, bo miałby tej pomocy dość – raczej nie wspominałby jej prawie że z łezką w oku zaledwie kilka akapitów wyżej. Jeśli byłby wdzięczny – odwrotnie – nie byłby w tym samym czasie taki obcesowy. Albo zredukuj to chamstwo, albo ogranicz ekspozycję, a może nawet znajdź jej inne miejsce w tekście. Takie, kiedy Vince’owi nie będą się cisnąć na usta przykre rzeczy. 

 

Chyba jednak czuł całkiem sporo, jakby się tak zastanowić. Żal, że Sydney cierpiała, złość, że nie umiał jej pomóc, smutek, że tyle się u nich pozmieniało. – Oj, ty mały kłamczuszku…

Kawałek wcześniej:

Moja Sid nie płacze ani się nie załamuje. – Faktycznie, empatyczny.

O co mi chodzi? Nie o to, że bohater nie może taki być, po prostu spójrz:

>Vince’a bawi gniew/złość Sid

>Vince twierdzi, że się o nią martwi

>Vince w żaden sposób nie pociesza przyjaciółki, a wręcz jej dogryza

>Vince wmawia mi, że czuje frustrację z powodu smutku Sid

Wniosek? Niespójność.

 

[…] (tym razem nałożył znacznie mniej żelu i wyglądał dzięki temu o wiele lepiej), ubrał się w garnitur i wybiegł z mieszkania, nie zapominając tym razem parasola. – Powtórzenie.

 

W scenie, gdy Vince znów odwiedza CinnamonLove i próbuje się jakoś wytłumaczyć, faktycznie czuć jego niepewność i zakłopotanie. O to mi właśnie chodziło! Teraz naprawdę mogę odnieść wrażenie, że bohater to taka „melepeta”, która wcześniej tylko udawała nonszalancję. A jednak trochę dziwi mnie, że w taki „żaden” sposób zareagował na wiadomość od Beatrice. Kiedy pierwszy raz ją zobaczył, był nią bardzo dosadnie zauroczony, zresztą tak samo podejrzanie i barwnie, jak ona nim. Potem uczył się na pamięć jej numeru i udowadniał to podejrzane zainteresowanie. Jeśli teraz trochę go temperujesz i dopiero co nadajesz kształt jego sylwetce psychologicznej, dobierając pewne cechy takie jak wycofanie i niepewność, tamte sceny wymagałyby edycji właśnie pod ten obrazek. 

 

Końcówka ładna, dużo mi obrazuje, dzięki czemu wyciągam pewne wnioski i dobrze się bawię. Bea strzeliła focha i/lub dręczy ją coś innego (może córka, może ex partner?), Vince dał ciała, ale też pokazał, jaki jest naprawdę:

Tu nie chodzi o ciebie.

Jasne.

ZAWSZE chodziło o niego.

Czyli zakompleksionym, egoistycznym dupkiem. I okej, może taki być, dopóki będziesz go trzymać w ryzach.

 

 

6. Beatrice

Vincent był miły i nawet nie zwróciła większej uwagi na to, że nie napisał do niej od razu. Chociaż Jenny podniecała się przez cały ten czas, że to pora na miłość, tak Beatrice pozostawała sceptyczna. Gdy Vince pierwszy raz do niej napisał, nawet nie zwróciła na to większej uwagi,[…]. – Powtórzenie.

 

Przez kilka następnych dni Vincent nie pojawił się w CinnamonLove, ale za to regularnie do niej pisał. Beatrice nie powiedziała o niczym Jenny, żeby ta przypadkiem nie zaczęła planować jej ślubu, jednak mimowolne cieszyła się, że codziennie dostawała pytanie, co u niej słychać.

Problem w całej tej sytuacji siedział właśnie w niej. – Siedział w Jenny? „Beatrice” można tu śmiało pominąć, bo wiadomo, o kogo chodzi i wstawić w „jednak Beatrice mimowolnie[…]”. Wtedy zachowasz spójność podmiotów.

 

Jakoś niewiele myślała o Vincencie, gdy przygotowywała się do pracy, szykowała Gwen śniadanie, jechała autobusem do pracy i piekła kolejne porcje ciast i babeczek. – Nie leży mi to porównanie. Jest celowe? Nie wygląda na takie. 

 

Przecież już raz młoda doświadczyła ogromnej straty i Beatrice nie chciała jej narażać po raz kolejny na takie sytuacje. – Coś tu szyk zawirował. Proponuję: „[…] i Beatrice nie chciała po raz kolejny narażać jej na takie sytuacje”.

 

Podoba mi się wzmianka o takich typowych okruchach życia – płacenie większych rachunków za prąd, czesne Gwen, nadgodziny etc. (chociaż te ostatnie jednak fajnie by było pokazać sceną).

 

Vincent niemal od razu odszukał wzrokiem Beatrice, która właśnie wykładała świeże wypieki na wystawę, po czym uśmiechnął się do niej rozbrajająco. // Ustawił się grzecznie w kolejce, a Beatrice rzuciła tylko szybkie spojrzenie w kierunku kasy i zdławiła w sobie głośny jęk; Jenny właśnie nabijała szybko cenę jakiemuś klientowi, ale jednocześnie uśmiechała się głupkowato pod nosem, zezując na przyjaciółkę.

 

Najwyraźniej Jenny świetnie się czuła w roli swatki. // Beatrice wyprostowała się i przejęła od Jenny [niej] tacę, wbijając w nią poirytowany wzrok […]. – Wzrok wbiła w Jenny czy tacę? 

 

Uniosła wysoko brwi, bo dopiero teraz się zorientowała, że – rzeczywiście – stały przed nią dwa talerzyki z ciastem i – o rany – dwie filiżanki z cappuccino. Jak mogła się nie domyślić…? – A jak przejmowała tacę od Jenny i musiała uważać, żeby wszystko bezpiecznie dostarczyć, to nie zauważyła podwójnej porcji? Vince już nawet przyszedł wcześniej w towarzystwie, więc to powinno naprowadzić Beatrice na takie tory. Naprawdę aż tak straciła dla niego głowę, że nie widzi, co niesie?

 

[…] poprawiając nerwowym gestem kosmyki włosów, który wydostały się z kucyka[…]. – Które.

 

– Mówiłaś, że studiowałaś ekonomię, prawda? – Kiwnęła głową. – Mieszkanie znajdę sam, ale będę potrzebował kogoś, kto policzy mi sprawnie parę rzeczy, na których kompletnie się nie znam. – Podkreślony fragment powinien znaleźć się w nowym akapicie, bo nie dotyczy mówiącej osoby.

 

Drgnęła, bo – szczerze powiedziawszy – nawet nie zwróciła na to uwagi. Zbyt pochłonęła ją myśl, że Vincent najprawdopodobniej był wolny (chociaż tak mogła wnioskować, skoro wciąż z nią flirtował, a przynajmniej tak twierdziła Jenny. Beatrice nie znała się na męskiej psychice), ale zapobiegawczo zerknęła kątem oka na jego lewą dłoń. // Obrączki brak. – Dopiero teraz mogła wnioskować? Czemu, naturalną koleją rzeczy, nie zrobiła tego wcześniej? Bo jednak trochę dziwi, że dopiero teraz do Beatrice dotarło, że Vince jest wolny. (To, wydaje się, jeszcze większy lag niż ten dotyczący kawy). Podobno Vincent zasypuje ją wiadomościami. Codziennie Bee dostaje od niego esemesy z pytaniem, co słychać i czy będzie w pracy, a nocą piszą podobno tak długo, aż bohaterka po prostu zasypia z telefonem, by dopiero rano odczytać: „Słodkich snów”. I to z emotikonem! Czy jednak brak jakiegokolwiek najmniejszego domysłu, że Vince się nią interesuje, a więc zapewne nie ma kobiety, nie podchodzi pod imperatyw? Nawet nie chodzi mi o jakąś szczególną pewność, ale Bea najpierw nie analizuje wiadomości, które dostaje, by potem być bardzo zdziwioną, że właściwie to gość od początku dawał sygnały, że jest wolny. Wiem, że to opowiadanie sceniczne i nie pokazujesz wszystkich przemyśleń bohaterki z jej życia – dwadzieścia cztery godziny na dobę – ale podejrzewam, że jednak te najważniejsze przemyślenia wiążące się z tym, że Vince do niej pisze, przychodzi do kawiarni, zaczepia ją i wciąż się uśmiecha… Kurczę! Czy da się w ogóle na to nie zwrócić uwagi?

 

Vincent zabrał rękę i zdawał się nie zauważać, jak jego dotyk działał na Beatrice – a działał zadziwiająco, bo po raz pierwszy od dawna nie miała odruchu wymiotnego na taką bliskość (a dla niej była to już bliskość oszałamiająca) jakiegoś mężczyzny. – Takie wyznanie wydaje się mieć nijak do przemyślenia sprzed chwili o tym, że brak seksu od wielu lat robi Bee siano w głowie. Z jednej strony niby to drugie to żartobliwy sarkazm, ale z drugiej – gdy ktoś ma problemy emocjonalne dotyczące bliskości i wspomina o nich tak poważnie… czy naturalnie potrafi sobie ot tak z tego żartować? Przez ten wcześniejszy żart trudno mi teraz problem Bee traktować poważnie, mam wrażenie, że wymyśliłaś go dopiero na potrzebę tej sceny. 

Poza tym ledwo trzy (!) rozdziały temu Bee na widok Vincenta dostała ataku paniki („Nic nie potrafiła poradzić na to, że zwyczajnie zaczynała panikować. Nie znosiła, gdy jakiś mężczyzna stał tak blisko, a Vincent pochylał się nad nią, ocierając przypadkowo ramieniem o jej ramię […]”), a teraz nie ma nic przeciwko, że ten nie tylko siedzi blisko, ale i chwyta ją za rękę…? Jak miałabym to kupić? 

 

I mam córkę.

MAM CÓRKĘ.

Tego jednak nie zdołała już wykrztusić. – A ten fragment wyjątkowo przypadł mi do gustu. Naprawdę fajnie pokazuje POV Beatrice i nawet wcześniej zastanawiałam się, czy bohaterka wyjawi Vincentowi prawdę. To obecnie jedna z ciekawszych niewiadomych, które trzymają mnie przy lekturze. Druga: jak Bee przyzna się Vincentowi nie tylko do tego, że ma córkę, ale że przy okazji mocno zaciska pasa, by móc ją utrzymać i edukować. 

(Z drugiej strony podoba mi się widoczna u Beatrice obsesja na punkcie tej edukacji Gwen. Dziewczynka ma dopiero dziewięć lat, uczy się świetnie, ma stypendium, Bee natomiast wciąż wspomina o jej drogich studiach, których sama nie miała, a na które przyjdzie czas dopiero za jakąś dekadę. Bardzo podoba mi się ten element kreacji sylwetki psychologicznej Beatrice – skłonność do przesady, ostrożność, częste wybieganie myślami w przód. Tym bardziej dziwi, że już wcześniej Beatrice nie zwróciła uwagi na sygnały, nie analizowała pobudek zachowania Vince’a, jego wiadomości i tak dalej, ergo: tego, że jest wolny). 

 

[…] bo miała mocno ściśnięty żołądek (chyba ze stresu, ale nie miała pojęcia, dlaczego go odczuwała). – Powtórzenie.

 

– Pani Baker? – Beatrice przytaknęła, a serce prawie podeszło jej do gardła, tłukąc się mocno w piersi. – Odzywa się nauczycielka, prawda? Więc dopisek narratorski hop do kolejnego akapitu.

Przyjemny cliffhanger na koniec rozdziału i zdecydowanie mam ochotę czytać dalej. Ogólnie POV Beatrice sprawia, że naprawdę lubię tę perspektywę, bo jest lekko, niewymuszenie i płynnie.

 

 

7. Beatrice

– Tak, tak, mogę rozmawiać... Coś się stało? – Niepokój w niej rósł z każdym kolejnym uderzeniem serca o klatkę piersiową. – To uwaga czysto estetyczna, ale zmieniłabym szyk na: „Niepokój rósł w niej…”.

 

Gwen nic do niej rano nie pisała, że coś było nie tak... [Beatrice] S[s]prawdziła jeszcze telefon 

 

I tak masz miliard nadgodzin, a największy ruch już za nami. – Jakieś, no nie wiem, dziesięć minut temu mieli dość duży ruch. Tak szybko zmalał? Podejrzane… Jeśli ktoś czyta rozdziały – powiedzmy – raz w tygodniu, to może mu się wydawać, że faktycznie minęło sporo czasu. Ja szóstkę i siódemkę czytałam jeden po drugim, więc dla mnie naprawdę upłynęło zaledwie kilka minut, przecież rozmowa przy stoliku wcale nie była długa.

 

[…] wiedziała, że przez ilość pracy zaniedbywała córkę. Wychodziła o świcie do pracy [...].

