[221] ocena tekstu: Śmierć z głębin

 



Autor: Artur Tojza
Gatunek: sciene-fiction
Oceniają: Elektrownia i Skoiastel

 

BLURB

Bestia żyje w każdym z nas. Często hamowana moralnością i prawem, nie jest wstanie [w stanie] wyswobodzić się ze szklanego więzienia. Jednak gdy górę weźmie instynkt, objawia się jej najdziksza natura. Póki jest zamknięta[,] może tylko śnić, być biernym obserwatorem kipiącego wokoło niej życia i marzyć. Marzyć o przyszłości. O tej chwili[,] gdy odzyska upragnioną wolność i ruszy na łowy. 

Jednak teraz nie mogła nic zrobić. Wiedziała o tym i trenowała swą cierpliwość, karmiąc się marzeniami. Uwięziona w szklanym słoju, [przecinek zbędny] patrzyła, obserwowała, uczyła się. Stawała się rozumna, jednak ta wiedza podpowiadała jej, aby tego nie ujawniać. Trenowała zatem bierność względem swych oprawców i swego ojca. Zachowywała się tak, jak tego chcieli, poznając ich każdego dnia. I czekała. Czekała na dzień, o którym śniła. Na dzień wolności.

 

Zanim przejdziemy do treści właściwej, napiszemy tylko, że pełną betę przeprowadziłyśmy jedynie na pierwszym rozdziale, aby nie przedłużać oceny. Znajdziesz ją na samym końcu, za podsumowaniem. Po uwagach i tak zobaczysz, że cytaty odnoszące się do strony technicznej dotyczą głównie szyków i przecinków. Słowem: przyda ci się beta, ale nie na tym będziemy się dzisiaj skupiać. 


 

ROZDZIAŁ 1

Nie rozumiem, czemu na początku powtarzasz blurb. Każdy czytelnik już miał z nim do czynienia w opisie, dubel tylko zajmuje miejsce. 

 

Andrew Wild rozglądał się spokojnie po pokoju. Na ścianach pokrytych ciemnobrązową boazerią, wisiały obrazy, przedstawiające ludzi których nie znał. Z pewnością byli jednak ważni dla Kurta Waldheima, dzierżącego od blisko czterech lat stanowisko Sekretarza Generalnego ONZ. Austriak siedział w dużym fotelu za wielkim biurkiem sprawiającym wrażenie niezwykle ciężkiego mebla. Prowadził swobodną rozmowę po francusku z innym mężczyzną stojącym koło barku z alkoholami, sącząc powoli Jim Beam'a z kryształowej szklanki. Jego rozmówcą był Josep Luns, Sekretarz Generalny NATO, który również pochodził z Europy, a dokładniej z Holandii, i objął swój urząd w tym samym czasie co Waldheim.  

Muszę przyznać, że całkiem dobrze się czyta, tekst jest na znacznie wyższym poziomie niż to, co przysłałeś do nas poprzednio. Przede wszystkim nie zagraciłeś tej sceny, nie zalałeś jej morzem ekspozycji. Owszem, na początku przedstawiasz postaci biorące udział w scenie, ale nie odbiera to przyjemności z czytania. Przypomina mi powieści MacLeana, który zaczynał je w podobny sposób. To, co potrzebne, by wyobrazić sobie miejsce i postaci, zgrabnie przemycasz. Opisy są lekkie i nie ciągną się niemiłosiernie. Naturalnie wypadają też dialogi: 

 

- Doskonale zdaję sobie z tego sprawę admirale, jednak jak potwierdzają moje źródła z CIA, Rosjanie naprawdę ruszyli w tej materii do przodu.

- Nie ufam CIA – stwierdził Raborn ponuro. – Colby zrobił z tego wydziału papierowych szpiegów, którzy mniej działają w terenie, a więcej siedzą na tyłkach za biurkiem i przerzucają papierki. Nie zdziwię się jak Ford go usunie.

 

Oprócz nich w gabinecie znajdowało się jeszcze kilka osób będących wysokiej rangi oficerami wojskowymi, piastującymi ważne stanowiska w US Army czy NATO. (…) – Czemu nazwy takie jak United Nations (ONZ) spolszczasz, a US Army zostawiłeś angielskie?

 

Blady, z wielkimi worami pod oczami, ponurym wyrazem twarzy, siedział samotnie w skórzanym fotelu, spoglądając w zadumie na szklankę z whisky, którą trzymał w ręce. Wspominając aferę jaka wypłynęła kilka miesięcy wcześniej oraz jego hardą postawę podczas prowadzenia przesłuchań, nie było się czemu dziwić. Jednak Allen wybrnął z całej sprawy obronną ręką, mimo że społeczeństwo amerykańskie wieszało psy na Agencji Bezpieczeństwa, a wszelkiej maści popaprańcy wierzący w UFO mieli nieskończoną pożywkę dla snucia swych teorii spiskowych. Co gorsza część z nich okazywała się prawdziwa, w mniejszym lub większym stopniu.

O ile pierwsze zdanie jest w porządku, o tyle reszta nie ma żadnego znaczenia fabularnego i nadaje się jedynie do wyrzucenia. Sytuacja sprzed kilku miesięcy raczej nie zostanie nigdy więcej przez ciebie przytoczona, nie będzie również miała wpływu na dalsze losy bohaterów. Rzucasz jedynie ogólnikami, których mój mózg nie przyswaja, bo nie mają one żadnego oparcia w tekście. To trochę tak, jakbyś przerzucał się na podwórku dziecinnym „ja coś wiem, ale ci nie powiem!”. Zaczynasz wątek – dokończ, nie zamierzasz kończyć – nie zaczynaj. 

EDIT: Chyba że to jeden z tych zabiegów w stylu: wink-wink, umieszczę w swoim tekście nawiązanie do poprzednich produkcji, w których to faktycznie istnieli kosmici, a Pentagon ukrywał takie informacje, że głowa mała. Jeśli tak, fajnie byłoby, gdyby „Śmierć z głębin” zawierała jeszcze kilka innych wskazówek, hintów, które by o tym świadczyły. Teraz, gdy przeczytałam już całość, wiem, że takich wskazówek w dalszych częściach nie ma. Ta wzmianka wydaje się więc strasznie samotna i w obliczu tego faktycznie może wyglądać jak zapychacz, szczególnie w oczach chociażby Ele, która nie czytała twojego „Dream Wars”. No i nie da się też ukryć, że może wzmianka ta byłaby odebrana inaczej, gdybyś całego tekstu nie zalał ekspozycją. Wszystkie ważne informacje, które przemycisz w tekście, nabiorą znaczenia dopiero wtedy, gdy wytniesz wszystkie zbędności. Już teraz uprzedzę: takich zbędności jest u ciebie w opór. Tym bardziej trudno docenić wszystko inne. Przejdźmy jednak do rzeczy.


- Zgadza się panie dyrektorze. Pomogli nam podbić kosmos i wynaleźć nowe rodzaje broni biologicznej czy chemicznej, jednak jej skuteczność jaka jest sami wiecie. – Ciekawe jest to, że rozmówcy wciąż podkreślają, jak to Amerykanie podbili kosmos z pomocą. Mają o sobie wysokie mniemanie, choć w rzeczywistości wyścig kosmiczny zakończył się remisem – sojuszniczym lotem ZSRR i USA, kilka miesięcy przed wydarzeniami z opowiadania. 

Widzisz, podoba mi się to, bo wyobrażam sobie, jak bardzo nietrwałe i nieszczere było porozumienie między Rosją a Stanami Zjednoczonymi po wieloletnim konkurowaniu o loty. Twoje postaci dają mi to do zrozumienia, z drugiej strony musiałabym na rzecz tej oceny sama przeprowadzić research i sprawdzić, jakie nastroje panowały wtedy zarówno w NASA, jak i u przedstawicieli rządu. Nie wiem, czy je wymyśliłeś, czy czymś podparłeś. Jest to natomiast tak interesująca kwestia, że chętnie poznam twoje źródła.

 

(…) ale też propozycją Rosjan na tegorocznym szczycie ONZ, aby kraje zaprzestały badań nad nowymi rodzajami broni masowego rażenia. Jak wiemy ZSRR posiada olbrzymi arsenał jądrowy, jednak od wielu lat prowadzą badania nad bronią technotroniczną, pozwalającą stworzyć żołnierzy władających zdolnościami telepatii. (…) Abyśmy opracowali o wiele praktyczniejszy rodzaj uzbrojenia, który pozwoli nam bronić się nie tylko przed telepatycznymi żołnierzami, ale wzmocni nasze siły zarówno na morzu jak i na lądzie. – Czy zaproszeni na spotkanie bohaterowie nie powinni tego… wiedzieć? Zgromadzenia ONZ odbywają się zwykle pod koniec września, nasi bohaterowie rozmawiają w grudniu. Ze dwa-trzy miesiące to wystarczający czas, by przetrawić propozycję Rosji. Szczególnie że propozycja ta jest bardzo kontrowersyjna; po podpisaniu w 1975 Aktu końcowego Konferencji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie ZSRR i USA mogą mieć po Zimnej Wojnie pseudo-przyjacielskie nastroje, ale czy to wystarczający powód, by nie przejąć się aż taką zachętą do podtrzymania pokoju? Zawieszenie broni to jedno, a zaprzestanie badań, które świadczyć będą o wstrzymaniu rozwoju technologicznego – drugie. Dlatego dziwi mnie, że bohaterowie spotykają się tak późno i jeden z nich musi wszystko tłumaczyć innym. Wygląda, jakby ci inni urwali się z choinki, nie mając jeszcze tej wiedzy. Poza tym czy badania nad bronią technotroniczną nie powinny mieć już jakiejś swojej utartej nazwy w tym gronie? Przez to wszystko czuję, że dialog jest pisany pode mnie – czytelnika, który sam jeszcze nic nie wie, a to oznaczałaby bardzo brzydką ekspozycję. 