 

[…] potrzebowała tego, czego Beatrice nie była w stanie w pojedynkę jej zapewnić. – O, a tu nie zostawiałabym czasownika na końcu; postawiłabym za to nacisk na informację, że chodzi o tę pojedynczość: „[…] czego Beatrice nie była w stanie zapewnić jej w pojedynkę”. – W końcu informację kluczową, puentującą zdanie, najlepiej stawiać na jego końcu. 

 

Starała się pomagać małej w lekcjach, czasami czytały razem książki, oglądały filmy (a raczej bajki Disneya i jakieś głupie kreskówki), grały w karty czy planszówki, chodziły do parku, na basen albo zakupy. – Pamiętam, że pojawiła się bodajże jedna scena, w której bohaterki rozmawiały o szkole i… tyle. A gdzie te wspólne wieczory, chodzenie do parku czy na basen? Nieładna ekspozycja. A przecież nie musisz się spieszyć, ta historia nie musi być jednowątkowa. 

Dalej – po odebraniu młodej ze szkoły – jest już naprawdę przyjemnie. Szczera rozmowa i wspomnienie ojca (który notabene na razie pozostaje tajemnicą, co też budzi we mnie ciekawość) trochę studzą romantyczne klimaty, ale w końcu dostaję scenę z Gwen, gdzie rzeczywiście Beatrice pokazuje, że jest dobrą matką, która interesuje się życiem i samopoczuciem dziecka. Teraz mogę uwierzyć.

 

[…] miała wrażenie, jakby ktoś zaciskał jej rękę na gardle; z trudem oddychała. // – Mogę pomasować ci stopy, jeśli chcesz – zaśmiała się z trudem Gwen.

 

Kolejna z czysto estetycznych uwag: 

Gwen pokiwała głową, więc Beatrice sięgnęła po pierwszą część Harry'ego Pottera (chociaż Gwen chyba znała [ją] już na pamięć tę książkę) i zaczęła czytać na głos kolejny rozdział. 

 

[…] po czym usiadła wygodnie na kanapie, podwijając nogi pod siebie. – Nie mogła w tym samym czasie siadać i podwijać nóg.

 

Wyjaśnienie sytuacji z Benem trochę mnie zaskoczyło, a trochę potwierdziło to, co przypuszczałam. Generalnie chłopa już nie ma. I okej, rzeczywiście Bea kilka razy wspomniała o tym, że kontakt fizyczny z mężczyzną jest dla niej wyzwaniem, ale przy Vincencie tego nie czuję. Mam wrażenie, że bohaterka składa się z dwóch obliczy: 1. kiedy zostaje sama i wracają wspomnienia, wtedy wydaje się doroślejsza i po ciężkich przeżyciach, 2. kiedy spędza czas z Vincem, to zamienia się w nastolatkę. I to właśnie ta Bea numer 2 sprawia, że nie do końca ją kupuję.

Jednocześnie nie mogę nie zauważyć, że scena retrospekcji z kieliszkiem i albumem jest emocjonalna, porusza wyobraźnię, do końca notki pozostawiła mnie w stanie współczucia, nostalgii. Emocje Beatrice udzieliły mi się, a to najlepszy dowód na to, że tekst działa. 

 

 

8. Vincent

To znaczy nie działo się aż tak wiele. Pisali ze sobą, dzwonili, gadali o różnych głupotach. Beatrice śmiała się z jego żartów, a on nie mógł się nadziwić, że tak inteligentna, błyskotliwa i oczytana dziewczyna nie robiła kariery w jakiejś świetnej korporacji.– Halo, czy ja coś pominęłam? Kiedy oni do siebie dzwonili i „gadali o różnych głupotach”? Proszę nie kłamać! A tak serio – czemu tego nie pokazałaś i jedynie streściłaś? Rozdziały i tak są dość krótkie, myślę, że nie zaszkodziłoby rozszerzyć je o kilka dodatkowych scen.

 

[…] mocno wstrząsnęło nim, jak podczas jednej z ich rozmów telefonicznych z pewnością usłyszał w tle głos małej dziewczynki, która wołała Beatrice, mówiąc do niej „mamo". – No nie… no po prostu nie! To jest zbyt ważne, żeby tylko skrócić. Dlaczego nie przedstawiłaś faktycznej rozmowy, kiedy Vincent miałby szansę usłyszeć Gwen i jakoś na to zareagować? Uznałaś, że to bez znaczenia? A ja uważam, że ma ogromny wpływ na relację bohaterów. Tym bardziej, że dalej piszesz:

Czemu się mnie boi, bo odnoszę wrażenie, że często się czuje przy mnie niekomfortowo, chociaż wydaje się swobodna, gdy rozmawiamy przez telefon... Sam nie wiem. Lubię ją i nie umiem tego wyjaśnić. Mam nadzieję, że jej nie przestraszę. – Nie jestem w stanie tego w żaden sposób zweryfikować, potwierdzić albo skonfrontować – cokolwiek. Nie za bardzo jednak rozumiem, po co się spieszysz. Dokąd? Skoro tworzysz w gatunku romansu obyczajowego, logiczne, że relacja głównych bohaterów powinna rozwijać się raz, że etapowo, a dwa – scenicznie, bym mogła samodzielnie wyczuwać nastroje postaci, nadążając za biegiem wydarzeń. Tymczasem to, co wydaje się najbardziej istotne, dostaję w formie streszczenia. Jasne, widziałam niejedno spotkanie Bee z Vince’em, mogłam wywnioskować, że bohaterka faktycznie się spina, a Vince jest tym zmieszany. Ale jeśli chodzi o telefony – myślałam, że wszystko kończy się na esemesach. Beatrice słowem nie wspominała (tym bardziej dziwne: sama do siebie – w swojej głowie, bo w swoim POV!) o tym, że Vince do niej dzwoni. Jestem szczerze zdziwiona, że pominęła coś tak istotnego, bo to znaczyłoby, że jest jej obojętne.

 

Och, i dalej tylko pozbawione emocji: „Podejrzewał, że samotnie wychowywała dziecko; nie widział w tym nic złego, każdy mógł popełnić błąd w młodości”. Naprawdę w ogóle się tym nie przejął? Nic, null? Plus znów na wierzch wychodzi jego dupkowata natura (chociaż nadal uznaję to za kreację postaci; nie do końca jednak jestem pewna, czy celową).

 

Pamiętasz moją uwagę o tym, że najważniejsze informacje w zdaniu, by odpowiednio mocno wybrzmiały i zadziałały, dobrze, by pojawiły się na końcu? Podtrzymuję ją. Choć nie masz problemu z szykiem, czasem mam wrażenie, że nie wykorzystujesz potencjału własnych zdań, które mogłyby być mocne, ale przez dobór tego szyku – tracą tę moc. Przykład: 

[…] nie widział w tym nic złego, każdy mógł popełnić błąd w młodości. – Lepiej: „w młodości błąd”.

Albo:

[…] sam zaraz łapał się na tym, że nie był do końca szczery z Bee w tej kwestii. – Lepiej: „że w tej kwestii nie był z Bee do końca szczery”. 

 

– Ostatnio piszę z jedną dziewczyną. Jest trochę młodsza, pracuje w tej cukierni, do której kiedyś mnie zabrałaś. Umówiliśmy się, że odbiorę ją dzisiaj z pracy i odprowadzę do domu. – W sumie zarówno Beatrice, jak i Vincent mają za sobą już pewne doświadczenia życiowe (Bee ma chociażby dziewięcioletnią córkę i sześcioletnie małżeństwo). Czy to trochę nie dziwne, że Vince nazywa ją dziewczyną, a nie kobietą…? To tym bardziej sprawia, że czytam go jako beztroskiego podlotka. 

 

– Co ty pieprzysz, Vince. – A to nie jest pytanie…? 

 

Sam usiadł po turecki i przeczesał palcami włosy. – Turecku. 

 

W pracy sprawnie wykonał wszystko, co należało do jego obowiązków, dlatego udało mu się wszystko skończyć pół godziny przed czasem. – Powtórzenie. Plus co to znaczy „wszystko”? Czyli właściwie co robił? O pracy Vincenta nie wiem kompletnie nic. Chłop rozmyśla tylko o babach, niby się tam trochę postresował rozmową o awans, ale już go dostał, więc od razu jest spoko i można wrócić do romansowania… Tak to właśnie widzę. POV Vince’a nie istnieje, facet jest taki nijaki, jakby nie miał swojego życia i kategoryzuje go jedynie znajomość z Beatrice. Szczerze? Sid jest od niego o wiele barwniejsza. Oj, ten rozdział, ze wszystkich, które do tej pory przeczytałam, jest chyba najbardziej wypełniony streszczeniami, a co za tym idzie – nieźle się wynudziłam. 

Wróćmy jednak do tematu pracy Vince’a. Uważam, że jej brak w fabule nie jest zły tylko dlatego, że Vince wypada na monotematycznego w swoich przemyśleniach i wydaje się mieć nudne życie. Do tego dochodzi jeszcze fakt, że brak drugiego wątku (gdzie w przypadku Bee jest to chociażby jej relacja z Gwen i szkoła, a obecnie choroba córki) sprawia, że Vince pojawia się głównie w dwóch miejscach akcji: w kawiarni i w domu. To znaczy, że jego sceny są w większości pasywne i dużo w nich streszczeń i ekspozycji, lania wody, a mało działania, konkretów. Niby Bee też, poza szkołą, spędza czas głównie u siebie lub w pracy, ale jednak w większości scen jest dynamiczna – porusza się; tu biegnie do szkoły, tam uwija się w kawiarni, innym razem pędzi na autobus. Vince, nawet jeśli też się porusza, mam wrażenie, że w tym wszystkim jest strasznie lakoniczny, a dynamiczne sceny – jeśli wystąpiły w jego przypadku – zupełnie mi umknęły. To kolejny powód, dla których nie przepadam za rozdziałami przedstawiającymi POV tego bohatera. Nie tylko dlatego, że jego sylwetka psychologiczna wydaje się niespójna, ale też dlatego, że mało się w nich dzieje. 

 

– Dużo o niej myślę. Zastanawiam się, czy nie poddałem się zbyt szybko. Nawet z nią nie porozmawiałem. – W tym momencie zaczęłam się zastanawiać: kiedy niby Vince myśli o swojej byłej, Mandy? Gdy dzwoni do Bee czy esemesuje z nią, a może podrywa ją w kawiarni? Mam wrażenie, że bohater do tej pory nic innego nie robi. A teraz zaklina rzeczywistość. Niby przyznaje, że dużo myśli o Amandzie, ale nie potrafię sobie przypomnieć, by wspominał ją w jakiś szczególny sposób; a jeśli robił to – nie odczułam, by powodem była tęsknota, ale to, by porównać Mandy do Beatrice i wywnioskować, że ta druga jest jednak fajniejsza. Spójrz, specjalnie to odkopałam: 

Rozdział 2: „Było w tej kobiecie coś fascynującego; po ułamku sekundy zrozumiał, że to po prostu fakt, że tak bardzo różniła się urodą od Mandy”.

Rozdział 5: „Stanowiła całkowite przeciwieństwo Mandy, u której na próżno było szukać mankamentów w sylwetce, która zawsze nakładała staranny makijaż, a fryzjera odwiedzała dwa razy w miesiącu. Beatrice wydawała się bardziej egzotyczna, ciepła, serdeczna i przyjazna”. 

Vince nawiązywał do Mandy jeszcze w przypadku wspomnień dotyczących swojej trudnej przeszłości, gdy walczył z depresją i kompleksami, ale tam, w momencie streszczenio-retrospekcji, też nie odczułam emocji w stylu: jest mi bez niej bardzo trudno i ciągle myślę o tym, czy by do niej nie wrócić. Raczej proste: ot, było – minęło. Nie wiem, czy to dlatego, że chciałaś wykreować wtedy tajemnicę, aby czytelnik nie wiedział, że Vince jeszcze nie do końca uwolnił się od przeszłości…? Ale ja to powinnam wiedzieć! W końcu przesiaduję w jego głowie! Przez takie zagranie mam teraz wrażenie, że Vince po prostu kłamie w żywe w oczy. Ale czy ma powody, by w rozmowie z Sid być nieszczerym? Nie rozumiem jego motywów. 

 

Na upartego to też byś mogła pokazać: 

Jedna – być może z przyzwyczajenia – ciągnęła go do Mandy, choć twardo się jej opierał; nie dzwonił do niej, nie odbierał telefonów, nie odpisywał na wiadomości, które zalewały jego komórkę. – Spędziłam z Vince’em już trochę czasu i ani razu nie zauważyłam, by walczył sam ze sobą i starał się ignorować takie sygnały. Nie miałam pojęcia, że Mandy jakkolwiek chce się z nim skontaktować! Wręcz przeciwnie – podejrzewałam, że… to ona go zostawiła. Szczególnie że w rozdziale piątym czytałam: 

– Mandy się odzywała?

Pokręcił głową.

Oraz:

Miała czarujący uśmiech i łagodną osobowość. Kochał ją nad życie. // A teraz miał wrażenie, że życie z niego po prostu uleciało. – O, to właśnie po tym fragmencie przewidywałam, że to ona dała mu kosza, a on musi zacząć radzić sobie bez niej. W życiu nie powiedziałabym, że będzie odwrotnie. I akurat takiego zaskoczenia nie uważam za walor, a za wprowadzanie niepotrzebnego zamieszania, dezinformację. 

 

Tak naprawdę cały trząsł się ze strachu i dziękował sobie w myślach, że miał na sobie grubą kurtkę […]. – Powtórzenie. Poza tym, skoro mamy tu POV Vince’a, czemu nie pokażesz tego dziękowania sobie… wprost? Bezpośrednio? Myślą? 

 

[…] przydałby się może jakiś czuły gest z jego strony – objęcie ramieniem, delikatne odsunięcie włosów z twarzy, złapanie za rękę. Nie był pewien, bo to Mandy lata temu uczyła go tych wszystkich rzeczy (zdążył już sporo zapomnieć) […] odnosił niejasne wrażenie, że Bee nie do końca życzyła sobie jego dotyku czy bliskości. Dlatego też wsadził ręce do kieszeni, chociaż aż go mrowiły, by wykonać cokolwiek, co pozwoliłoby zbliżyć się do Beatrice. – Pierwsze dwa zdania odebrałam jako zupełny brak pewności siebie, doświadczenia, obycia. Strach. Ostatnie zdanie – za pewność siebie, którą ostatecznie stłamsiła Beatrice. Moje pytanie więc brzmi: która wersja jest tą prawdziwą? 

 

Końcowe wyznanie prawdy poszło trochę… za szybko. Bee bez oporów przyznała się, że ma córkę (która „lubi astronomię” – szkoda, że nie dowiedziałam się czegoś nowego, ale przypomniałaś mi to, co już wiem; przy okazji mam wrażenie, że takie określenie córki w ustach mamy trochę spłaszczyło postać Gwen w tekście). I od razu Bee przyznała też, że umarł jej mąż (co Vince przyjął z ulgą! ­– Nagle poczuł ulgę – naprawdę się ucieszył, że postanowiła być z nim szczera). Jednak przez poprzednie sceny z udziałem Vince’a, dzięki którym mogłam poznać też jego niefajną (egoistyczną i chamską) stronę, nie umiem teraz przejść obojętnie obok przeczucia, że bohater poczuł ulgę tylko dlatego, że stracił konkurencję. Jakby… no, cieszy się z czyjegoś nieszczęścia, tak? 

Nie dostrzegłam też w tej króciutkiej scenie żadnych emocji, może Vincent zaczął trochę dramatyzować, czy powiedzieć o Mandy, ale odniosłam wrażenie, jakby rozmawiał z robotem, zamiast kobietą, który na szybko wykrzesał z siebie kilka komend. Nie podobało mi się to zakończenie, spodziewałam się większych oporów ze strony Beatrice, jak i jej wyczuwalnych trudności, szczególnie że wcześniej, z jej POV wynikało, że obecność Vince’a ją stresuje. Rozumiem, że chciała być z nim szczera i postawić jasno sprawę, okej. Tyle że wszystko wyjawiła tak nieemocjonalnie, że jakoś niezbyt się przejęłam. Dla kontrastu – scena z albumem była dobra, ruszała za serce i nienachalnie ukazywała trudną przeszłość bohaterki. Ale to nie znaczy, że inne już nie muszą tego robić. Wręcz przeciwnie, napięcie powinno rosnąć w miarę czytania – jak apetyt rośnie w miarę jedzenia. Tu, przyznam szczerze, wcale się nie najadłam.

 

Na pewno zauważyłaś, że znacznie gorzej przyswajam rozdziały z perspektywy Vincenta. Problem tkwi w kreacji jego postaci; jakbyś się spieszyła, żeby popchnąć romans do przodu. POV Beatrice jest bardziej wyważone – bohaterka ma jakieś życie i nie jest ono tak puste. Owszem, bohaterka też przeszła zbyt szybką drogę: od prawie-że-ataków-paniki spowodowanych przypadkowym zetknięciem ramion, do och-ach czułego dotykania dłoni, niesprawiającego jej problemów (a całą tę drogę tę przebyła w aż trzy krótkie notki). Ale jednak jakiś rozwój jej towarzyszy, poza tym samo charakterystyczne POV sprawia, że bohaterka interesuje. Tymczasem w przypadku Vince’a i się spieszysz, i okropnie motasz. Sama już nie wiem, co mam o gościu myśleć. Głównie go nie lubię, nie ufam mu i mam go za nadgorliwca o fikcyjnej pracy i tak nieciekawym życiu, że nawet nie warto o nim wspominać.

 

 

9. Vincent

Z jednej strony, na samym początku, pragnął jedynie rozwodu i wolności; teraz jednak, gdy emocje nieco opadły, gdy ochłonął, zaczął się wahać. – Naprawdę nie rozumiem procesów, jakie zaszły w jego toku myślenia. Nie wydaje mi się, żeby emocje opadły. Wręcz przeciwnie – Vince poznał nową kobietę, którą jest ewidentnie zainteresowany. Dowiedział się, że ma ona córkę, która jest jej oczkiem w głowie. Do tego rozważa, czy powiedzieć jej o swoim nieudanym małżeństwie. U niego emocje wręcz powinny buzować; przecież nie czuć tego, żeby facet na chwilę przysiadł, uspokoił się i na chłodno przekalkulował możliwe opcje dotyczące przyszłości. Mam wrażenie, że miota się pomiędzy własnymi decyzjami, a teraz to już w ogóle – że jest niezdecydowany, nieogarnięty i zmienny jak listek na wietrze. W ogóle nie dorósł do tego, by przeprowadzać takie poważne rozmowy; w ogóle się na nich nie skupia.

Poza tym spodziewałam się, że po tym, jak Vince dowie się o istnieniu Gwen, poznam jego stosunek do dzieci, choćby i taki ogólny. W końcu, gdyby nie przepadał za dziećmi, od razu jakoś w swojej głowie musiałby się z tą myślą zmierzyć, przyznać się do tego. Nie odczułam, by ucieszyła go wieść o Gwen, ale – z drugiej strony – negatywnie też się nie nastawił. Wprawdzie przyznał w poprzednim rozdziale, że wieść spadła na niego jak grom z jasnego nieba, ale nie odczytałam tego jako: „o kurczę, w co się wpakowałem?!”, tylko: „no nie spodziewałem się, zostałem zaskoczony” (co też nie wywołuje tu teraz żadnego napięcia, skoro podświadomie Vince już wcześniej usłyszał w rozmowie telefonicznej z Bee słowo „mamo” w tle). I to obecne  zaskoczenie też za pięć minut mu przeszło, bo kolejny rozdział zaczynasz od zupełnie innego tematu. Jakby… z informacją o Gwen nie wiążą się żadne emocje, Vince wydaje się ostatecznie mocno obojętny. Ej, gościu! Ona ma dziecko, mąż jej umarł, widzisz, że jest w stresie, wspominałeś o tym wielokrotnie! Zareaguj jakoś na te wieści, które ci przed sekundą zdradziła, one aż się o to proszą!

W narracji pada też zdanie: „Oczywiście nie nastawił się na nic wielkiego (miał nadzieję, że ona również), bo dopiero się poznawali i ich znajomość właściwie raczkowała. // Był jednak spragniony miłości”, a ja mam ochotę nakopać bohaterowi do tyłka. Skoro nie nastawiał się na nic wielkiego, czemu tak bardzo się spieszy, czemu wciąż ją nawiedza, esemesuje, dzwoni, zabiera na randkę, a gdy jest mu jeszcze właściwie obcą osobą, już prosi ją o pomoc z rozliczeniem mieszkania (czy o co tam chodziło, nie pamiętam, temat nie wrócił)? Wręcz krzyczę teraz w środeczku: „Stary! Zdecyduj się! Nie nastawiasz się nas nic czy pragniesz miłości i jesteś nadgorliwy? Bo to się wyklucza!”. Nie wiem, w co mam mu wierzyć! Przecież zdążył zaangażować się w relację z Bee, w końcu codziennie do niej pisał i często nawiedzał ją w pracy, umówił się z nią nawet na randkę. No i co teraz z tego wynika? No nic, bo Vince niby coś tam czuje, ale tak do końca nie umiem określić co. Z jednej strony lubi Bee, z drugiej – właśnie udowadnia, że ma gdzieś jej historię i ostatecznie skupia się tylko na sobie, jakby w sumie nie czuł potrzeby jej poznać, byleby znaleźć sobie kogokolwiek. A jeszcze na dokładkę gdzieś po drodze w scenie randki Vince w myśli wspomina, że w sumie to ma Sid, ale ona ma swoje problemy, więc nie może teraz zbyt na nią liczyć… Czemu akurat teraz myśli o Sydney? W takim ważnym momencie? Chce się od niej wyprowadzić i Bee jest tylko pierwszą-lepszą, byleby na siłę mógł zmienić swoje życie? Tak to trochę wygląda. Przez to stracił resztki pozytywnych odczuć, jakie do niego miałam. Gdy Bea otwiera się przed nim i opowiada o ukochanym, który umarł, do tego, że jest samotną matką – bohater myśli o żonie, o tym, czy dobrze robi i że potrzebuje miłości. Wiesz, ja nie muszę go lubić, chociaż uważam, że w opowiadaniach z gatunku romansu obyczajowego raczej powinno się pałać sympatią do głównych postaci. W czym mam problem? Ano w tym, że ja już naprawdę nie mogę ocenić, jaki jest Vince. Narrator tłumaczy go ekspozycjami; bohater miał trudną przeszłość, dużo przeszedł, cierpi etc., a jednak zachowuje się egoistycznie, okłamuje mnie w partiach narracyjnych, robiąc coś przeciwnego. Mam tu dużą niespójność. Nagle zaczyna docierać do mnie wizja, że Vince wcale się wielce nie zakochał, ale był po prostu wyrachowany i chciał mieć przy sobie byle kogo, na siłę, na już. I też nie mam pewności, czy wyszedł ci taki w stu procentach celowo i moja niechęć do niego na tym etapie fabuły jest logiczna, czy zupełnie nie spodziewałaś się takiego feedbacku, bo miał wyjść na generalnie spoko gościa, ewentualnie tylko trochę pogubionego. Obecnie Vince spoko nie jest.

 

Wiedział, że jeśli zdecyduje się na budowanie relacji z Pszczółką, to będzie musiał w końcu ruszyć sprawę z Mandy. – Nie sądzisz, że wplatanie „Pszczółki” do takich poważnych rozważań brzmi dość… infantylnie?

 

Lubił jej obecność, lubił dźwięk jej głosu, lubił sposób, w jaki się uśmiechała, lubił jej żarty i tajemnice, które miał zamiar odkryć, a które ona w sobie chowała. – Totalnie tego nie kupuję. Vince ani razu nie pokazał, że lubi spędzać czas w towarzystwie Beatrice. W trakcie ich spotkań był raczej spięty, rozmyślał o żonie lub samym sobie, do tego nigdy nie pokazałaś, jak razem żartują. I skąd u niego pomysł, że Bea skrywa więcej tajemnic, „które miał zamiar odkryć”? Przecież babeczka chwilę temu zdradziła mu całkiem sporo, a on jakoś tak niezbyt się przejął.

Nawet teraz, gdy ma okazję poznać Bee i jej córkę, zamiast czerpać z takiej możliwości samej w sobie, on… uzasadnia, po co to w ogóle robi. I bynajmniej nie z powodu zainteresowania Gwen, ale…:

– […] Opowiedz mi coś o Gwen. // Miał świadomość, że właśnie grał na czas, że chciał odwlec moment, w którym powie o żonie. 

 

Pamiętasz, jak w poprzednim rozdziale postawiłaś nacisk na informację o tym, że Vince boi się chwycić Beatrice za rękę? W tej notce też temat wraca, i to w naprawdę mało trafionym momencie. Bohater mówi, że chce dowiedzieć się czegoś o Gwen (choć porusza ten temat z zupełnie innych pobudek), a gdy Beatrice się przed nim otwiera, jego przemyślenia wyglądają tak:

 

Traktował Beatrice poważnie. […] Lubił jej obecność, lubił dźwięk jej głosu, lubił sposób, w jaki się uśmiechała […].

– Jest bardzo bystra i inteligentna. – Głos Beatrice kazał Vincentowi wrócić wreszcie na ziemię. […] Zaśmiała się – szczerze i lekko – a Vincent uznał to za świetną okazję do tego, by wreszcie wziąć ją za rękę (żeby ten spacer wreszcie przybrał formę randki). 