 

Oficjalnie będzie tam stacjonowała placówka ONZ, zajmująca się badaniem zmian klimatycznych i stanem lodowców – ciągnął sekretarz ONZ. – Nie nadamy jej większego znaczenia, tak aby naukowcy, media oraz fanatycy nie interesowali się nią zbytnio.

A czy przypadkiem badaniem zmian klimatycznych nie zajmowałaby się jakaś inna organizacja, nie ONZ? Może LBNL? 

Nadanie większego znaczenia opisanej placówce, gdy jest pod kuratelą wojskową, równałoby się większemu stopniu tajności i dostępności dla mniejszego grona zainteresowanych. Przy normalnych jednostkach badawczych, naukowych czy uniwersyteckich, dostęp do informacji o nich ma typowy Kowalski, który może ubiegać się o możliwość korzystania z takich miejsc. Raczej nie tego chcieliby twórcy, prawda? Tu nie zadziała stwierdzenie, że „pod latarnią najciemniej”, bo naukowcy nie poszukują wyłącznie odpowiedniego miejsca do swoich badań, więc mogliby się tam znaleźć zwyczajnie przypadkowo. W tej sytuacji ta placówka oficjalnie istnieć nie powinna. Skoro już przytoczyłeś „Godzillę”, to tam również bazy były tajne, z resztą jak cała organizacja. 

Nieco zawiewa mi to zawartą w „Królu Potworów” sceną, gdy Ghidora zostaje odkryty na Antarktydzie, gdzie powstaje Outpost 32, by badać stworzenie. Jeżeli okaże się, że twoje jaszczury również mają trzy głowy, to będę nieco zdegustowana. 

[W sumie, jakby tak się zastanowić… to coś z „The Thing” też znaleziono w bazie na Antarktydzie, nie mówiąc już o wątku w „Obcy kontra Predator”. A bodajże pierwsza scena „Skarbu Narodów”…? O mamuniu]. 

 

- Moglibyśmy wyhodować więcej takich jaszczurek i zbudować z nich armię posłusznych zabójców – powiedział Kurt Waldheim, zabierając po raz pierwszy głos w czasie tej rozmowy. – Dzięki nim zyskalibyśmy przewagę na polu bitwy i nikt nie mógłby ich powiązać z nami. NATO, ONZ czy Ameryka byłyby wolne od jakichkolwiek podejrzeń, a Wschód nie wiedziałby, co zatapia ich statki. (…)

– Jak postanowiliście nazwać ten projekt. 

Wschód nie wiedziałby, co zatapia ich statki.

– Syrena – odpowiedział powoli Harpner, spoglądając na sekretarza NATO. – W pierwszej chwili bohaterowie rozmawiają o tym, że USA, NATO i ONZ będą wolne od podejrzeń o tym, kto zatapia statki innych narodowości, a w drugiej: nazywają projekt syreną. To się w ogóle nie kojarzy i nikt nie podda tego w wątpliwość. Nu-nu.

Rozumiem, że przedstawiciele USA są butni i nie biorą w ogóle pod uwagę, że nazwa… wypłynie? Ktoś ją pozna? Że wywiad u opozycji nie istnieje? I taki agent, powiedzmy, rosyjski usłyszy: Syrena i nie doda dwa do dwóch? Wcale. W sumie trzeba było od razu nazwać to projekt Godzilla. A co do Godzilli. Czy Orka nie kojarzy ci się zanadto z Syreną? Bo mi bardzo. 

 

Gdy nowe życie, które tli się w niej, dostanie to o czym ona może tylko marzyć. Otrzyma szansę na zemstę. – Ta końcówka brzmi jak spoiler, już teraz wiem, jak skończy się ten albo następny rozdział. Nie jest zbyt subtelna. Czemu? Po co mi ten zabieg?

 

Kolejna scena zaczyna się krótkim streszczeniem życia Vincennza – nie przeszkadza mi to. Chyba w końcu załapałeś, czym się różnią drobne, acz nawet koniecznie, streszczenia elementów, które ciężko byłoby pokazać fabularnie, od relacjonowania… praktycznie wszystkiego, jak miało to miejsce w przypadku „Dream Wars”. Ten tekst wydaje się znacznie dojrzalszy i bardziej dopracowany, jakbyś poświęcił więcej czasu nie tylko na planowanie fabuły, ale i dobór słownictwa, którym chcesz tę fabułę przedstawić. 

Z drugiej strony w kolejnym akapicie piszesz o pożarze, ale potrafię sobie go wyobrazić bardzo szczątkowo. Zaczynasz scenę z perspektywy Vincennza, który znajduje się na ratraku, więc jest oddalony od ognia, a ja nie czuję w żaden sposób, by przeżywał katastrofę. Używasz słów takich jak katastrofalne skutki, siła detonacji i tak dalej, jednocześnie nic więcej za tym nie idzie, jeśli chodzi o samego Vincennza. Brakuje mi jego przemyśleń. Nie czuję, by się stresował, zastanawiał, co dalej stanie się z bestiami albo co się stanie, gdy wszystko się wyda. Zamiast realnego dla narracji personalnej niepokoju adekwatnego do groźnej sytuacji, otrzymuję w kolejnym akapicie ekspozycję, tym razem o powstawaniu licznych szczelin w lodowej skorupie wyspy, co dało stworzeniom: szansę na ucieczkę, z której skorzystały docierając do jedynego zewnętrznego basenu, w którym testowano ich zdolności. Teraz matka i jej potomstwo, które przetrwało koszmarne eksperymenty, młóciły jak oszalałe w tytanowe ogrodzenie oddzielające je od Morza Arktycznego. – I to jest nawet obrazowe, ale napisałeś to w tak suchy, reporterski sposób, że w ogóle nie czuję, by ktokolwiek się tym jakkolwiek przejmował. Zgubiłeś po drodze perspektywę Vincennza i teraz głos zabrał narrator wszystkowiedzący, który jest okej, bo jest poprawny i ładnie opisuje, co się dzieje, ale… pozbawiony jest emocji. Nic nie czuję w czasie czytania i nie sądzę, by ten typ narracji wybitnie się tu sprawdzał.

Dopiero kiedy dochodzi do interakcji z Harpnerem, robi się gorąco. Facet nie chce odpuścić, nie puszcza siatki, a jego krótkie wypowiedzi dialogowe sprawiają, że łatwo się wczuć. Oddajesz realną desperację, strach nie przed pożarem, a przed pozbyciem się ukochanych bestii. Faktycznie czuć w tym ojca, który traci dzieci, tym bardziej przewrotne jest to, jak Harpner kończy w ich paszczach. 

Spójrzmy jednak na ten fragment i weźmy pod uwagę narrację:

 

Krzyczał gdy olbrzymie szczęki zaciskały się wokół jego talii miażdżąc kości i rozrywając mięśnie oraz wnętrzności. Bestie nie zabiły swego stwórcy od razu. Pozwoliły, aby najstarsze z nich zadało mu tyle bólu ile uzna za stosowne po czym rzuciło na wpół żywy, krwawy, ludzki ochłap prosto w rozwarte paszcze swych dzieci, pragnących po raz pierwszy w życiu skosztować ludzkiego mięsa. Dopiero wtedy jego agonia miała się zakończyć. – Czyje to przemyślenia? Narratora wszystkowiedzącego, oczywiście. Żałuję, że ani tego, ani pożaru nie oddałeś z perspektywy Vincennza. Taki zabieg mógłby pomóc mi się zbliżyć do niego, poznać, jakie jest jego podejście do bestii, do śmierci kogoś, kto jeszcze przed chwilą stał tuż obok. Pisanie narratorem wszystkowiedzącym jest proste, bo wystarczy coś przytoczyć, opisać, szczędzi się przeżyć wewnętrznych, ale wtedy czytelnikowi trudno się zaangażować emocjonalnie. 

 

Nie. Ten idiota przykleił się do siatki niczym kleszcz do psiej dupy. 

Przecież jeszcze niedawno pisałeś, że Harpner był chucherkiem w porównaniu z wojakami. A w tym momencie Vincennzo jedynie krzyknął do naukowca, znajdując się tylko kilkanaście kroków od niego, po czym od razu chwycił za krótkofalówkę. Nie próbował nawet odciągnąć mężczyzny od barierki, co pewnie by mu się z łatwością udało, skoro z wszelakich zawartych w opowiadaniu opisów wnioskuję, że waży co najmniej dwadzieścia kilogramów więcej od Harpnera i ma dużo więcej siły. Zdanie później okazuje się, że przyklejenie mężczyzny do siatki nie pozwala użyć jakiegoś nieokreślonego sprzętu, który pewnie miałby porazić potwory, ale uderzyłby również w naukowca. Odbieram całą sytuację jako typowy Imperatyw Opkowy, gdzie wymyśliłeś nietrzymający się kupy powód, by wymusić niemożność użycia konkretnych środków do powstrzymania stworzeń, które najpewniej za moment się wydostaną. 

EDIT: A jednak! Pułkownik zdecydował się raz szarpnąć Harpnera! Za to mikrusek szybciutko wyrwał się z jego uścisku i już znowu jest przy siatce! 

 

Krzyczał gdy olbrzymie szczęki zaciskały się wokół jego talii miażdżąc kości i rozrywając mięśnie oraz wnętrzności. Bestie nie zabiły swego stwórcy od razu.