 

I znów: z jednej strony gość sam siebie zapewnia, że chce być poważny i traktować Bee z należytym szacunkiem, poznać ją i jej córkę, z drugiej: totalnie myśli o niebieskich migdałach i zależy mu tylko na tym, by – jak szczeniak – dotknąć kobiecej ręki. Zupełnie nie skupia się na słowach towarzyszki, nawet gdy w rozmowie pada pochwała dla Gwen, jak dobrze dziewczynka znosi brak taty, śmierć (tak – pada dokładnie to słowo) ojca. Ale niee, to przecież szczegół, co ty tam w ogóle mówiłaś…? Bo chciałem cię posmyrać po dłoni, żeby poczuć się wreszcie jak na randce. – Tak właśnie go odbieram. Zupełnie niepoważnie. I, co gorsza, mam na to kolejne dowody, na przykład to, że Vince w końcu przyznaje Bee, że dzieci go nie nudzą i nie odstraszają (Przyznam, że nie mam dzieci, więc nie znam się na błędach czy urokach rodzicielstwa, ale wcale mnie to nie nudzi ani nie odstrasza), ale w rzeczywistości tak mu ten temat koło dupy lata, że w swoim POV, zamiast o tych dzieciach, o tym, co mówi, myśli o pogodzie (Na niebie co prawda kłębiły się ciemnoszare chmury, jednak przebijało się przez nie zachodzące słońce. Listopadowa pogoda wyjątkowo dopisywała – i całe szczęście, że nie musieli moknąć; zresztą Vincent nie widział nic romantycznego w pocałunkach w deszczu)… Ough!

I nawet nie chodzi o to, że koleś jest postacią negatywną i mam ochotę Bee przed nim ostrzec, żeby go zostawiła w cholerę, bo tak faktycznie, to ma ją gdzieś. Taka postać byłaby ciekawą alternatywą dla kliszowych historii obyczajowych. Ale – znów temat powraca na tapet – nie do końca jestem pewna, czy kreujesz go na takiego świadomie i celowo. A jeśli tak, musisz liczyć się też z tym, że nie każdy czytelnik będzie chciał dać Vince’owi szansę na rozwój i zmianę, i że będzie ciekawy jego przemiany; zamiast tego, skończy lekturę przed jej zakończeniem. Vincent może odrzucać za mocno. Mnie samej, przyznam, nóż otwiera się w kieszeni, gdy czytam jego POV. 

 

Jest przewodniczącą kółka astronomicznego i ciągle powtarza, że kiedyś poleci w kosmos. – O, przynajmniej wyjaśniła się kwestia tej całej astronomii.

 

[…] a Vincent uznał to za świetną okazję do tego, by wreszcie wziąć ją za rękę (żeby ten spacer wreszcie przybrał formę randki). – Powtórzenie. 

 

– Czytam – przyznał po chwili namysłu. – Lubię książki fantastyczne, science-fiction, kryminały… – Zastanawiam się, czy Vince okłamał tylko Beatrice, czy nas wszystkich. Raz wspomniał o ćwiczeniach, które sprawiły, że sporo schudł, ale książki…?

Po tym, jak bohaterowie wspominają, że Potter jest nieodłącznym elementem ich pokolenia, nie umiem wyczuć, w jakim są wieku. Nie pomaga też na przykład to, że oboje słuchają muzyki klasycznej i wymieniają Chopina czy Liszta… Dość nietypowe (tym bardziej że nigdy w scenie z ich udziałem nie usłyszałam muzyki w tle). Są po trzydziestce? Na pewno. Tym bardziej dziwi, że Vince nazywa w myśli Beatrice, ot, dziewczyną

 

Czy on zwariował? To dopiero pierwsza randka, pierwsze trzymanie się za dłonie – nie powinien na nic się nastawiać. – Powtarza się sposób, w jaki myślała Bea. Ona również rozważaniami wybiegała w przyszłość – dywagowała nad tym, że pewnie zniszczy związek, który jeszcze się nawet nie zaczął. Mamy tu kolejne, dość widoczne podobieństwo zachowań postaci.

 

Rozmowa płynęła swobodnie – Beatrice opowiedziała, jak nauczyła się piec ciasta […]. // Vince opowiedział jej natomiast o Sydney […]. – Odnoszę wrażenie, że nie wiedziałaś, jak to ugryźć albo nie chciałaś opisywać ich dalszej rozmowy, bo uznałaś, że najważniejsze masz już za sobą, więc ją po prostu brzydko streściłaś. Niepotrzebnie, bo to kolejny raz, gdy otrzymałam scenę naprawdę dziwnej, stresującej bohaterów rozmowy, a wspomnianego wyluzowania, które podobno też im towarzyszy na co dzień (chociażby w rozmowach telefonicznych) już dostrzec nie mogłam. 

Przy okazji przyznam, że te wstawki o „Harrym Potterze” były całkiem przyjemne.

 

Vince opowiedział jej natomiast o Sydney (Beatrice śmiała się dobre pięć minut, bo była na początku pewna, że Sid to jego dziewczyna) […] – Serio, z zegarkiem w ręku, śmiała się pięć minut? Wiesz, że to dość długo jak na nieprzerwany śmiech? I do tego Beatrice raczej nie jest postacią, którą bawią głupiutkie gagi pt. „myślałam, że to twoja dziewczyna, a to tylko przyjaciółka-lesbijka, he he”. Tym bardziej że – dokładnie tak jak w przypadku dźwięku „mama” w tle – wspomnienie tej sytuacji teraz nie oddaje żadnych emocji, napięcia. W końcu Bee dowiedziała się o Sydney już w kawiarni. Niby czemu teraz miałaby znów tak długo śmiać się z tego, co już przebrzmiało? 

 

Po drodze myślał o Beatrice i Mandy, o tym, że właściwie okłamał Pszczółkę. – Po tylu rozdziałach z perspektywy Vincenta wydaje mi się, że on myśli tylko o tym – o babach i tym, jakby tu jakąś zdobyć. Jakby nie miał własnego życia i niczego sobą nie reprezentował. Chwilę wcześniej, podczas ich spaceru, nawet stwierdził, że jest nudny i, niestety, muszę mu przyznać rację.

 

Dziewiątkę kończysz fajnym cliffhangerem, a ja mam nadzieję, że coś zacznie się dziać. Jestem niemal w połowie (skończonego) opowiadania i do tej pory, cóż, za dużo się nie wydarzyło. Zastanawiam się teraz – czy skoro po prawie dziesięciu rozdziałach główni bohaterowie w końcu poszli na pierwszą „randkę”, to jak zamknie się ta historia? Bo na parkiet wkracza Mandy, podejrzewam, że wraz z jej przybyciem przybędą też i dramy. O co mi chodzi? O strukturę; krótkie rozdziały, gdzie z jednej strony nie ma akcji, a z drugiej bohaterowie dość szybko wpadają sobie w oko, a ich relacja w głównej mierze rozwija się gdzieś poza kadrem, choćby rozmowami telefonicznymi, do tego partie jednej z dwóch głównych postaci są niedynamiczne i monotematyczne. Mam wrażenie, że całość jest mocno niewyważona. 

 

 

10. Beatrice

Kawa, którą przygotowała dla Vincenta (spodziewała się go około ósmej, a nie chciała przecież, by sterczał w kolejce) zdążyła już dawno wystygnąć; o czwartej po południu Bee zdecydowała się wylać ósmy jej kubek z rzędu. – Zaraz… co? Vince powiedział, że na pewno wpadnie z rana, ale nie przyszedł – każdemu może coś wypaść i normalny człowiek po prostu wysłałby SMS-a z zapytaniem. Za to Beatrice przygotowywała kawę za kawą i tak do szesnastej? Czy ona jest nienormalna? Uwierzyłabym, gdyby tak zrobiła, nie wiem, czternastolatka („Bo głupio tak pisać… Nie chcę być nachalna”). Naprawdę, to bardzo infantylne zachowanie, zupełnie niepasujące do dorosłej kobiety. Rozumiem, że takie rozwiązanie pewnie nie wprowadziłoby intrygi (wręcz przeciwnie: zdusiłoby ją w zarodku), ale raz, że czytelnik i tak wie, że Vince nie przyszedł przez Mandy (co nie znaczy też, że nie powinien się wcale odezwać, też mógłby wysłać wiadomość), więc to żadna intryga, a dwa: Bee, dziwnym trafem, poddaje się, idąc po linii najmniejszego oporu. Jeszcze brakuje tylko tego, żeby przed stwierdzeniem o odpuszczeniu sobie relacji, zaczęła scrollować Instagrama czy Facebooka w poszukiwaniu wskazówek o tym, że Vince’owi o jednak nie spodobała się randka – na pewno z jej winy. A przecież weźmy też pod uwagę, w jakich okolicznościach Beatrice straciła męża. Też nie dawał znaku życia, Bee wcale nie spodziewała się, że nie odbierze on córki ze szkoły i potem już do końca dnia czekała z informacją, co się stało i gdzie zaginął, dopóki wieczorem nie odwiedziła jej policja. Beatrice ostatnio wspominała to, sięgając po album, a tu, gdy tak naprawdę też coś mogło się Vince’owi stać, otrzymujemy: „zaczęła powoli godzić się z myślą, że jednak jej nie chciał”. Gdzie nagle wyparowała ta jej ostrożność, do tego przewrażliwienie, utknięcie w przeszłości, o czym tak wielokrotnie wspominała…? 

 

Nie przejmuj się. To tylko buc. Mógł chociaż do ciebie napisać, że nie przyjdzie. – No, a Bea też mogła to zrobić. Przecież to nie jest jakaś zabawa w „kto pierwszy się odezwie, ten przegrywa”. Jeju…

Jenny również jest dziecinna, ale w jej przypadku przynajmniej od samego początku konsekwentnie oddajesz charakter scenami. To taka postać, która ma za zadanie podniecać się sercowymi podbojami koleżanki, stanąć za kasą w czasie jej spotkań z Vince’em, trochę podpytać i tyle. Da się wyczuć jej beztroskę; nie muszę po tej postaci spodziewać się jakiegoś rozsądku, ale po kimś, kto samotnie opiekuje się dzieckiem, bo przeżył śmierć męża… No po prostu liczyłam na jakąś dojrzałość i, przy okazji, wyczulenie.

 

Vince jednak przychodzi – jeszcze w tym samym rozdziale – i nagle cała ta rozdmuchana drama okazuje się bez sensu. Naciągnęłaś ją do granic możliwości, jakbyś nie miała o czym pisać.  Rozdział był chyba najkrótszy ze wszystkich przeczytanych. Nie działo się nic, oprócz focha, bo chłopak się nie odezwał. Głównie pojawiły się przemyślenia Beatrice dotyczące zauroczenia Benem, niechcianej ciąży, potem ich związku i zerwania kontaktu z rodziną. I o tym czytało się dość przyjemnie, tyle że nawet nie zdążyłam się wkręcić, a już musiałam kończyć. Gdzie ci tak śpieszno? 

 

11. Beatrice

Vincent [W]wyglądał jakoś inaczej – oczywiście nie chodziło o przyklejone do karku i policzków włosy ani drżący z zimna podbródek. W jego oczach czaiło się coś ciemnego i niepokojącego, zresztą Beatrice odniosła wrażenie, że musiał zarwać noc. // Przyjęła kwiaty bez słowa, usadziła Vincenta [go] na krześle i od razu zabrała się za parzenie herbaty. – Zobacz, jak łatwo można pozbyć się nadprogramowego imienia głównego bohatera.

 

Och – wydukała niepewnie […]. – Nie sądzę, żeby westchnięcie („och”) dało się wydukać. Może lepiej „wyszeptała”?

 

– Vince, co się stało? – spytała najłagodniej, jak potrafiła; postawiła przed nim filiżankę z gorącą zieloną herbatą, po czym położyła mu rękę na ramieniu. Drgnął pod wpływem tego dotyku. – Podkreślony fragment powinien znaleźć się w następnym akapicie, bo nie dotyczy Beatrice.

 

Uderzyło ją to, że tak lgnęła do dotyku, a przecież do tej pory go unikała. – Ano właśnie, ciekawa sprawa. Wychodzi na to, że Bea po prostu musiała spotkać faceta, który jej się spodoba. Bo z tekstu nie wynika inny powód, dla którego bohaterka przełamałaby opór. Nie miała na ten temat głębszych przemyśleń, ostatecznie to nie był skutek terapii.

 

Miała już dość tej rozmowy; z początku naprawdę ucieszyło ją to, że Vincent przyszedł, ale jego zachowanie było wykańczające. Najbardziej jednak dotknęło ją to, że wprost odrzucił jej pomoc. – Nie dziwię się, bo chłop przylazł tylko po to, żeby pojęczeć z powodu swoich tajemniczych spraw i nawet nie zdradził, o co mu chodziło. Do tego męczył ją głupimi pytaniami. Naprawdę bardzo ciężko mi się czyta o takim bohaterze. Nie potrafię wymienić ani jednej pozytywnej cechy Vincenta, a co za tym idzie – sympatyzować z nim. Jestem pewna, że nie na taką reakcję liczyłaś. Zauważyłam, że nie tylko ja mam go za dupka, ale twoi czytelnicy również.