Nie sądzę, by zaciśnięcie się szczęk ponad czterometrowego gada w pasie, rozszarpanie kości i mięśni, dało doktorowi jakiekolwiek szanse na przeżycie dłużej niż kilka sekund. 

 

Mam jeszcze jeden problem z tym rozdziałem. Zarówno w blurbie, jak i wielokrotnie w treści właściwej pisałeś o zemście, o cierpieniu bestii, o ich pragnieniu wolności i tak dalej. Zupełnie mnie to nie przekonuje. Spójrz:

Po tytlu latach cierpienia i wyrzeczeń, w końcu dopadła swego kata. Swego ojca. Teraz gdy czuła jak jej życie gaśnie, w pamięci pozostawał słodki smak krwi, tego który się nad nią znęcał. Jednak zemsta nie została dopełniona. Oprawcy myśleli, że wygrali, ale to Bestia była górą. Wyrzeczenie oraz poświęcenie nie poszły na marne, oddając głębinom swe najmłodsze potomstwo. – Według mnie to tylko puste słowa. Nie znam bestii, nie wiem nawet dokładnie, jak wygląda. Nie widziałam przeprowadzanych na niej eksperymentów, nie widziałam, jak cierpi. Była przetrzymywana w basenie, a coś więcej? Ten motyw za szybko przebrzmiał i ograniczył się tylko do kilku zdań złożonych, zapewniających mnie o wielkim cierpieniu jakichś stworów. Czytałam i widziałam dokumenty, jak łamane są delfiny, by stanowić atrakcję Loro Parku. Widziałam przemęczone wielbłądy w Egipcie, osły na Santorini i konie z Morskiego Oka. Po zapoznaniu się z tymi przypadkami, bardziej bliskimi niż potwór z science-fiction, te zdania mnie nie ruszają. Ruszyłby mnie konkretny obraz – może dwie-trzy, a nawet i pięć scen, w których bestia ta faktycznie cierpi, jest umęczana, łamana, tresowana, cokolwiek. Po pierwszej scenie sądziłam nawet, że o tym będzie choćby kilka kolejnych notek. Tymczasem ty przeskoczyłeś to, co wydawało się bardzo istotnym wątkiem, i wypuściłeś dzieciaki na wolność już w pierwszym rozdziale. Skąd ten pośpiech? Przez niego zupełnie nie umiem współczuć i zgadzać się z narratorem. Wręcz przeciwnie – choć wiem, że będzie inaczej, bo o niczym innym ta historia być nie może – chciałabym, by ktoś szybko wyeliminował wszystkie młode. Nie kupuję ich cierpienia, bo background tego wątku nie istnieje. Swoją drogą głupio tak już od pierwszego rozdziału stać w opozycji do głównego narratora powieści. 

 

 

ROZDZIAŁ 2

Nie wiedzieć czemu, ryb nie było tam gdzie powinny być o tej porze roku. W ładowni mieli raptem pięć tusz tuńczyka, do tego nie za dużych rozmiarów, a to oznaczało niski przychód. W zasadzie wręcz żaden, gdyż nie pokrywało nawet kosztów przynęty. W tym sezonie wypływali już trzeci raz i ponownie wracali z niczym, choć innym kutrom jakoś potrafiło dopisać szczęście. (…) Wstrząs się powtórzył i po chwili do kubryku wpadł jeden z marynarzy, najmłodszy z całej załogi, liczący około osiemnastu lat.

- Kapitanie, złapaliśmy coś ciężkiego w sieci i za nic nie możemy ich ruszyć.

Mamoru ruszył za młodzikiem na pokład. Gdy dotarł na rufę, spojrzał na sieci rozpostarte na stalowych dźwigarach. 

Nie znam się na połowie tuńczyków, wydaje mi się jednak, że sieci w trakcie takich połowów nie zarzuca się głęboko, do takich połowów również nie używa się sieci, a metody trałowania. Czytając o tym, dowiedziałam się, że: Ryby strefy pelagialu nie bytują blisko dna morza, w przeciwieństwie do ryb dennych (…). – Jeśli ryby te pływają bliżej powierzchni, sieci nie trzeba byłoby zanurzać aż tak głęboko, Mamoru mógłby wysyłać małe patrole w poszukiwaniu skupisk ryb i obserwować powierzchnię. 

Podejrzewam, że w sieć wpadł stwór, którego opisywałeś w poprzednim rozdziale. On też musiał pływać blisko powierzchni. Jeśli jest faktycznie ogromny, być może załoganci widzieliby na trasie, którą płynął, dziwne zachowanie wody, zmianę nurtu czy fale. Mogliby to dostrzec, zanim cokolwiek zaplątało się w sieć. Chociażby delfiny pływające po Morzu Czerwonym da się przecież dostrzec z kutra gołym okiem (przynajmniej ich obrys albo cień, gdy, na przykład, zasolenie jest duże). Nie wiem, jak głęboko załoganci musieliby zanurzyć sieć, by złapać coś ogromnego, zupełnie niewidocznego znad powierzchni wody, i dlaczego mieliby to robić, skoro tuńczyki nie pływają głęboko. Wiele filmów dokumentalnych pokazuje, że tuńczyki łowić można przecież zwykłą wędką albo na specjalną żyłkę. Widać to na filmikach, na przykład tu: [KLIK]. Albo tu: [KLIK]. A odnośnie do tego, jak nierealistyczne jest założenie, że tuńczyków ubyło w miejscu akcji do minimum, odniosę się niżej. 

Oczywiście zdaję sobie sprawę, że mój research jest robiony na szybko i pewnie jest niepełny. Jeśli się mylę, poinstruuj mnie, proszę, jak to realnie wygląda. 

 

- Kapitanie, złapaliśmy coś ciężkiego w sieci i za nic nie możemy ich ruszyć.

- Wyciągajcie sieci – stwierdził Mamoru, po czym dodał. – Tylko powoli.

Czyli doświadczony kapitan usłyszał, że sieci za nic nie chcą się ruszyć, więc powiedział no to wyciągać? Ciekawe podejście. 

 

Cała załoga, licząca w sumie pięć osób, zgromadziła się przy nich i obserwowała spokojną taflę, morskiej wody. – O, tu piszesz, że tafla była spokojna. Tym bardziej w wodzie załoganci powinni widzieć cokolwiek. Poza tym spokojna i gładka woda to może być przy ciszy, która wbrew pozorom zdarza się na morzu dość rzadko (chyba że jesteś w oku cyklonu tropikalnego). W sensie, no, woda falowałaby choć trochę, inaczej kuter by się nie poruszał. 

Z jednej strony opis tragedii jest dynamiczny, z drugiej – reporterski. Zastanów się, czy faktycznie nie lepiej byłoby ci pisać to opowiadanie narracją personalną. W niej też jest miejsce na opisy relacji, ale przeplatasz je z emocjami pochodzącymi od bohatera. Tu jedyne, co wiem o stanie Mamoru, to to, że ma czas na sarkastyczną uwagę, widząc, jak jego załoganci lądują w paszczy potwora. Piszesz jednocześnie o tym, że bestia rozrywa ich ciała, a na pokładzie zostały czyjeś oderwane nogi, oraz że Mamoru przypomniały się… średniej klasy filmy o potworach, podejrzewam, że pokroju „Szczęk” czy właśnie „Godzilli”. Naprawdę pomyślał właśnie o tym w chwili takiej tragedii? Czy naprawdę był tak niewrażliwym sukinkotem, że nie wzruszył go widok, który miał przed oczami? Może nie lubił za bardzo swojej załogi? Pisałeś wcześniej, że z niektórymi załogantami pracował lata, tymczasem gość zupełnie się nie przejął, ot, scenę kończysz stwierdzeniem, że czekał na swój koniec. W całym opisie nie pojawił się ani jeden wykrzyknik, przekleństwo, uczucie. Nie czuć realnego przerażenia już nawet nie tyle kapitana, co jego towarzyszy. Umierają, ale tło tej sceny jest puste, niczego nie słychać, nie czuć. Opisy nie są sensoryczne, a przez to wszystko nie potrafię się wczuć. Wyobrażam sobie scenę, ale mnie nie rusza, nie działa, ponieważ jest pozbawiona strony emocjonalnej. 


Co widzę: Nim ktokolwiek zdążył mu odpowiedzieć z wody wyprysła w jego kierunku olbrzymia, rozwarta paszcza, pełna długich, mlecznobiałych zębów. Z głośnym, obrzydliwym mlaśnięciem zatrzasnęła się na torsie marynarza (...). 

Co myślę: czy bestia nie mogłaby zabijać ich szybciej, bez tych okrągłych opisów? 

 

Kolejna scena zaczyna się tak samo jak pierwsza – ekspozycyjnym przedstawieniem nowej postaci. Tak samo zresztą zaczynały się sceny w rozdziale poprzednim. Wtedy mi to nie przeszkadzało, pochwaliłam nawet, że zaczynasz jak MacLean, ale ile można? On też tego nie robi w taki sposób. To, że zaczyna tak książkę (mając zwykle jednego głównego bohatera), nie znaczy, że w kolejnych rozdziałach korzysta z tej samej techniki. Wprowadza postać, przedstawia ją, a potem daje jej żyć i dostajemy konkretne sceny, a nie ściany opisów. Ty, jako że, zdaje się, masz tu więcej postaci, eksponujesz każdą. Przez to te ekspozycje wypychają ci tekst i sprawiają, że staje się nudny. Jest mało do przeżywania, mało interakcji, a dużo waty słownej. Czekam na coś mniej przewidywalnego – może zacznij scenę dialogiem? Aby nie przedłużać, bo wiem, że nie lubisz przesadnego rozwodzenia się w kółko o tym samym, wrócę do tego tematu w podsumowaniu. 