 

Wreszcie, po tylu miesiącach, poczuła się gotowa na nowy związek. A jednak Vincent najwyraźniej niczego takiego nie oczekiwał. – To trochę dziwne, bo do tej pory czytałam o tym, jak Beatrice zastanawia się, czy jest na cokolwiek gotowa. Wspominała męża, do tego dziwiła się sama sobie, że bliskość Vince’a przerażała ją w coraz mniejszym stopniu, ledwo dwa rozdziały temu, na randce pytała samą siebie, czy trzymanie za rękę innego mężczyzny jest okej. A teraz zauważa, zupełnie nieodkrywczo, że nagle „poczuła się gotowa”? Kiedy to do niej dotarło? W którym momencie? Czy może dopiero teraz…? Nie sądzę, brzmi to raczej jak oczywista oczywistość powiązana z rozczarowaniem postawą Vincenta i jego nie-gotowością. 

Słowem: dziwne jest ta ich relacja, nie potrafię nadążyć za jej rozwojem. Mam wrażenie, że jeszcze się nie rozwinęła, a tu już czytam o rozżaleniu i ogólnym zniechęceniu. Jakby to, co się buduje, w ogóle nie było poważne. Jakby relacja ta faktycznie dotyczyła nierozsądnych i nie wiedzących, czego właściwie chcą, nastolatków. 

 

Nie wiedziała, czy Vincent tak samo traktował tę znajomość, ale dla Beatrice stało się jasne, że zależało jej na mężczyźnie. – Czy o facecie/chłopaku, który ci się podoba, i którego znasz już z imienia, myślisz „ten mężczyzna”? Trochę głupio, prawda? Znacznie lżej brzmiałoby po prostu „zależało jej na nim”.

 

[…] (bo matka Beatrice wyrzekła się córki, gdy zobaczyła pozytywny test ciążowy, usłyszała, że ta rzuca studia, ma zamiar donosić ciążę i wychodzi za mąż za dopiero co poznanego mężczyznę, który na dodatek nie był biologicznym ojcem tego bękarta). – To zbędny zapychasz. Dowiadywałam się o tym wszystkim wraz z czytaniem, a pełniejszą historię poznałam w poprzednim rozdziale. Dodatkowo, jeżeli coś zostało w strefie domysłów, niekoniecznie trzeba to ruszać. Myślę, że czytelnik doda dwa do dwóch.

 

A teraz była zupełnie sama i zaczynała szukać bliskości drugiego człowieka. – Dziwne, że Bea tak o sobie myśli. Przecież non stop wspomina, że ma Gwen i jest ona dla niej najważniejsza. A jeśli chodziło o partnera, to Beatrice już od dawna nikogo nie ma. Może lepiej podkreślić to, że Bea niemal zapomniała, jak to jest być w związku i dopiero zaczęła odczuwać potrzebę bliskości? Tego „drugiego człowieka” można różnorako interpretować. Szczególnie że w przypadku Vince’a też wielokrotnie miałam takie samo wrażenie: jakby facet nie zakochał się w Beatrice jako Betarice właśnie, ale po prostu chciał mieć kogokolwiek i akurat natrafił na nią. Czy Beatrice chce mi teraz przekazać to samo…? 

 

To zabawne, że rano zastanawiała się, czy Ben pochwaliłby jej nowy związek – teraz zaczęła się martwić, czy pochwali go Gwen. – Ale zaraz… Czy Bea chwilę temu nie dowiedziała się, że Vince może być w związku lub generalnie coś przed nią ukrywać? Dosłownie moment temu była rozczarowana jego postawą i miała dość takiej szczątkowej rozmowy, całej tej dziwnej wizyty. Już zapomniała, co czuła ledwo chwilę temu, czy ostatecznie po prostu olała temat? No dobrze, Vince na przystanku osłonił ją przed grupką innych kolesi, dbając o jej komfort, ale nie wiem, czy to wystarczający powód, by tak szybko mu ufać i zmieniać zdanie o sto osiemdziesiąt stopni. Wydaje mi się, że dla dojrzałej kobiety kwestia zaufania, związku, zaangażowania to bardzo ważna kwestia, którą należy przemyśleć i najpierw poznać prawdę, by nie robić sobie złudnej nadziei. A Bea zdecydowanie nie jest bohaterką wybierającą opcję pt. „kochanka” – nawet jeśli Vince staje przed nią, by mogła cieszyć się z jego szerokich ramion. Bynajmniej nie na taką ją kreowałaś do tej pory, choć postaci tu są tak zmienne i nieokreślone, że tak właściwie niczego już nie umiem być pewna. 

 

 

12. Vincent

Może się czepiam, ale po zaczęciu tego rozdziału mam wrażenie, że powielasz stereotypy:

Mandy – ta piękna, zgrabna i powabna. Farbowana blondynka z czerwoną szminką na ustach. Zdradza. Postać negatywna.

Bea – szara myszka z burzą brązowych loków. Zakompleksiona, zraniona, cicha i skromna, ale inteligentna. Postać pozytywna.

A gdyby tak, dla odmiany, było na odwrót…?

 

„[…] bo obraz nagiej żony posuwanej przez dobrego znajomego nagle powrócił […]. – To chyba pierwszy raz, gdy poczułam odrębne POV Vincenta. Tyle że to już rozdział dwunasty, więc… kicha. Dlaczego ten obraz faktycznie nie wracał wcześniej, gdzie Vince’a podobno to rozstanie bolało? Praktycznie wszystkie jego partie narracyjne, przemyślenia, opierały się na zauroczeniu w Bee, która po prostu była od Mandy „inna”. Nie dość, że za późno dowiedziałam się, że to Vince zostawił Amandę, a nie odwrotnie, to jeszcze teraz nagle okazuje się, że powodem rozstania była zdrada. Żadne hop-siup, tylko coś, co naprawdę boli, zostawia rany, które można leczyć przez lata. A Vince, jak to Vince, traktuje to szczątkowo – jakby to nie był na tyle poważny powód rozstania, by wracać do niego pamięcią. Vince w ogóle tego nie czuł, nie walczył sam ze sobą, jego POV było puste w takie emocje. Teraz pojawiają się zbyt nagle, by je kupić. 

 

– Vince, kochanie, wpuścisz mnie do środka? // Głos miała cichy, słodki […]. // Ja wszystko rozumiem, ale pora już skończyć to wieczne ukrywanie się w Londynie. Wróć do domu, kochanie. Stęskniłam się za tobą i naprawdę zrozumiałam swój błąd… – Czyli Amanda celowo kreowana jest na niezbyt lotną? Nie wiem, chyba liczyłam na jakąś głębię, a jednak zrobiłaś z niej „typową” blondynę i tym dość mocno spłaszczyłaś fabułę. W końcu już od pierwszej chwili, gdy Mandy pojawiła się w scenie, czuję, że mam jej nie lubić – na siłę, bo kreujesz ją na głupiutką i sztucznie słodką. Nie czuję, że mam tu pole do innych przemyśleń i by odbierać Mandy jakkolwiek inaczej, to postać czarno-biała i schematyczna. Dziwne tym bardziej, że do tej pory we wspomnieniach Vince’a (na przykład z rozdziału piątego) pojawiała się jako postać pozytywna, za którą się tęskni, a której odejście owiane zostało tajemnicą. Zastanawiałam się wtedy, co Vince zrobił, że został sam. Mówił wtedy: „Mandy zaakceptowała jego wszystkie wady. Wspierała go też w drodze do wymarzonej sylwetki. Miała czarujący uśmiech i łagodną osobowość. Kochał ją nad życie”. Nagle wszystko to, co wiedziałam o niej wtedy, przestało mieć znaczenie, czuję, że Vince wtedy znów mnie okłamywał. Nie siebie, bo przecież wiedział o zdradzie; raczej nie chciałaś o niej wspomnieć, by odkryć wszystkie karty. Ale prowadząc narrację w POV… niektórych rzeczy nie da się ukryć, bo nie da się od nich uciec, skoro bolą. Ja teraz czuję, że zdrada nie bolała Vince’a, bo też i się nią nie przejmował. 

Po dalszym fragmencie wnioskuję, że Mandy była po prostu manipulatorką, chociaż to tylko jedna cecha, którą można jej przypisać, ponadto że, jak wspominałam, jest szablonowa – bezczelna i tępa. 

 

Próbował namówić żonę na dzieci (najlepiej dwójkę), ale ze względu na strach Mandy przed przytyciem odkładali tę decyzję na później. – Czyli jednak lubił dzieci i planował je mieć? I dowiaduję się tego akurat teraz? Dlaczego nie wcześniej? Jasne, że nie chodzi o to, by od razu Vince myślał o angażowaniu się w związek z Bee, bo ta ma dziesięcioletnią córkę, ale po tym, gdy się już o tym dowiedział, liczyłam właśnie na to, że padnie tam jakieś wink-wink: kiedyś planował nawet mieć własne dzieci… Taki feedback o bohaterze i jego lubieniu/nielubieniu dzieci wydawał mi się w tamtym momencie kluczowy, by w ogóle analizować dalsze próby związku z kimś, kto to dziecko ma. Bo jakby obecności Gwen w życiu Beatrice nie da się przeskoczyć… Tymczasem w poprzednich scenach, wydawało mi się, Vince temat ostatecznie olał, jakby chciał go trochę uniknąć, zrzucić na dalszy plan, jakby mu coś nie pasowało, ale może wróci do tego kiedyś…. Tu jednak nagle znów dowiaduję się, że w sumie to on to jednak lubi dzieci. Kiedy praktycznie już odrzuciłam tę myśl! W życiu bym go nie podejrzewała o coś takiego po rozmowie z Bee. 

 

Wypuścił głośno powietrze z ust; płuca boleśnie mu się zaciskały, miał problem z oddychaniem, a na dodatek Mandy siedziała tak blisko, że aż się w nim gotowało. – A tu ładnie oddałaś emocje Vincenta. Takie fragmenty są lekarstwem dla duszy i serca czytelnika.

 

To właśnie z jego życiem zrobiła Mandy. – Dziwny szyk. Proponuję „Właśnie to zrobiła z jego życiem” + pozbyć się imienia (wiadomo, o kim mowa). I taka sugestia – zamiast kropki możesz dać dwukropek albo półpauzę dla wzmocnienia przekazu.  

 

Uderzył zaciekle w stół, a Mandy aż podskoczyła ze strachu. – Nie musisz dopisywać, czemu podskoczyła. Pozwól mi się tego domyśleć. 

 

Okej, sporo tekstu za nami. Obie zgodnie stwierdziłymy, że oto nadszedł moment, w którym zakończymy czytanie i przejdziemy do podsumowania. Mamy wrażenie, że przeczytałyśmy wystarczająco dużo, by móc zsumować najważniejsze wnioski, które mogłyby ci pomóc w dopracowaniu tekstu. Ponadto dalsze rozgrzebywanie fabuły mogłoby sprawić, że zaczęłybyśmy się powtarzać, a to, co już nas zdążyło zmęczyć, stałoby się jeszcze bardziej męczące, skutkując brakiem przyjemności z lektury, którego wolimy uniknąć. 

 

 

Podsumowanie

Pozwól, że podzielimy je na poszczególne kategorie, byś łatwiej mogła się w nim odnaleźć. Zaczniemy od…

 

Fabuła

Nie jest nieprzewidywalna i choć w obrębie tego gatunku nie spodziewałyśmy się zaskakujących zwrotów akcji, to jednak liczyłyśmy na więcej. Nie możemy jednogłośnie stwierdzić, że pomysł był oryginalny, bo to po prostu przyziemna historia o dwójce bohaterów, którzy próbują (z lepszym lub gorszym skutkiem) jakoś się dotrzeć. Po dwunastu rozdziałach, które stanowią ponad połowę powieści, myślimy że wiemy, w jaką stronę to wszystko zmierza – ostatecznie Mandy na dobre pójdzie w odstawkę, Bea i Vince zostaną parą, a Gwen zaakceptuje nowego tatusia. Jedyną tajemnicą, której nie odkryłaś, jest krzywda, jaka spotkała główną bohaterkę, chociaż domyślamy się, że dramat rozegrał się na płaszczyźnie napaści seksualnej. 

Dobrze, że nie odkrywasz wszystkich kart, ale to, co w przypadku Bee niedopowiedziane jest bardzo naturalnie i pasuje do prowadzonej narracji, w przypadku Vince’a – jest zupełnie niezrozumiałe. Bee nie rozpamiętuje swojej przeszłości sprzed poznania Bena, ponieważ to właśnie narodziny Gwen stały się jej kamieniem milowym, córka jest dla niej obecnie najważniejsza i to jasne, że na niej skupia się POV Beatrice. Tajemniczy wątek przeszłości schodzi na dalszy plan (tym bardziej szkoda, że powód urwania relacji z mamą wskazałaś tak bardzo bezpośrednio), ale to nie znaczy, że nie interesuje – wprost przeciwnie. W tym przypadku im mniej mówisz – tym jest lepiej. Tymczasem w przypadku Vince’a, który rozstanie z Mandy wydaje się ostatecznie przeżywać jednak „na świeżo”, podtrzymywanie tajemnicy przeszłości wydaje się sztuczne – czuję, że Vince’a POV niewiele o tym mówi nie dlatego, że Vince nie rozpamiętuje i nie cierpi z powodu zdrady (gdyby tak było, zająłby się pewnie własnym życiem – tak jak robi to Bee). Raczej dzieje się tak, bo wolisz, by fabuła tajemnicza była pod wieloma względami. A to zaś nie służy naturalności Vince’a i jego przekonującego POV. Bo jeśli Mandy jest dla Vince’a ważna, a jej zdrada go ciągle boli i obecnie to ona stanowi podwaliny głównego konfliktu fabularnego – powinna wpływać na POV Vince’a od samego początku opowiadania i być dla mnie klarowna. By ten konflikt nie nadszedł znikąd. Mandy może pojawić się znikąd – jej obecności nikt się nie spodziewał – ale reakcje Vince’a na nią i temat zerwania, które nie daje spokoju? Dziwne, że próbowałaś to ukryć. Nie rozumiemy, po co. To wprowadziło sporo zamieszania. 

Wybrałaś dość lekki gatunek i opowiadanie faktycznie takim było. Zaskakująca – ale niekoniecznie w pozytywnym tego słowa znaczeniu – okazała się struktura. Szczerze? Na początku nie zauważyłyśmy oznaczenia „ukończone”, przez co myślałyśmy, że fabuła dopiero zacznie się rozkręcać. Gdy zdałyśmy sobie z tego sprawę i zaczęłyśmy o tym rozmawiać, czytałyśmy dziewiątkę. I wtedy do nas dotarło, że w tych wszystkich rozdziałach prawie nic się nie wydarzyło, a jednak stanowiły one aż (!) połowę całego opowiadania. Większość scen była pasywna, pojawiło się sporo ekspozycji i streszczeń. I znów: w przypadku Bee często usprawiedliwionych (best of the best scena z kieliszkiem i albumem), ale w przypadku Vince’a – zwykle po prostu nudnych. Vince nie pracuje, nie ma życia, głównie nachodzi Beatrice w pracy albo snuje się po domu jak cień i coś tam rozmawia z Sydney. Z drugiej strony u Beatrice też nie dzieje się dużo, ale dzieje się cokolwiek. Jeśli w powieści opartej na dwóch głównych postaciach pierwsza postać jest tylko trochę pasywna (scena z kieliszkiem, scena wieczoru spędzonego z córką, sceny rozmów w kawiarni, lakoniczna randka), to czy druga postać na pewno powinna być pasywna w stu procentach? To sprawia, że koniec końców w opowiadaniu bohaterowie wymieniają się informacjami w dialogach albo coś myślą sobie w POV, ale generalnie nic się nie dzieje. Wydaje nam się, że problem tkwi w długości rozdziałów, bo z jednej strony jest ich sporo, a z drugiej – odnosimy wrażenie, że dla bohaterów minął tydzień, góra dwa – zdążyli się poznać, podramatyzować i kilka razy spotkać. Gdybyśmy były twoimi stałymi czytelniczkami, chyba zrobiłoby nam się przykro, że czekamy na nowy rozdział X czasu, a dostajemy krótką notkę, którą można by połączyć z poprzednią lub następną – to raz. A dwa: problem stanowi dobór scen. Gdzieś  po drodze dotarło też do nas, że w sumie sporo przegapiliśmy z tej fabuły. Rozdziały, które przeczytałyśmy, nie dość, że są krótkie, to jeszcze niewiele dają. Podobno bohaterowie rozmawiali czasem przez telefon i mieli też swoje życie (na przykład Vince szukał mieszkania albo poznawał nowe stanowisko pracy) – ale tego nie uśwadczyłyśmy. Dlatego główny wątek fabularny ostatecznie jest płaski, relacja łącząca główne postaci rozwija się szybko i gdzieś poza kadrem.

Po cichu liczyłyśmy, że to właśnie Mandy okaże się promykiem dla fabuły – rozkręci akcję, pobudzi wszystkich do działania, a może nawet nie zabraknie jej charyzmy, żeby troszkę namieszać. Na początku, gdy jeszcze nie spodziewałyśmy się zdrady, sądziłyśmy, że będzie ona na tyle ludzką postacią, że faktycznie nie tylko Vince, ale i czytelnik odczuje dylemat związany z wyborem między nią a Beatrice. W końcu jeśli Vince tak długo się wahał, chciałyśmy wierzyć, że ma dla kogo, a wybór jest naprawdę trudny. Czytałyśmy w piątym rozdziale, że Mandy jest nie tylko zadbana, ale i pełna ciepła i dobroci, więc od razu chciałyśmy ją poznać. Tymczasem gdy już się pojawiła – nawet nie musiała zostawać z nami na dłużej, od razu zrobiła negatywne wrażenie, udając słodką idiotkę, którą ostatecznie dobrym pomysłem było wygonić z domu. Przy czym to wszystko – jeden z ciekawszych konfliktów fabularnych, którego wyczekiwałyśmy – trwało krótki rozdział. Zdradź nam, proszę, czy ta bohaterka się potem pojawia, czy przybyła tylko na dosłownie sekund pięć, by zasiać w Vincencie jeszcze większe wątpliwości…? W nas nie zasiała, od razu ją skreśliłyśmy i wydaje nam się, że jej tak kliszowe zachowanie nie powinno być żadnym powodem do jakichkolwiek zwątpień. Wierzyłyśmy, że sytuacja Vincenta jest znacznie bardziej skomplikowana, a nie jest; właściwy wybór jest jeden. A jednak chociaż bohater dość stanowczo wygonił Mandy z domu Sid i obiecał wysłać papiery rozwodowe, następnego dnia (podczas spotkania z Beatrice w kawiarni) jednak sprawiał wrażenie, jakby wciąż się wahał. Otrzymałyśmy więc konflikt fabularny wprowadzony za sprawą postaci o sztampowych zachowaniach (i czarno-białym charakterze), który trwa jeden rozdział, a Vince mimo wszystko nadal ma wątpliwości. Trochę jak imperatyw narracyjny – robienie czegoś z niczego, rozdmuchiwanie sprawy – dokładnie tak, jak w przypadku sceny, kiedy to Vince nie przyszedł do kawiarni, a Bee wylała ósmą kawę do zlewu. Niektóre wątki fabularne mają w rzeczywistości bardzo proste, klarowne, rozwiązania, ale bohaterowie z nich nie korzystają, bo albo nie myślą, albo za szybko się poddają, albo po prostu sami nie wiedzą, czego chcą. Znacznie bardziej rozumiałybyśmy wahania Vince’a i mogłybyśmy się w niego wczuć, a nawet chcieć przebyć z nim trudną, wyboistą drogę, gdyby Mandy nie była tak skrajnie schematyczna i gdyby naprawdę było się nad czym zastanawiać. 

Pod względem fabuły bolało nas też to, że bohaterom przydarzały się podobne rzeczy. Z tych mniejszych to np. zapomnienie o parasolu, a z poważniejszych – trudna przeszłość, wymuszone singielstwo. Jeszcze w przypadku chociażby tego parasola rozumiałybyśmy, gdyby oboje go zapomnieli, ale zachowali się w tej samej sytuacji różnorako, tymczasem oni zachowują się praktycznie identycznie, co niczemu nie służy. Ponadto okazuje się, że bohaterowie słuchają podobnej muzyki, używają tych samych powiedzonek, ich stylizacje językowe są do siebie zbliżone; do tego podobnie reagują też na stresowe sytuacje, łączą ich cechy charakteru, na przykład to, że oboje są zakompleksieni, oboje udają trochę luzu przed drugą stroną, oboje są płochliwi i mają tendencję do dramatyzowania. To sprawia, że szczególnie w pierwszych rozdziałach mocno się zlewają, a fabuła – szczególnie że składa się głównie ze scen pasywnych – częściowo nudzi. Nie zrozum nas źle – nie oczekiwałyśmy strzelanin, rozlewu krwi, gorących scen łóżkowych czy dramatycznych śmierci. Po pierwszych kilku zdaniach pomyślałyśmy, że największą zaletą tego opowiadania będzie narracja, ale…

 

Narracja

I tu mamy dysonans, bo o ile POV Beatrice był naprawdę przyjemny, to Vincenta – wręcz przeciwnie. Ale po kolei, zaczniemy od „Pszczółki”.

Bohaterka odznacza się wyrazistym POV („szlag by to”, wtrącenia w nawiasach itd.). W każdym razie momentami naprawdę czuć jej punkt widzenia, babeczka nie pozwala narratorowi się wtrącać (oprócz sytuacji, kiedy bardzo nie chciała przysiąść się do Vincenta w kawiarni, ale to zrobiła), prowadzi nas za rękę po swojej historii, nienachalnie przedstawia dość dramatyczną przeszłość, myśli o tym, co ważne dla niej w danej chwili, przez co praktycznie każdy akapit, nawet gdy stanowi streszczenie, jest naturalny i da się go obronić. I to nam się bardzo podobało – wiesz, na czym polega ekspozycja i że czytelnicy za nią nie przepadają, a łatwo przegiąć, dlatego wplatasz ją tak, aby była sensowna i praktycznie niezauważalna. Beatrice nie wyłożyła wszystkich kart, dawkowała informacje (rzucała tzw. „hinty”), pozwala nam na odgadywanie jej tajemnic. Poza tym postawiłaś na łatwe, ale skuteczne wyjście – zmieniasz perspektywy w zależności od rozdziału. Nie ma u ciebie irytującego błędu, jakim jest head-hopping. Widać, że znasz się na rzeczy. Zdarzało się jednak, że Betarice próbowała przekłamywać rzeczywistość (na przykład kiedy uznała, że jest samotna i potrzebuje drugiej osoby – wrócimy do tego w przypadku omawiania postaci). 

Zaczęłaś opowiadanie właśnie od niej, więc charakterystyczne wstawki POV szybko uznałyśmy za przypisane tylko i wyłącznie do Bee. W przypadku Vincenta jest gorzej. Dosłownie raz (gdy wspominał kolegę posuwającego Mandy) poczułyśmy, że czymś się różni. Niestety – w 99% jego mowa pozornie zależna pokrywa się z mową Beatrice, o czym zresztą często wspominałyśmy. Gdybyś nie podpisywała rozdziałów, na początku mogłybyśmy mieć problem z odróżnieniem bohaterów (zakładając, że pisałabyś na przykład w języku angielskim, gdzie orzeczeń przyporządkowanych żeńskim podmiotom nie odróżnia od męskich forma końcówek, jak dzieje się to w polskim, chociażby: miał/miała). A postaci jest tylko dwójka, czyli zadanie było dość proste. Vincentowi wystarczyłoby kilka odmiennych zwrotów, może nawet jakieś konkretne przekleństwo czy gest, no i, nie oszukujmy się, kilka odmiennych, naprawdę indywidualnych dla niego cech charakteru, bo to na jego podstawie tworzy się POV. Niestety poza narracją twoje postaci mają znacznie więcej wspólnego.