 

Dbał o interesy, był sumienny i starał się, jak tylko mógł, być praworządnym obywatelem. Co prawda, gdy dało się obejść, oczywiście legalnie, prawo podatkowe to nie krępował się tego czynić, ale poza tym był czysty niczym łza.

Nope, prawa podatkowego nie da się legalnie obejść. Cały ten fragment wydaje mi się bezsensowny w fabule, a w połączeniu z powolnymi opisami akcji sprawia, że mój umysł powoli marzy o wzięciu sobie wolnego, wybacz. 

Edit: chwilę później okazuje się, że Rachel potrafi nawet powoli spadać z klifu! I ma czas się przy tym zastanawiać, czemu trawa jest mokra! Czy dostrzegasz poziom tej abstrakcji? 

 

Niepotrzebnie wszystko mi tłumaczysz – postaci wiele na tym tracą. Spójrz:

Owszem kochała go, była dumna z tego że to ona, a nie jakaś podstawiona mu pod nos córeczka bogatego tatusia, zajęła miejsce w jego sercu, jednak w takiej chwili zwyczajnie nie umiała ścierpieć całej tej fascynacji historią zapomnianego przez Boga kawałka skały. (…)

- Kochanie – zagaiła niepewnie, gdy Jeff zaczynał coraz bardziej zagłębiać się w losy wysp z czasów II Wojny Światowej. – Może urządzimy sobie spacer?

Właściwie wystarczyłoby, by bohater rzucił jakąś ciekawostką na temat wyspy, a bohaterka odpowiedziałaby mu tak, jak zaczęła dialog. Po jej reakcji, na przykład sztucznym uśmiechu lub tym, że przerwała mu, gdy zaczął się rozkręcać, poznałabym, że wcale nie jest fanką historii. Te kilka linijek tekstu, którymi zacząłeś, mogłyby wtedy wylądować w koszu, a ja dostałabym scenę, z której sama mogłabym coś wynieść – odkryć samodzielnie charakter zarówno Jeffa, jak i Rachel. Obecnie nie ma to miejsca, bo wszystko mi zdradziłeś, zanim zaczęła się scena właściwa. Po co? Nie mam pojęcia. Chyba po prostu piszesz ten tekst bardziej dla siebie niż dla mnie. Wciąż mam wrażenie, że przytaczasz większość informacji, bo chcesz je zaliczyć i mieć czyste sumienie, że jeden temat już masz z głowy, niż by oddać je w tekście jako zagwozdkę do rozkodowania czytelnikom. Czy nie po to pisze się powieści? Żeby dawać rozrywkę, a nie bawić się samemu?

 

- Super – mruknęła dziewczyna, wyciągając z kieszeni sukienki chusteczkę i przytykając ją sobie do nosa. Nie ma to jak romantyczny weekend z zdechłym wielorybem za rogiem. Będzie musiała porozmawiać z Jeffem poważnie o niektórych sprawach. – Head-hopping. Albo nie, w sumie nie wiem, ciężko mi powiedzieć, bo w narracji panuje istny chaos. Tu wplatasz mowę pozornie zależną Rachel, co jest świetne, gdybyś utrzymał tendencję do tej narracji. Ale u ciebie mowa pozornie zależna pojawia się bardzo rzadko, a przez to wygląda trochę od czapy. Czytelnik nie jest do niej przyzwyczajony. Podejrzewam head-hopping, bo nie wiem, z której perspektywy ostatecznie prowadzisz tę scenę. Zacząłeś od przedstawienia Jeffa, jeśli więc chcesz łączyć narratora wszystkowiedzącego z personalnym, mowa pozornie zależna powinna pochodzić właśnie od Jeffa – bohatera, który jest główny w tej scenie. POV polega na tym, że wybierasz jedną postać dominującą dla sceny i wszystkie wrażenia, ewentualne przemyślenia pochodzą od niej. Oczywiście doświadczeni pisarze mogą zmienić perspektywę nawet w połowie sceny, dając do tego czytelnikowi mocny sygnał i później to właśnie tę zmienioną perspektywę utrzymując przez dłuższy czas. Na pewno nie na chwilę, jak robisz to ty:

- To nie jest jedna orka – wysapał Jeff, patrząc w przerażeniu, ale też z pewną dozą nieukrywanej fascynacji na plażę usianą na wpół pożartymi trupami dziesięciu waleni. – Bo czy nie dziwne, że Rachel, która przed chwilą uciekałaby przed martwą orką, teraz z takim spokojem mówiłaby o trupach i, zamiast im, przyglądała się zafascynowanemu Jeffowi? To już nie jest jej mowa pozornie zależna ani jej perspektywa. Gdzieś ci uciekła.

Każdy taki przeskok perspektywy i zmiana narracji męczy czytelnika, nie ciebie. Ty znasz swoje postaci, wiesz, co mają w głowach, wyobrażasz ich sobie, więc nie mogą ci się mieszać. Dla czytelnika są nowe, nie ma o nich żadnej bazy w postaci firstdraftów i cech dominujących rozpisanych gdzieś na karteluszkach. Dlatego czytelnik potrzebuje przejrzystości w narracji. Head-hopping temu nie służy.

Jeśli chcesz, by scena należała do Rachel i jej myśli przeplatały się z narratorem wszystkowiedzącym, początkowy opis Jeffa i ich związku powinien zawierać tego przebłyski. Powinien należeć do Rachel albo przynajmniej wyglądać tak, jakby nie pochodził od Jeffa. Ty natomiast piszesz tam tak:

Od dwóch lat spotykał się z kobietą, którą szczerze kochał, choć nie zawsze potrafił to okazać. Szczególnie, gdy górę brało nad nim jego zamiłowanie do historii XX wieku. – Co jak co, ale to wcale nie brzmi tak, jakby to Rachel przedstawiała Jeffa w swojej głowie. 

Przed rozpoczęciem sceny zdecyduj, za kim stawiasz narratora. Niech będzie to jedna postać i to z niej prowadź akapity narracji personalnej, wtedy przestaną być właśnie takie odczapowe. Fragmenty należące do narratora wszystkowiedzącego, na przykład opisy miejsc, możesz pozostawić bardziej lub mniej surowe – to dobry sposób na początek, by zacząć bawić się w POV; z biegiem czasu sam może dojdziesz do tego, że i one mogą pochodzić od postaci i przedstawiać jej punkt widzenia. To najlepszy sposób, by oddać postać w tekście – pisać jej słowami. Jeśli jednak tego nie chcesz, możesz mowę pozornie zależną mieszać z narratorem wszystkowiedzącym, uważaj jednak na head-hopping. Nie jest dobrym nawykiem, bo miesza czytelnikowi w głowie. Za dużo tu chaosu, skakanie między punktami widzenia sprawia, że tekst wygląda na nieuporządkowany. O innych wadach head-hoppingu poczytasz [TUTAJ].

 

(...) patrząc w przerażeniu, ale też z pewną dozą nieukrywanej fascynacji na plażę usianą na wpół pożartymi trupami dziesięciu waleni. Ciała wyglądały jakby przeszły przez szatkownicę (...). – Po przepuszczeniu przez szatkownicę [KLIK] raczej nie byłoby wiadomo, że to akurat orki. Do tego orki te są wreszcie wpół zjedzonymi trupami i występują w rozpoznawalnych częściach czy jednak są poszatkowane i żadnych połówek już nie ma? 

 

Istna uczta dla padlinożerców – skomentował wesoło Jeff, dalej nie odrywając wzroku od gromady skrzeczących mew. – Śmieszny rym.

 

Podoba mi się zakończenie tej odsłony i zbudowane tam napięcie. Za to kolejną scenę zaczynasz tak samo – przedstawieniem postaci. Gdyby nie ocena i fakt, że co jakiś czas ją scrolluję, przyznam, że nie pamiętałabym imion postaci z pierwszego rozdziału. Nie pamiętam, jak nazywał się chociażby gość, który zmuszał pistoletem doktora, by ten odszedł od ogrodzenia w scenie w bazie badawczej, nie pamiętam też za bardzo postaci rozmawiających w prologu. Kojarzę, że były to osoby realnie istniejące, ale kto dokładnie? Nie wiem. Za dużo danych ekspozycyjnych pojawiło się do teraz, bym mogła zapamiętać je wszystkie. To, co nie było pustą ekspozycją, a bieżącą sceną, w tym dialogiem postaci, nawet wciągało. Moment, kiedy Sam poprawia makijaż, a Jack krzyczy w stronę konsoli: Żryj to, szmato! pokazuje, że bohaterka przykłada wagę do wyglądu, a jej asystent – do grania. Przez to nie musiałeś opisywać, że ona lubi o siebie dbać, a on jest klasycznym nerdem. Pokazałeś – wystarczyło. O to właśnie chodzi.

 

Inna sprawa, że stereotypowość jest trochę nudna. Poruszasz się po szablonach: ładna dziewczyna była modelką, a nerd nosi okulary, t-shirt, poplamione jeansy i ma brzuszek. Dla mnie to chodzenie po linii najmniejszego oporu. Nie starasz się, by wykreować ciekawą postać, ale sięgasz po stereotyp, bo to proste – czytelnik z łatwością ulokuje Jacka w odpowiedniej szufladce z napisem: „nerd”. Jeśli Jack to postać poboczna, jeszcze ujdzie, ale jeśli przypadnie mu większa rola, nie bardzo rozumiem, czemu bohater zbudowany jest pod linijkę. Wyczuwam w tym lazy writing fabularny. Ponadto takich postaci jest już wiele, zasypują produkcje polskie, jak i zagraniczne, a to tylko pogłębia stereotypy. Te nie zawsze są fajne. 