 

Bohaterowie

Tym razem na pierwszy ogień pójdzie Vincent. Oczami Beatrice sprawiał wrażenie pewnego siebie (zresztą nas też oszukał w swoim pierwszym rozdziale), zadbanego dżentelmena. Ale… już na starcie przeszedł do działania i bez pardonu nazwał obcą kobietę „Pszczółką”. Po tym fragmencie uznałyśmy, że facet jest pewnym siebie podrywaczem. Wraz z dalszą perspektywą bohatera zrozumiałyśmy, że to typ pełen niespójności. Sam przyznaje, że tylko udawał, żeby się przetestować, następnie zawzięcie próbuje nas przekonać, że troszczy się i martwi o przyjaciółkę, kiedy w rzeczywistości bawi go jej gniew. Vince planuje rozwód, ale nie może zmusić się do wysłania papierów rozwodowych. W czasie randki przekonuje sam siebie, że Bee jest dla niego ważna, ale jednocześnie w ogóle jej nie słucha, a gdy ta opowiada mu o dziecku – on myśli o pocałunkach w deszczu. Zresztą na wieść o Gwen nie reaguje jakoś szczególnie, jakby chciał odsunąć fakt posiadania potencjalnego dziecka na bok, a kilka rozdziałów później dowiaduję się, że w sumie to on lubi dzieci i chciałby kiedyś jakieś mieć. Beatrice bez zastanowienia mówi, że jest singlem i daje potencjalnej partnerce dość klarowne sygnały, by w czasie randki hamować się, mówić, że związek to tak może niekoniecznie tak od razu…, ale jednocześnie pół wyjścia skupiał się tylko na tym, jak by tu złapać Beatrice za rękę. Wraz z pojawieniem się Mandy wychodzi na to, że Vince był przez nią manipulowany, może też pomiatany i generalnie skłonny do wielu ustępstw. Po ich ponownym spotkaniu zyskuje trochę stanowczości, by następnego dnia znów się wahać. Ostatecznie cisną nam się na usta trzy słowa: egoistyczny, zakompleksiony dupek. Czemu? Głównie dlatego, że nie wierzymy w ani jedną „zatroskaną” myśl, którą wyprodukował. Tak było w przypadku Sid i również przy Beatrice, kiedy ta wyjawiła, że ma córkę i umarł jej mąż. Vince zwykle myśli o sobie, o swoich kompleksach i złych rzeczach, które go spotkały. Wybiera Betarice głównie dlatego, bo… różni się z wyglądu od Mandy, a poza tym w czasie ich randki myśli też o tym, że wreszcie wypadałoby dać Sid trochę przestrzeni do życia, ergo: wyprowadzić się od niej. Często zachowuje się też infantylnie (rozwalenie na krześle w cukierni, nadmierne przeżywanie, wpatrywanie się w numer telefonu, by go zapamiętać, do naprawdę poważnej rozmowy w POV wplata w przemyślenia „Pszczółkę”). Poza tym Vincent – poza kobietami – nie ma ani życia, ani zainteresowań. W domu spędza czas z Sydney, czasem spotyka się z Beatrice, a potem wpada Amanda. Nie wiemy nic o jego pracy; tylko tyle, że starał się o awans, by móc zamieszkać na stałe w Londynie. A czym on się właściwie zajmuje? E tam, komu to potrzebne do szczęścia… Z zainteresowań wiemy, że kiedyś sporo ćwiczył, ale przestał i… podobno czyta. Aha, wspomniał też coś o jazzie i klasyce, ale nie dostałyśmy ani jednej sceny, która mogłaby to potwierdzić. Nie potrafiłyśmy polubić tego bohatera ani mu kibicować.

Przygotowałyśmy też fragment (wyjęty z dwunastego rozdziału), który idealnie podsumowuje Vincenta:

W co on próbował wciągnąć tę biedną dziewczynę? W swoje popaprane życie, w które wciąż zaplątana była Mandy? W swoje problemy z akceptacją siebie, kompleksy, z którymi nie potrafił walczyć? Pomyślał, jaką batalię będzie musiał stoczyć z Amandą, bo ta była bardzo uparta i na pewno nie zakładała opcji, że jednak się rozwiodą. – I o ile całe to poplątanie może być faktyczną, celową kreacją sylwetki psychologicznej bohatera, o tyle raczej nie chciałaś, by w oczach czytelnika był dupkiem, przed którym najlepiej byłoby już teraz ostrzec Beatrice, by właściwie skończyć powieść w tym momencie i by ci ludzie nigdy więcej się nie spotkali – dla swojego dobra. Vince będzie się mógł poukładać i może dać sobie czas, by przestać być takim toksykiem, a Bee i tak ma sporo problemów na głowie, niepotrzebne jej drugie dziecko.

 

Beatrice – dla odmiany – jest znacznie przyjemniejsza w odbiorze. Babeczka ma jakieś życie – nawet chodzi do pracy i… stoi na kasie. I nie myśl, że wyśmiewamy tu zawód kasjerki. Po prostu liczyłyśmy, że pokażesz jej hobby, którym jest właśnie pieczenie (bo jak sama przyznała – połączyła to, co lubiła robić, z pracą). Ostatecznie (chyba) wszystkim zajmuje się Jenny, bo nie padło ani słowo o innych pracownikach. Tymczasem Bee w pracy za bardzo nie piecze, a szkoda, bo mógłby to być dla niej przyjemny eskapizm – to raz. A dwa: hej! Gdybyś wplotła w fabułę trochę pieczenia, może nakręciłabyś nas do tego, byśmy same spróbowały upiec jakiś piernik. Nie mówimy, byś przedstawiła nam cały przepis, krok po kroku, ale powieść, której postaci mają prawdziwe hobby i w jakimś sensie żyją nim, zarażają – potrafią działać naprawdę motywująco. Ludzie po „Gambicie Królowej” masowo zaczynają grać w szachy. Tymczasem „CinnamonLove”, którego akcja wielokrotnie dzieje się w kawiarni i w którym bohaterka ma podobno taki talent do pieczenia, że jej autorski piernik zdobywa sławę w całym Londynie… no nie zaraża niczym. Nawet tym, byśmy chciały do czytania kupić sobie trochę ciasta. Wróćmy jednak do Beatrice. 

Bea wyraźnie dba o Gwen, kocha ją i chce dla córki jak najlepiej. To bardzo dobrze pokazałaś i łatwo w to uwierzyć. Bea ma też skłonności do dramaturgii (pierwsze spotkanie z Vincentem, chęć rozmowy z terapeutą, przygotowywanie ośmiu kaw, przeżywanie studiów, które córka będzie odbywała gdzieś dopiero za dekadę), ale dość szybko i bez zauważalnego momentu przemiany zaczyna łaknąć kontaktu fizycznego. Te jej problemy emocjonalne często wydają się rozdmuchane – na takiej zasadzie, że często nie wiemy, czy w nie po prostu wierzyć i czy jakikolwiek terapeuta w jej życiu istnieje, a może Bee tak tylko sobie czasem gada. Może dlatego, że jak na straumatyzowaną, dość często broni się sarkazmem, atak paniki nazywa żenującym, jeszcze zanim się wydarzył, a dziwne stany emocjonalne tłumaczy sobie… brakiem seksu. To sprawia, że momentami trudno traktować ją poważnie. Często też zachowuje się w sposób sprzeczny (nie chciała rozmawiać z Vincentem, a jednak z nim usiadła). Wyjątkowo irytowały nas dziecinne zachowania, na przykład wtedy, gdy zamiast napisać wiadomość z zapytaniem, strzeliła focha. Sprawia wrażenie roztrzepanej (sytuacja z parasolem) i wrażliwej, ale z drugiej strony dość szybko otwiera się przed nowym mężczyzną i opowiada mu o zmarłym mężu. Niby to wszystko takie trudne i skomplikowane, i nowe, ale jednocześnie banalnie proste, bo wciąż wydarzyło się mało, a i tak wstępne randkowanie mamy już za sobą.

Wydaje nam się, że byłybyśmy w stanie kupić tę bohaterkę, gdyby miała tak z siedemnaście/osiemnaście lat i w czasach szkolnych zaszła w ciążę z przypadku. Główne dlatego, że trudne doświadczenia kształtują charakter, a Bea to taka zagubiona ciamajda, która wypiera fakty (np. to, że Vince może być w związku z inną kobietą), szybko się poddaje i nią, jak Vincentem, też łatwo manipulować. 

 

W opowiadaniu występują jeszcze postacie poboczne: Gwen, Sid, Jenny i Mandy. O pierwszej wiem tyle, że jest super inteligentna i dojrzała jak na swój wiek. Sid troszczy się o przyjaciela (chociaż ten na to nie zasługuje) i daje mu naprawdę dobre rady. Gdyby pojawiała się troszkę częściej, może z jej powodu chętniej czytałabym partie Vincenta. Jenny istnieje po to, żeby plotkować, dopytywać o sprawy sercowe Beatrice i popychać ją w ramiona świeżo poznanego mężczyzny. Mandy zawiodła nas najbardziej z nich wszystkich. Okazała się wredną manipulantką, która zapewne i tak niczego nie osiągnie. To postać, która raczej nie zasługiwała, by stawiać ją na dalszym planie z chociażby kliszową Jenny – od której nie wymagałyśmy złożonego charakteru, bo i nie ma ona w opowiadaniu kluczowej roli do odegrania. Natomiast to za Amandą stoi do tej pory główny konflikt fabularny. Jeśli czytelnik nie będzie umiał traktować jej poważnie – straci na tym cały tekst.

 

Poprawność

Na tym polu jest bardzo dobrze. Widać, że pracujesz nad warsztatem, pilnujesz się pod kątem interpunkcji i dbasz o przejrzystość. Te potknięcia, które wymieniłyśmy, to naprawdę pierdoły łatwe do poprawy i eliminacji na przyszłość. Pamiętaj o szyku zdań i by ważne informacje stawiać na końcu, tworząc odpowiedni nacisk wzmacniający napięcie. W przypadku dialogów w dopiskach narracyjnych umieszczaj tylko to, co dotyczy wypowiadającego się bohatera. Niemniej poprawność, choć zwykle ma mniejsze znaczenie w przypadku ocen, tu – gdyby przysługiwała ci nota końcowa – podciągnęłaby ją. Jako że nie skończyłyśmy całości, nie możemy wystawić konkretnej oceny. Gdyby jednak założyć, że to w tym miejscu zakończyłabyś opowiadanie, uznałybyśmy je za przeciętne. Jednocześnie mamy nadzieję, że cała praca, choć nie dotyczy pełnego tekstu, i tak stanowić będzie dla ciebie solidną porcję dalszych wskazówek, byś mogła nad nim pracować. 

Powodzenia!

 

_________________________

 

Cześć wszystkim, z tej strony LegasowK. Ta ocena grupowa to mój debiut i wraz z nim dołączam do ekipy WS. Mam nadzieję, że sprostam oczekiwaniom, pogłębię wiedzę i przekażę coś wartościowego innym, dobrze się przy tym bawiąc! Serdecznie zapraszam do zapoznania się z moją podstroną. 

 


A za betę dziękjujemy Fenoloftaleinie. 


WESOŁYCH ŚWIĄT!




„Wiedźmikołaj”, 2006 na podstawie powieści Terry'ego Pratchetta

4 komentarze:

  1. Hej! Pięknie dziękuję za tak długą i treściwą ocenę tekstu. Ponieważ zgadzam się z większością uwag, odniosę się do tych, w których chciałabym coś dopowiedzieć/może nieco wyjaśnić – po prostu usprawiedliwić się :P.
    1. „Zaskoczyła mnie ta ekspozycja znikąd. Nie rozumiem, czemu Bea, która „wyłączyła się”, by w spokoju poczytać książkę nagle pomyślała o tym, że lubi piec (do tego o relacji z matką). Czemu nie pokażesz jej miłości do wypieków sceną, gdy – na przykład – po pracy coś pichci?” – Cóż, chociaż tępię ekspozycję w sprawdzanych przez siebie tekstach, to dla swoich opek jestem ewidentnie zbyt pobłażliwa. Widzę tę ekspozycję, ale zawsze dochodzę do wniosku, że „eee, nie ma jej wcale tak dużo, jakoś ujdzie”. Ewentualnie bronię się nią, gdy nie bardzo mam pomysł, jak coś rozpisać – mea culpa, wychodzi moje niedbalstwo, które mam zamiar skutecznie zwalczać.
    2. „To naturalne myśli bohaterki, powinny być zapisane kursywą, ewentualnie w cudzysłowie.” – Tutaj znowu biję się w pierś, że znam tę zasadę, ale oczywiście u siebie zapominam ją stosować. Może to też wynikać z tego, że w poprzednim opowiadaniu prowadziłam narrację pierwszoosobową, stąd nie zapisywałam myśli w cudzysłowie, ale to nie jest usprawiedliwienie.
    3. „Zauważyłam, że lubisz imiesłowy współczesne.” – Owszem, lubię. I jednocześnie widzę, że muszę się oduczyć wykorzystywać ich w co drugim zdaniu. Zwłaszcza że mam tendencję do tworzenia anakolutów.
    4. „Spojrzenie może być – na przykład – zaciekawione/znudzone, ale nie jasnoniebieskie. Takie mogą być oczy/tęczówki.” – I to też wiem, ale oczywiście podczas korekty tego nie wyłapałam.
    5. „Dlaczego nie wymyśliłaś dla niego oryginalnych powiedzonek? Czy bohaterowie są jednym organizmem, że myślą tak samo? Poza tym – nie da się ukryć – Vince dość dramatyzuje i przytrafiają mu się negatywne rzeczy; może nie na taką skalę, jak w przypadku Trixie, ale jednak. A to sprawia, że różnice między bohaterami jeszcze bardziej się zacierają.” – To i ogólnie uwagi do podobieństw Bee i Vincenta… Tak, chciałam pokazać ich podobieństwo w niektórych kwestiach, ale dopiero teraz zrozumiałam, że jednak przesadziłam. Od razu odniosę się też do narracji (choć pewnie jeszcze wrócę do tego wątku, bo lecę po kolei i może jeszcze przy podsumowaniu coś dopowiem); perspektywę Bee pisało mi się znacznie lepiej (zwłaszcza drugą połowę rozdziałów, retrospekcje. Trochę żałuję, że nie dotrwałyście do rozdziału czternastego, w którym opisuję dokładnie, co miało miejsce w jej życiu). Vincent… miał być trochę nudny. Ale do tego wrócę później.
    6. „Od razu skierował się do cukierni, w której – o dziwo – mimo całkiem wczesnej pory nie było zbyt długiej kolejki. – Nie rozumiem. Czemu go to dziwi? Czy nie powinno być odwrotnie: mimo wczesnej pory w środku już znajdowało się dużo osób lub mimo późnej pory kolejka była mała.” – Nie wiem, jakoś kojarzy mi się, że w piekarniach/cukierniach to właśnie rano jest najwięcej klientów, bo każdy chce zdobyć świeże wypieki.
    7. „Nie sądzisz, że młoda naprawdę odzywa się zbyt dojrzale? Rozumiem, że faktycznie mogła usłyszeć gdzieś termin „feminizm”, ale czy na pewno zrozumiałaby jego znaczenie? Gwen wypowiada się jak, co najmniej, czternasto/piętnastolatka, która miała już okazję i czas, by wyrobić sobie jako-takie zdanie o świecie i ukształtować pierwsze poglądy. Dialog, który przytoczyłam, nie ma dopisków narratorskich i gdyby nie kolejność czytanych wypowiedzi, miałabym problem z odróżnieniem osób.” – Tak, tego też się bałam. Nie czuję się zbyt pewnie przy kreowaniu dzieci i jakoś trudno wyznaczyć mi granicę. Siedziałam nad tym fragmentem sporo czasu – i tak jest bardziej infantylny niż poprzednie wersje. Ale dziękuję za uwagę, to na pewno aspekt, nad którym po prostu muszę popracować.