 

Z pewnością padlinożercy mocno przyczynili się do tego obrazu, jednak bajka o kłusownikach była mocno naciągana. – Dlaczego? Daj mi argument, inaczej ta myśl, choć poprawna, wisi w eterze. Brak ran po harpunach? Przy ciałach wciąż są płetwy i zęby, które są łupem dla kłusowników? Rany szarpane, a nie cięte równo nożem? Różne wielkości orek, gdy kłusownicy polują głównie na duże? Daj mi cokolwiek, bym mogła zobaczyć, a więc uwierzyć. 

 

W kolejnej, ostatniej scenie tego rozdziału, wracamy do Wilda. I znów mamy kilka akapitów streszczenio-ekspozycji. Nu-da; mam ochotę ją przescrollować i nie robię tego tylko przez konieczność oceny. Gdyby to była książka, mogałbym po prostu wyrwać tę stronę – wiem, że bez strat dla wątku głównego i bieżącej akcji. Akapity przypominają przypisy lub notki na marginesie i w rzeczywistości są bez znaczenia. Pisałam ci o tym w „Dream Wars”, piszę i tu. Spokojnie mogłabym zacząć czytać od: Wcisnął przycisk z zieloną słuchawką na klawiaturze i przystawiwszy telefon do ucha, odparł rzeczowym, kompletnie pozbawionym emocji, głosem. Daty, które umieszczasz w nagłówku, same w sobie informują mnie o tym, że senator jest już stary. Że oddał się pracy, a teraz jest na urlopie? To mogłoby wynikać właściwie z czegokolwiek, nawet z rozmowy z Allenem. Zajęłoby mniej miejsca i nie byłoby takie nijakie jak wstęp do sceny typu:

Niedawno celebrował wraz z liczną rodziną swe siedemdziesiąte urodziny i był wdzięczny że w końcu mógł spędzić dzień w ciszy oraz spokoju. Po śmierci żony, nie umiał do końca się pozbierać i cieszyć z rodzinnych spotkań tak jak dawniej. Zawsze był przebojowy oraz odważny, wiedział że historia nigdy nie doceni jego poświęcenia dla ojczyzny i tylko nieliczni będą mogli osądzić jego czyny. – Skoro chciałeś to pokazać, wystarczyłoby tak nie skakać po linii czasu fabularnego i po prostu sceną oddać np. sceny codzienności z żoną, w której Wild czerpie z nią z życia oraz scenę przy łóżku umierającej kobiety. Mógłbyś pokazać zmianę, rozwijać swoich bohaterów z biegiem fabuły, a nie spieszyć się do nie wiadomo czego. Rzeczy ważne się pokazuje, nieważne – pomija. Na pewno nie sadzi się o nich akapitów-kolosów. 

 

 

ROZDZIAŁ 3 – PART 1

Nowy rozdział i dwie zupełnie nowe postaci. Naprawdę już nie pamiętam poprzednich, wystarczyło zrobić sobie dwa dni przerwy w czytaniu. 

Nie masz wrażenia, że przypadek wpadnięcia akurat do bazy to straszny imperatyw? Bohaterowie nic nie zrobili, w ogóle nie musieli się starać, po prostu… mieli farta. Tak, wiadomo, podobny zabieg pojawił się w wielu produkcjach i za każdym razem jest tak samo naiwny. Żeby oni chociaż mieli przy sobie jakiś wykrywacz przestrzeni podziemnej albo, nie wiem, lokalizator rur, kanałów, metalu, cokolwiek. Redaktor naczelny zasponsorował im wyprawę, która kosztowała go pewnie niemało, bo chciał, by wrócili z materiałem, ale w sumie nikt tam nie miał żadnego planu? Idźcie, chłopaki, przejdźcie się po śniegu? – Tak to wygląda. Zupełnie tego nie kupuję. Standardowa klisza, która ma miejsce w większości filmów przygodowych, akcji czy horrorów. I to przeważnie w momencie, gdy bohaterowie chcą już rezygnować z poszukiwań. 

Kolejny raz naczytałam się wpierw o historii i celach dwóch bohaterów, ledwo poznałam ich imiona i towarzyszyłam im jakieś, nie wiem, pięć minut, a tu zgon. Jeśli tworzysz te sceny, by pokazać, że bestie są mordercze, nie potrzebuję do tego wcześniejszych charakterystyk ich pokarmu. A jeśli chcesz, bym przejęła się owego pokarmu śmiercią, powinnam znać go dłużej i lepiej, nie tylko z akapitowej ekspozycji. Ergo: znacznie lepsze napięcie byś zbudował, gdybym znała bohaterów już z kilku wcześniejszych scen, zanim ich zabiłeś.

 

Pisałeś wcześniej, że bestie wyszły z kryjówek przy dnie, by szerzyć strach wśród ludzi. Antarktyda nie jest raczej miejscem, gdzie potwory miałyby pod dostatkiem ludzkiego mięsa, dlatego logiczne, że to stamtąd uciekły gdzieś dalej. Co więc robią tam te sztuki, które zaatakowały bohaterów w tej scenie? Jeśli dobrze rozumiem, trafili oni właśnie do podziemnych ruin laboratorium, gdzie znajduje się basen z dostępem do wód oceanicznych, którym bestie uciekły w pierwszym rozdziale, gdy były małe, czyli – zgodnie z czasem akcji – trzynaście lat wcześniej. Moje pytanie brzmi: jak więc teraz wcisnęły się do basenu z powrotem, by znów grasować w domu? Przecież mają wielkie cielska, których nie dało się wcześniej wyciągnąć w sieciach unoszących tony tuńczyków i które poszarpały wielkie orki jak kot masakruje myszy. Rozumiem, że bestie opuściły opisany basen w laboratorium, gdy były młode, ale jak mogłyby wrócić – już wyrośnięte? Nie zmieściłyby się, a nawet jeśli ten basen jest naprawdę tak duży – po co w ogóle miałyby wracać… Przecież w opuszczonej bazie nic nie ma. To miejsce niczego im nie gwarantuje, a bestie nie szerzą tu żadnego strachu.


Inna rzecz, że być może jeszcze w ogóle stamtąd nie wypłynęły. Może rozmawiamy o jakichś ostatnich zachowanych sztukach? W takim razie zastanawiam się, jak to się stało, że nie padły z głodu… Wprawdzie piszesz, że dookoła walały się świeże kości pingwinów i szczątki fok. Czy więc twierdzisz, że w tej opuszczonej ruinie żyły sobie foki i pingwiny, pod ziemią? Raczej nie sądzę, by naukowcy chcieli bestie karmić żywymi zwierzętami, które po pożarze mogłyby się rozmnażać na terenie laboratorium przez kolejne trzynaście lat. Tak oto trafiłby nam się kolejny imperatyw opkowy: cudownym przypadkiem ogień trawiący laboratorium w czasie tragedii z pierwszego rozdziału jakoś nie strawiłby tych pingwinów i fok, o których wspominasz, więc bestie akuratnie w ogóle miałyby co jeść, a zwierzyna miałaby warunki, by się po bożemu rozmnażać. Jednak prędzej uwierzyłabym, że bestie były karmione sztucznie przetwarzanym, nafaszerowanym uprzednio jakimiś sterydami i antybiotykami mięsem przechowywanym w lodówkach, chłodniach, cokolwiek. A pingwiny czy foki mogły sobie przepływać z oceanu tam i z powrotem basenem – tak samo jak bestie. Jednak czy robiłyby to na takiej głębokości? Basen zapewne nie jest płytki i znajduje się daleko od lądu, w końcu laboratorium było podziemne. Po co zwierzęta z zewnątrz miałyby aż tak kombinować i migrować do laboratorium? To bez sensu. Tym bardziej że na trasie stale grasuje wygłodniały potwór. Pamiętaj, że zwierzęta działają w głównej mierze instynktownie, foki i pingwiny – również. A jednak zmuszasz mnie, bym wierzyła ci na słowo – że jakoś się tam znajdowały, być może mnożyły się w laboratorium, gdzieś przy basenie, jak i może wpływały do niego z zewnątrz, dzięki czemu bestie żarcia miały na tyle dużo, by trzynaście lat żyć w tych ruinach całkiem wygodnie i pyska nie wyściubiać… Okej, powiedzmy, że to kupuję. Wersja pęka w szwach jak wielorybie gacie, ale niech ci będzie.

Inna sprawa: czy te bestie wychodzą z wody, by jeść? Mają nogi? Więc dlaczego szczątki fok i pingwinów znajdują się poza basenem? Rozumiem, jakby pływały w wodzie… W przypadku szczątek orek przy brzegu prąd morski mógł je wyrzucić na brzeg, bestie mogły też atakować blisko mielizny. Ale w przypadku basenu? Zapewne z wykutym progiem? I, przypominamy, za siatką, do której przytulał się w pierwszym rozdziale papa Harpner? Nawet jeśli była częściowo zniszczona, to jednak jakieś pozostałości powinny po niej zostać… Chyba pogubiłeś się w ilości produkowanych głupot, zupełnie nie umiem wyobrazić sobie miejsca, w którym dzieje się akcja.  

Nie umiem też uwierzyć w to, że jakaś bestia przez trzynaście lat nie uciekła z ruin laboratorium, nagle wychyliła się z wody i tak o ugryzła dziennikarzy, którzy akurat podeszli do basenu. Poza tym te twoje bestie, piszesz w kolejnych rozdziałach, są wielkości megalodona, a zachowują się jak rekiny z horroru „Szczęki”. Czy to nie dziwne, że coś tak wielkiego pływało w zapewne niedużym (w porównaniu do całego oceanu, na bora!) basenie, który ma połączenie z oceanem? Dlaczego inne bestie już uciekły, a ta jedna – nie? Nie sądzę, by wielki stwór widział sens w atakowaniu jednego, dość małego w porównaniu do bestii, człowieka, na którego zresztą musiał czekać trzynaście lat. Na dobrą sprawę dawno powinien stamtąd ruszyć gdzieś dalej, gdzie znajdzie adekwatną ilość jedzenia do swojego zapotrzebowania, a nie lata głodować na pingwinach i fokach, licząc, że być może kiedyś odwiedzi to miejsce jakiś jeden człowiek. Podobno bestie, pisałeś, są inteligentne. 

A nie są. 

 



Wszystko po angielsku, więc musiało to być nasze albo Amerykanów. – Angielski i amerykański różnią się nawet dla osób innych narodowości. Poza tym jakby Anglia i USA były jedynymi krajami posługującymi się angielskim…

 

Pamela Sanchez patrzyła rozmarzonym wzrokiem na tarczę wielkiego, srebrnego księżyca, dumnie unoszącego się nad parą luksusowych jachtów. – Kolejna scena i mamy Pamelę Sanchez. Poznałam ją już czy to znów ktoś nowy? Czekaj, była Rachel – dziewczyna Jeffa, była… chwila, muszę wrócić się do poprzedniego rozdziału… Samanta. Tak, tam była Samanta. Widzisz, nie piszę tego z przekory, ale by ci wskazać problem. Naprawdę, robiąc między rozdziałami przerwę jedno-dwudniową, nie pamiętam osób, o których już czytałam. 

Scena z odgryzaniem ręki jest nieźle napisana. Aż zbliżyłam się do monitora; dynamicznie i ciekawie. Zastanawiam się jednak, jak wiele postaci jeszcze poznam tylko po to, by kilka akapitów dalej umarły. Między takimi scenami nie ma nic innego, nic nie oddziela tragedii Sama i Adama od tragedii na jachcie Amerykanek. Przez to nie do końca wiem, co tu jest właściwie głównym wątkiem fabularnym – poszukiwanie bestii przez senatora Wilda i próba ich powstrzymywania? Ten wątek jest bardzo słabo zarysowany, jest go za mało, by uznać go za wiodący i mam wrażenie, że jeszcze nie ruszył z miejsca.

Pragnę też zauważyć, że o ile wcześniej duża część fabuły była kalką ze „Szczęk” czy „Godzilli”, to teraz powiało mi filmem „The Meg”. 

 

 

ROZDZIAŁ 3 – PART 2

Nie pamiętałam, ile Wild ma lat, musiałam cofnąć się do poprzednich rozdziałów, żeby sobie to przypomnieć. Dlaczego chciałam? Bo wiedziałam, że bohater jest stary, biorąc pod uwagę, że pracował nad projektem Syrena, ale jednocześnie ta scena nie oddawała mi człowieka po siedemdziesiątce. W ogóle nie czułam, by stary Wild różnił się od faceta, którym był w rozdziale pierwszym. Nie da się wyczuć jego wieku; z samej narracji widzę współczesnego faceta, który obecnie jest przed, nie wiem, czterdziestką? Pięćdziesiątką? Spójrz:

Jednak w tym wypadku to właśnie senator ponosił główną część winy, gdyż to on przedstawił im, jak się później okazało, szalonego naukowca. Boże, co za ironia. Scena niczym z podrzędnego filmu science-fiction, gdzie widz olewa tło wydarzeń, czekając jedynie na potwora pożerającego ludzi. Wild czuł się wręcz upokorzony tym porównaniem, ale nie mógł go wyrzucić z głowy. – Nie sądzę, by człowiek po siedemdziesiątce używał takich słów jak olewać czy podrzędne sciene-fiction. Mowa pozornie zależna, którą tu podsunąłeś, zaczynająca się od: Boże, co za ironia, w ogóle nie działa. Tym bardziej, że akcja opowiadania obecnie dzieje się w 2005 roku, czyli ponad dekadę temu, gdzie też mówiło się chociaż trochę inaczej niż dziś. W ogóle nie wziąłeś tego pod uwagę. Zamiast dać mi narrację zmartwionego, być może chociaż trochę schorowanego starszego pana Wilda, dajesz mi POV Wilda w kwiecie jego wieku. 

Ten rozdział powinien tytułować się: Szalony. Na początku rozdziału aż cztery razy powtarzasz to słowo. Mamy szalony projekt, szalonego naukowca, szalone czasy… Gdyby powtarzało się to w obrębie narracji Wilda, byłby to ciekawy zabieg oddania jego, być może, ulubionego słówka. Ale pojawia się ono również w dialogu, w wypowiedzi sekretarza, a to już się rzuca w oczy.

 

One nie tylko nie miały prawa przeżyć na wolności, ale niemożliwym jest, aby dotarły samodzielnie na inny ocean. – Skoro potrafią pływać, a wszystkie oceany są połączone to… czemu? Znowu brak argumentów. Źle znoszą zmiany temperatur, by przepłynąć w okolicach biegunów? Przecież są na Antarktydzie i na Tajwanie. Za mało pożywienia? Przecież to istoty stworzone do polowania na wszystko, co się rusza. Naturalni wrogowie? Patrząc po rozmiarze, to raczej brak. Więc czemu…? Przecież to są wykształceni ludzie, takie osoby nie powtarzają nielogicznych bzdur, a myślą samodzielnie, inaczej nie byliby na tak wysokich stanowiskach, więc bez sensu jest robienie z nich idiotów. 

Edit: 

Twardogłowi, opierając się na raportach przysyłanych przez Harpnera, doszli do wniosku, że bez podawania lizyny, stworzenia padną. Było to nasze dodatkowe zabezpieczenie.

- Dlaczego doktor Loskowik sądził, że będzie inaczej?

- Gdyż lizyna powszechnie występuje w wielu organizmach, w tym w rybach, a te stwory były wręcz stworzone do polowania w wodzie. Zbiegłe okazy mogły też swobodnie poruszać się po lądzie, były stałocieplne i posiadły podwójny układ oddechowy, płucny i skrzelowy. Z takim zapleczem mogły przetrwać niemal w każdych warunkach.

To jest pewnie odpowiedź na moje pytania dotyczące powodu, dla którego stworzenia nie powinny móc przepływać między oceanami. Jednak ta informacja pojawiła się zbyt późno, przez co wcześniejszy niesmak pozostaje. Poza tym teraz wygląda na wymyśloną w ostatniej chwili. 

Czyli okazy… mogły poruszać się po lądzie! Miały nogi? Łapy? Dlaczego więc do tej pory wyobrażałam sobie coś na wzór rekina albo wieloryba? Mało tego: po opisie, który mi tutaj dałeś, nadal nie potrafię ich sobie wyobrazić. Nie wiem, jak wyglądają, a gdy o nich myślę, mam pustkę w głowie, mimo że uczestniczyłam już w tak wielu scenach z ich udziałem! Kosmos.




- Na początek chciałbym uspokoić senatora Wilda – odparł szef NSA, patrząc z nieukrywanym rozbawieniem, jak senatora ogarnia panika. – To znaczy co się dzieje z senatorem? Łapie się za serce, blednie, trzęsie się, wybałusza oczy? Jak zachowuje się spanikowany bohater po siedemdziesiątce, co mam mu przypisać? I czy czerpanie radości z doprowadzenia tak wiekowego bohatera do stanu przedzawałowego naprawdę satysfakcjonuje prawą rękę prezydenta USA? 

Wydaje mi się, że w tej scenie nie chciałeś użyć słowa: panika, ale czegoś znacznie mniej nacechowanego. Może: zdenerwowanie albo zaniepokojenie? Przestrach? Panice znaczeniowo bliżej do histerii, a raz, że takie stany lepiej pokazywać niż nazywać po imieniu; dwa: w gabinecie raczej nie wydarzyło się nic, co mogłoby Wilda do nich doprowadzić. 

 

Nie ucierpiały żadne jednostki cywilne czy wojskowe. – Przecież parę linijek wyżej wymieniasz zatopione kutry, do tego scena z poprzedniego rozdziału, gdzie tonie Zefir i Andrea. To jak to nie ucierpiały jednostki cywilne i czemu mówi to ktoś ponoć odpowiedzialny tonem całkowitej pewności? 