    OdpowiedzUsuń
  2. 8. „Uch, no ładny kontrast. Nie wiem, co chciałaś tym pokazać. Nierówność/niesprawiedliwość/szowinizm na świecie?” – To niejako nawiązanie do tego, co przytrafiło się Bee (mianowicie gwałt). W późniejszych rozdziałach padają nawet słowa (piszę z pamięci, więc trochę parafrazuję) „jej największym przewinieniem było to, że urodziła się kobietą”. Aczkolwiek może rzeczywiście pasuje jak pięść do nosa. Ewentualnie jest skrajnie nieporadne.
    9. „Nie ma ani słowa o astronomii jako oddzielnym przedmiocie. Czyżby jakieś kółko zainteresowań? Nie sprecyzowałaś. Może chodziło o dział jakiegoś innego przedmiotu, nie wiem, przyrody? A może właśnie fizyki?” – Chodziło o to, że Gwen interesowała się fizyką. Kółko astronomiczne było aktywnością dodatkową (wynikało bezpośrednio z jej zainteresowań).
    10. „Uważam, że ten rozdział mogłabyś śmiało połączyć z poprzednim. Nie działo się za dużo, jedynie mała pogawędka przy kawie, niby scena popchnęła fabułę, ale mam pewien niedosyt.” – Rozdzielanie rozdziałów wynikło głównie z próśb czytelników (Wattpad lubi ucinać fragmenty rozdziałów, przy dłuższych zwyczajnie potrafi się zawiesić). Moja wersja na komputerze ma dwanaście rozdziałów, bo to opowiadanie miało być z założenia krótkie (de facto kończy się w momencie podjęcia decyzji przez Bee i Vincenta, czy chcą zaryzykować i wejść w związek).
    11. „Czy Vincent zakochał się po… dwóch rozmowach? W sensie rozumiem zauroczenie, to normalne, że ktoś nam wpadnie w oko i o nim myślimy, ale gapienie się na telefon i zapamiętywanie numeru?” – Vincent zapamiętał numer nie dlatego, że chciał się go nauczyć na pamięć, ale tak długo bił się z myślami, czy mimo upływu kilku dni napisać do Bee, że wpatrywał się w jej numer tyle czasu, aż samoczynnie go zapamiętał (nie wiem, czy to wytłumaczyłam dobrze, jednak w rozdziale może to wynikać z jakiegoś skrótu myślowego).
    12. „Przemyślenia przed lustrem odnośnie do dawnej sylwetki byłyby naprawdę dobre, gdyby nie ich podobieństwo do kompleksów Beatrice.” – Beatrice nie miała aż takich kompleksów na swoim punkcie; chociaż nie mogła się pochwalić idealną sylwetką, raczej podchodziła do tego dość… swobodnie. Jej „kompleksy” wynikały z tego, o czym pisałam w późniejszych rozdziałach – Bee czuła się popsuta. Z powodu gwałtu „coś w niej umarło”. Było o tym bodajże w czternastym rozdziale. Vincent miał problemy z wagą w przeszłości i to wydarzenia związane z tym faktem miały na niego wpływ.
    13. „Dopiero teraz mogła wnioskować? Czemu, naturalną koleją rzeczy, nie zrobiła tego wcześniej? Bo jednak trochę dziwi, że dopiero teraz do Beatrice dotarło, że Vince jest wolny. (To, wydaje się, jeszcze większy lag niż ten dotyczący kawy).” – Z tego, co pamiętam, za pierwszym razem Bee widziała go z Sydney. Ta kwestia była niewyjaśniona, zresztą wydaje mi się, że w którymś momencie Vincent wspominał coś o „przyjaciółce”, co Bee zinterpretowała po swojemu. Być może nie wybrzmiało to tak, jak powinno.
    14. „Plus co to znaczy „wszystko”? Czyli właściwie co robił? O pracy Vincenta nie wiem kompletnie nic. Chłop rozmyśla tylko o babach, niby się tam trochę postresował rozmową o awans, ale już go dostał, więc od razu jest spoko i można wrócić do romansowania… Tak to właśnie widzę.” – Cóż, bez bicia muszę przyznać, że macie rację. Uznałam, że samo wspomnienie od czasu do czasu, że Vincent idzie do pracy (albo z niej wraca), wystarczy, i jakoś pominęłam tę kwestię.
    15. „W tym momencie zaczęłam się zastanawiać: kiedy niby Vince myśli o swojej byłej, Mandy? Gdy dzwoni do Bee czy esemesuje z nią, a może podrywa ją w kawiarni? Mam wrażenie, że bohater do tej pory nic innego nie robi. A teraz zaklina rzeczywistość.” – Hm, rzeczywiście chciałam na początku trochę przemilczeć fakt, że Vince nadal ma żonę, ale zrobiłam to najwyraźniej nieco nieudolnie. Mogłam wspomnieć chociażby, że ciągle dzwonił mu telefon od przychodzących powiadomień. I rzeczywiście wyszedł z tego trochę imperatyw narracyjny.

    OdpowiedzUsuń
  3. 16. „Ale zaraz… Czy Bea chwilę temu nie dowiedziała się, że Vince może być w związku lub generalnie coś przed nią ukrywać? Dosłownie moment temu była rozczarowana jego postawą i miała dość takiej szczątkowej rozmowy, całej tej dziwnej wizyty. Już zapomniała, co czuła ledwo chwilę temu, czy ostatecznie po prostu olała temat?” – Rzeczywiście tutaj przeskoczyłam… za bardzo. Bee ostatecznie dowie się o wszystkim w rozdziale piętnastym. Tutaj usprawiedliwiała Vincenta, bo sama wciąż nie wszystko mu powiedziała o sobie.
    17. „Może się czepiam, ale po zaczęciu tego rozdziału mam wrażenie, że powielasz stereotypy:
    Mandy – ta piękna, zgrabna i powabna. Farbowana blondynka z czerwoną szminką na ustach. Zdradza. Postać negatywna.
    Bea – szara myszka z burzą brązowych loków. Zakompleksiona, zraniona, cicha i skromna, ale inteligentna. Postać pozytywna.
    A gdyby tak, dla odmiany, było na odwrót…?” – Nie chciałam stereotypować, ale teraz widzę, że mimo wszystko to zrobiłam. Trochę mi głupio z powodu kreacji Mandy, bo rzeczywiście wypadła bardzo płytko.
    18. „Nie możemy jednogłośnie stwierdzić, że pomysł był oryginalny, bo to po prostu przyziemna historia o dwójce bohaterów, którzy próbują (z lepszym lub gorszym skutkiem) jakoś się dotrzeć.” – Cóż… Tak. O tym miało być to opowiadanie. Wiedziałam, że na pewno nie uniknę schematów, ale miałam nadzieję, że uda mi się jakoś z nich wybrnąć, wyjść obronną ręką… Ale to dla mnie nauczka na przyszłość, by dokładniej obmyślać poszczególne wątki.
    19. „Zdradź nam, proszę, czy ta bohaterka się potem pojawia, czy przybyła tylko na dosłownie sekund pięć, by zasiać w Vincencie jeszcze większe wątpliwości…?” – Tak, pojawiła się później. Żałuję, że nie napisałam rozdziału, w którym Bee i Mandy by się skonfrontowały.
    20. Kreacja Vincenta – przyznam, że miał być trochę nudny, fajtłapowaty (Mandy użyła określenia „flegmatyczny”). I rzeczywiście widzę teraz pewną niespójność w jego zachowaniu i myślach. Może dlatego, że zbyt sztywno trzymałam się planu wydarzeń? A może dlatego, że powinnam pozwolić temu opowiadaniu „poleżeć” i opublikować je dopiero po kilku miesiącach? Może chciałam za bardzo pokazać jego charakter i przez to wszystko się rozmyło? Sama nie wiem. Na pewno przy następnym opowiadaniu zdecydowanie pochylę się nad kreacją postaci, bo wypadają płytko.
    21. Dziękuję za uwagi techniczne dotyczące szyku i wtrąceń narracyjnych. Nad szykiem staram się panować, a odnośnie do wtrąceń – pogłębiłam swoją wiedzę, bo przyznam, że do niedawna nie znałam tej zasady (a myślałam, że o zapisie dialogów wiem już wszystko :P). Za literówki i wkurzające powtórzenia przepraszam, ale nie mam bety i zwyczajnie znam swój tekst na pamięć, przez co trudno wyłapać mi błędy. Co do nawiasów – przyznam, że to część mojego stylu, ale domyślam się, że obciążają tekst. Tak jak i imiesłowy współczesne. Mam nadzieję, że mimo wszystko tekst czytało się w miarę płynnie; nadal pracuję nad stylem i uparcie go szukam.

    Hm, to chyba wszystko, do czego chciałam się odnieść. Jeszcze raz dziękuję za poświęcony mi czas. Mam nadzieję, że moje następne teksty będą już lepsze. Pozdrawiam serdecznie i życzę wesołych świąt! ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. 2. „To naturalne myśli bohaterki, powinny być zapisane kursywą, ewentualnie w cudzysłowie.” – Tutaj znowu biję się w pierś, że znam tę zasadę, ale oczywiście u siebie zapominam ją stosować. Może to też wynikać z tego, że w poprzednim opowiadaniu prowadziłam narrację pierwszoosobową, stąd nie zapisywałam myśli w cudzysłowie, ale to nie jest usprawiedliwienie". - Proponuję dodatkowo zawsze dokładnie sprawdzać rozdziały na watt. Rozmawiałam ostatnio z jedną dziewczyną i po tym, jak w jednym miejscu zasugerowałam kursywę, stwierdziła, że zastosowała ją, ale wattpad inaczej to sformatował. Także no... ten portal nie lubi współpracować :D.
    5. "Tak, chciałam pokazać ich podobieństwo w niektórych kwestiach, ale dopiero teraz zrozumiałam, że jednak przesadziłam." - Drobne podobieństwa na zasadzie komizmu/pecha sytuacyjnego wynikającego z pomniejszych scen nie byłyby złe. Problem pojawił się wtedy, gdy bohaterowie i ich fajtłapowatość (zbyt częsta) zaczęły się zlewać.
    "[...] perspektywę Bee pisało mi się znacznie lepiej (zwłaszcza drugą połowę rozdziałów, retrospekcje". - Oj tak, czułyśmy to! Pomijając charakter Bee, który nie do końca odpowiadał moim walorom estetycznym, to jej partie narracyjne czytało się bardzo przyjemnie.
    13. "Z tego, co pamiętam, za pierwszym razem Bee widziała go z Sydney. Ta kwestia była niewyjaśniona, zresztą wydaje mi się, że w którymś momencie Vincent wspominał coś o „przyjaciółce”, co Bee zinterpretowała po swojemu. Być może nie wybrzmiało to tak, jak powinno". - W ogóle tak tego nie odebrałam. W moim odczuci Bee naprawdę olała temat, a sprawa z Sydney została wyjaśniona dużo wcześniej i byłam pewna, że już dawno o tym zapomniano.
    19. "Żałuję, że nie napisałam rozdziału, w którym Bee i Mandy by się skonfrontowały". - To dobry i warty przemyślenia pomysł. Jestem pewna, że mógłby sporo wytłumaczyć i trochę zmotywować Bee. Dodatkowo Mandy miałaby swoje pięć minut, by przedstawić inną perspektywę.
    21. "Za literówki i wkurzające powtórzenia przepraszam, ale nie mam bety i zwyczajnie znam swój tekst na pamięć, przez co trudno wyłapać mi błędy". - Nie przejmuj się, było tego naprawdę niewiele. Utrzymujesz tekst na wysokim poziomie.

    OdpowiedzUsuń