 



Być może w akwenie zabrakło ryb, bo nasze potwory przerzedziły za bardzo łowiska. Może zatem wpadły w sieci kutra, a załoga wyciągając je ściągnęła na siebie śmierć. – Poruszasz tu temat, o którym mówiłam wcześniej. Wątpliwe jest to, że ryb zaczyna brakować. To tak nie działa i jakakolwiek osoba, która znałaby się choćby nieco na ekologii, wybiłaby tym pożal-się-borze-zielony specjalistom taki pomysł z głowy. Drapieżnik o tak dużym areale osobniczym nie wybije całego stada do cna, by dopiero wtedy popłynąć dalej szukać kolejnego. Przetrzebi trochę w jednym miejscu i gdy wkład energetyczny przestanie przewyższać wpływ energii z polowania, popłynie szukać innego miejsca. Nie będzie gonił ryb do ostatniej sztuki. Będzie tam, gdzie jest pokarm i jest wygodnie, kropka. Wiem, że to jest drobnostka w fabule, ale na chłopski rozum – jak lubisz jeden papier toaletowy, który wykupujesz w każdym kolejnym sklepie i zaraz odczuwasz jego braki we wszystkich najbliższych, to wreszcie pójdziesz i kupisz inny, a nie będziesz leciał po swój ulubiony piętnaście kilometrów. Bestie w wodzie, zakładamy, nie mają takiej alternatywy. Nie będą gonić pojedynczych sztuk żarcia, gdy odczują głód – od razu popłyną tam, gdzie żarcia jest więcej i nie wrócą już tam, gdzie zostało go za mało, by polować z łatwością i szybko się najeść. Na tej zasadzie wątpliwe tym bardziej, że jakaś bestia ostała się w pingwinim laboratorium i że kapitan Mamoru nie znalazł żadnych tuńczyków. 

 

Im bardziej się wkręcasz w scenę, tym bardziej spieszysz się do jej końca; widać to chociażby po tym, że zapominasz o kropkach na końcu zdań, poza tym już od momentu, kiedy mówić zaczyna Porter, wymieniane zdania są strasznie suche. Wyglądają tak:

 

– Bla bla bla bla – powiedział bohater X. 

– Bla bla bla – odpowiedział bohater Y. 

– Bla bla bla bla? – zapytał bohater Z.

– Bla bla bla. 

– Bla Bla bla – zauważył bohater X.

 

Niczym ich nie uzupełniasz, przez co cały dialog, choć sam w sobie jest interesujący, wydaje się niepełny. Brakuje dla niego tła. Tym bardziej że w rozmowie biorą udział bohaterowie starsi, doświadczeni przez życie. Nie potrzebują chwili, by się nad czymś zastanowić, coś sobie przypomnieć. Nie przeżywają też zbytnio tego, o czym prowadzona jest rozmowa. Są bogatsi w doświadczenia od młodszych postaci, powinni może różnić się idiolektem, a w ogóle tego nie czuć. Wild dowiaduje się, że bestie żyją, ale nie reaguje na te słowa. Rozumiałabym, gdyby zachował powagę, kamienną twarz, bo wstydziłby się, że wraz z innymi zaufali wtedy Harpnerowi, ale tego też nie sugerujesz. 

Brak tła kończy się wraz z dialogiem, gdy do pokoju wchodzi Vincennzo. Przy jednej czy dwóch wypowiedziach pojawia się czasem coś w stylu: – odparł Francesco drapiąc się po szyi, próbując sobie przypomnieć całe wydarzenie. Ale biorąc pod uwagę, jak długi jest to rozdział, ilość takich dopowiedzeń jest niewielka. Nie tworzysz nawet krótkich akapitów, które oddzielały by te wypowiedzi dialogowe od siebie, więc trudno o jakąkolwiek atmosferę. Podejrzewam, że jest gęsta, ale nie wskazujesz tego, dajesz mi tylko dialog. Nic nie dzieje się w jego tle, a przez to sama wymiana zdań zaczyna szybko mnie nużyć.

 

Sztucznie wychodowanych, jednak mimo wszystko zwierzętach. 

(...) odchylając się w fotelu i przecierając okulary aksamitną husteczką.

Nie robię już bety, ale… no nie da się przejść obojętnie koło takich baboli! Rozumiem literówki, ale dwa błędy ortograficzne zdanie po zdaniu aż rażą w oczy! Co tu się zadziało? 

Edit: Parę akapitów dalej znowu wychodowane. 

 

- Rozumiem pańską frustrację, pułkowniku – odparł pojednawczym tonem Kofi. – Czego potrzebowałby pan, aby wytropić i zabić te stworzenia?

- Pan mówi poważnie, sir? – zdziwił się Vincennzo.

- Tak. Tylko pan wie z czym mamy do czynienia. Zna pan te stworzenia, obcował z nimi trzy lata i wie do czego mogą być zdolne.

To brzmi, jakby Vincennzo miał po prostu wziąć harpun i pójść polować pod wodą na potwora wielkości megalodona. Ma teraz pięćdziesiąt lat, tak? Pisałeś, że w 1992 roku, gdy bestie wypłynęły, miał trzydzieści siedem, teraz dodajmy do tego trzynaście lat – bieżąca akcja dzieje się w roku `2005. Nie jednak o jego wiek chodzi, a o zmianę pracy, stylu życia, obecne braki w doświadczeniu i w końcu rozwój bestii, którego dziwnym trafem nikt nie bierze pod uwagę.




 - Pozwolę się wtrącić – odezwał się Hayden. – Nie przeczę że pułkownik Vincennzo to dobry żołnierz, ale mamy tutaj do czynienia z sytuacją wychodzącą poza jego umiejętności. – O, no właśnie. Wprawdzie przekonującym argumentem jest to, że Vincennzo widział bestie i był blisko badań, więc coś może o nich wiedzieć. Ale dlaczego miałby się znać na tropieniu czegokolwiek pod wodą? Bo jest żołnierzem? Co ma piernik do wiatraka? To trochę wygląda jak imperatyw. Jakbyś nie miał lepszego powodu, by Vincennzo wmieszał się w sprawę, więc mu ją dałeś tak o, bez wysiłku i powodu. Wprawdzie facet prosi o swój zespół inżynierów i biologów, którzy pracowali z Harpnerem. Nie wątpię w ich doświadczenie, ale czy to na pewno są specjaliści znający się na tym, jak wytropić wielkie stwory, które mogą się rozmnażać w, czekaj, niech zrobię research… 321,000,000 metrach sześciennych wszystkich oceanów, mórz i zatok na Ziemi? Poza tym w trzynaście lat mogło się z tymi ludźmi stać cokolwiek, ci specjaliści mogliby się nawet przebranżowić i nie być już aż takimi specjalistami, technologia również poszła do przodu i korzysta się z innego sprzętu niż wówczas. Sam pisałeś, że Vincennzo:

Stał teraz przed zgromadzeniem, które było, w jego ocenie, odpowiedzialne za całe nieszczęście i złamanie jego kariery wojskowej. Po wypadku na „Freyi" został, tak jak i większość zespołu, odsunięty od pracy dla ONZ. Długa rekonwalescencja i akta sprawiły, że mógł zapomnieć o dalszym awansie, choć na szczęście nie został zepchnięty w niebyt.

A więc pewność, że specjaliści, którzy mieli szansę pracować na najlepszym sprzęcie i dla najgrubszych ryb, wciąż to robią, jest bardzo mała. 

Co jeszcze?

Rozdział zacząłeś narracją z perspektywy Wilda, ale po drodze zupełnie o tym zapomniałeś i przez to, że skupiłeś się tylko na dialogu, perspektywa zniknęła. Nie zastąpiło jej nic innego. To nie tak, że gdy na scenę wszedł Vincennzo, perspektywa zmieniła się – to jeszcze bym zrozumiała i byłoby naprawdę spoko. Jednak to się nie dzieje; do końca po prostu ciągnie się sam dialog. Nie tylko jego pozbawiłeś tła, ale całą narrację tego rozdziału mocno pozbawiłeś charakteru, trzy-czwarte rozdziału jest płaskie. Na początku jeszcze mogłam trochę – minimalnie, ale jednak – dowiedzieć się, co stary-młody Wild ma w głowie i jakie są jego emocje, mogłam się z nim w jakiś sposób utożsamić, poznać go. Potem narracji już nie przyczepiłeś do nikogo, więc wszyscy bohaterowie w scenie stali się po prostu wyrzucającymi z siebie słowa kukiełkami. 

 

 

ROZDZIAŁ 4 – PART 1

I znowu łapię się na tym, że przebiegam wzrokiem przez ścianę tekstu, nie chcąc jej czytać. Zmuszam się, ale to wcale nie jest miłe. Ani ciekawe. Ani łatwe. Miej tego świadomość. Zaczynam czytać o kolejnych nowych postaciach i wiesz, co pierwsze przychodzi mi na myśl? Proszę, pożyjcie trochę dłużej, żeby to wszystko, czego się o was dowiedziałam z kolejnej charakterystyki, nie poszło tak szybko na marne. 

 

Ostatnie siedem lat spędził na uczelni w Sopocie i Gdyni, skupiając się na prowadzeniu wykładów i badań w laboratorium. Był wtedy doktorem, skupiającym całą swoją uwagę na ukończeniu habilitacji. To doprowadziło w ostatecznym rozrachunku do jego separacji z ukochanym Bałtykiem oraz północnymi morzami oddzielającymi Europę od Arktyki. Jego żona już od kilku lat marudziła mu nad uchem, że pewnego dnia będzie tego srogo żałował.

I dalej: 

Załoga miała mieć też tydzień wolnego, przed blisko dwumiesięcznym rejsem badawczym, aby spuścić trochę pary. Sam ufundował trzy stypendia naukowe dla studentów, którzy mieli wziąć udział w tej wyprawie. Warunki były wygórowane, ale okazało się, że możliwość opłynięcia połowy globu, przyciągnęła młodych ludzi jak muchy do miodu.

I jeszcze więcej:

Kiznik dołączył do wyprawy w San Diego, dokąd przybył samolotem. Lot wydawał mu się długi i nudny, jednak na myśl o przygodzie czuł stałą ekscytację. Mimo, że nie zapomniał jak się żegluje, to siedem lat za biurkiem zrobiło swoje. Miał zaledwie pięćdziesiąt lat, a po dwóch tygodniach żeglugi, czuł się jak nieopierzony kurczak, który nie ma pojęcia gdzie jest rufa a gdzie dziób. 

Raz, że pisząc tę ocenę po przeczytaniu rozdziału, już tego wszystkiego nie pamiętam. Nie umiałabym tego powtórzyć. Dwa, że chociażby pierwsza ekspozycja jest nudna – zupełnie mnie nie interesuje. Jeszcze nie poznałam postaci, nie wiem, jak się zachowuje, gdzie się znajduje, co robi, a znam już podstawowe dane na temat jej życia. Nie potrafię jej sobie jeszcze wyobrazić, nie widzę jej w głowie, a ty zaczynasz rozdział od notki encyklopedycznej. Kolejne bolą mniej, bo są wplecione w scenę. Ale pierwsza? Czemu każdy rozdział zaczynasz tak samo? To nie styl. To amatorszczyzna. 

Aczkolwiek podoba mi się końcówka tej sceny i znalezienie zęba, szczególnie opisy miejsca akcji, w którym go znaleziono (cytat przerzuciłam do podsumowania). 

 

Scenę z Jimem Jenkinsem zaczynasz lepiej, bo pierwszy raz nie przytaczasz ekspozycji tego bohatera. Przez to zaczynam się zastanawiać, czy to dlatego, że już się pojawił…? Chyba nie. Nie przypominam sobie; świetnie! Bohater nie jest zadowolony z postępu technologicznego, ale wydaje mi się, że trochę przesadziłeś. Akcja opowiadania dzieje się w 2005 roku, a YouTube, który wspominasz, został założony w lutym i na początku nie odnosił wielkich sukcesów, więc nikłe jest prawdopodobieństwo, że Jima kumple w pracy zmuszają do oglądania kretynizmów, na tym całym You Tube oraz wrzucają głupie zdjęcia ze studiów na Fecbooka. Poza tym Facebook też miał wtedy dopiero rok i gdy został założony, jego targetem byli studenci. Usługę Facebook Photos uruchomiono w październiku 2005 (akcja opowiadania dzieje się w czerwcu), za to oś czasu pojawiła się dopiero w 2011. Trochę cię poniosło z popularnością tych serwisów tuż po ich otwarciu. 



[więcej o historii Facebooka: KLIK]


Może gdyby chodziło o granie w gry flashowe, komunikowanie się przez MSN Messenger czy rozmawianie z ludźmi na forach i czatach internetowych… Kiedyś na internecie robiło się inne rzeczy niż dziś i ciekawym tłem byłoby to pokazać. Nie przedstawiaj kalki dzisiejszej rzeczywistości, ale oddaj ducha tamtych czasów. Nie robisz tego również poprzez stylizację językową. Szerzej o tym w podsumowaniu.

(Przy okazji zauważyłam, że to chyba najmniej poprawny interpunkcyjnie rozdział, przecinki gubisz lub ich nadużywasz praktycznie w każdym zdaniu; dużo jest też literówek, zdarzają się nawet w imionach postaci i nazwach własnych).

 

Kolejna scena i, oczywiście, ledwo dostaję imię i nazwisko postaci, a już dowiaduję się, że: 

Profesor Amado Rigos był z natury spokojnym człowiekiem, o sercu tak wielkim, że aż wylewało się z niego, zarażając innych pogodą ducha – łatwo to pokazywać przez całą powieść, w każdej scenie, w której pojawiać się będzie profesor, ale po co, skoro można streścić, co nie?

Profesor stanął w obronie jednej ze studentek, która wracając samotnie z imprezy, padła ofiarą dwóch, nie mniej od niej pijanych, mężczyzn spod znaku kieliszka i zagrychy – łatwo to oddać sceną, ale po co, jak można streścić…

Amanda spędzała zdecydowanie za dużo czasu w laboratorium, próbując w ten sposób zagłuszyć stratę po niedawnym rozwodzie. Jej małżeństwo nie było udane (…). Spędziła jednak u boku swego męża blisko osiem lat, z których przez pięć była zdradzana. Jednak jak sama twierdziła, była w tym też i jej wina. Zbyt dużo czasu poświęcała uczelni (…). – To można by przekazać na przykład mową pozornie zależną Amandy – krócej i oddając charakter bohaterki. 

Teraz była bezdzietną rozwódką, której na barki opadł czterdziesty czwarty krzyżyk, więc jedyną radość dawała praca, w której powoli się zatracała. – Och, a czemu ona nie może po prostu wrócić do domu, w którym nikt na nią nie czeka? A za trzy rozdziały nie może pożałować w myśli, że nie postarała się o dzieci, gdy mogła? Czemu nie pokażesz, jak pracuje i się poświęca? 

Okej, przeczytałyśmy już wszystko, co opublikowałeś. Najwyższy czas pozbierać wnioski. 

 


PODSUMOWANIE

BUDOWA SCEN, NARRACJA, EKSPOZYCJA

Na pewno wiesz, że sceny mogą zaczynać się różnorako. Od, na przykład, dialogu. Albo mowy pozornie zależnej lub kursywą – myślą postaci. Tymczasem mamy wrażenie, że nie bawisz się tym tekstem, tylko go odbębniasz na zasadzie: 

 

SCENA 1

a) Akapit o tym, kim jest główny bohater sceny + jaką miał przeszłość;

b) Akapit dotyczący relacji z rodzicami lub jednym rodzicem, rodzeństwem, małżonkiem itd.;

c) Akapit o tym, gdzie się główna postać znajduje i co robi, kto jej towarzyszy, kim jest i tym podobne;

d) Treść właściwa – część bieżąca.

 

Po trzech-czterech, a już na pewno po dziesięciu razach nie jest to zaskakujące, tym bardziej jeśli ktoś czytał inne twoje teksty. Choć pomysł na fabułę masz ciekawy, popracuj nad formą, rozwijaj się również w niej. Po ocenie „Dream Wars” widać, że nie eksponujesz już wszystkiego, ale nadal lubisz opisy będące charakterystykami. To nic złego, po prostu spróbuj też umieszczać je w różnych miejscach. Możesz, zamiast nich, wplatać ledwo sugestie. Zamiast pisać: Szczególnie, gdy górę brało nad nim jego zamiłowanie do historii XX wieku (rozdział 2) – możesz pokazać, z jaką dbałością bohater odkłada na półkę tezaurus właśnie na ten temat albo przytoczyć dialog z ukochaną kobietą poprowadzony tak, by mężczyzna wplótł w niego jakąś ciekawostkę historyczną. Dzięki temu sama dowiem się i tego, że spędza on czas z ukochaną, i że ma konkretne zainteresowanie. 

Opisy nie powinny stanowić tylko osobnych elementów scen. To nie jest jedyny sposób na opisywanie rzeczywistości. Nic się nie stanie, gdy raz napiszesz scenę zupełnie pozbawioną tanich wstępów, a wszystko wynikać będzie z tekstu. Zaskoczysz, że umiesz i znacznie bardziej rozbudzisz wyobraźnię. Dasz odbiorcom też wreszcie wnioskować, bo w obecnej wersji historii w głównej mierze przyswajałyśmy fakty – zarówno ze scen pasywnych, które rozpoczynałeś ekspozycją, jak i ze scen dynamicznych, gdy przechodziłeś do pozbawionego emocji relacjonowania. Wciąż brakowało nam miejsca na chłonięcie tekstu i przeżywanie go, bo wszystko, co mogłeś, podkładałeś pod nos. 

Za to bardzo podobają nam się twoje plastyczne opisy miejsc akcji takie jak ten:

Profesor spojrzał kwaśno na przyjaciela, ale już nic nie powiedział, tylko pozwolił się poprowadzić do kambuza. Niecałe pół godziny później „Aurora" i „Oceania" dotarły do wielkiego zbiegowiska morskich ptaków. W powietrzu unosił się smród gnijącego mięsa oraz ptasich odchodów. Olbrzymie chmary rybitw, mew i albatrosów unosiły się w powietrzu, krążąc nad ogromną padliną, która bezwładnie unosiła się na wodzie. Wokoło pływało też kilka rekinów, zdających się totalnie ignorować wszystko inne poza wielką górą, gnijącego mięsa. 

Poruszasz zmysły i to sprawia, że łatwo wyobrazić sobie scenerię. Nie jest ona charakterystyką, ale opis miejsca wplotłeś w interakcje postaci – docieranie do celu. Także nie da się powiedzieć, że zupełnie nie wiesz, o co chodzi w pisaniu, bo wiesz. Po prostu czasem błądzisz – zdarza się, że chodzisz na łatwiznę i sięgasz po ekspozycje, albo spieszysz się nie wiadomo gdzie, czego efektem są puste dialogi. Nie zawsze, bo wiele fragmentów było napisanych sprawną ręką. Tylko czemu nie wszystkie? Te, które są kanciaste i niedoszlifowane, mocno psują jakość całości. 

Musisz też w końcu zacząć myśleć poważnie o narracji. Nie: wypluć z siebie scenę, ale wpierw przemyśleć, jak ją napisać. Obecnie prawie każda scena jest chaotyczna, w jej połowie nagle zmieniasz koncepcję z narracji personalnej na narratora wszystkowiedzącego, za chwilę rzucasz mowę pozornie zależną zajmującą dwa zdania, potem mamy, na przykład, sam dialog. Widać, że nie panujesz nad swoim warsztatem – masz go, ale jesteś jak niedoświadczony śpiewak, u którego wprawdzie słychać potencjał w wokalu, ale na dolnych rejestrach głos osadzony jest najpierw pod dźwiękiem, potem, przy wyższych partiach, drży i się rozjeżdża, a końcówki są niedośpiewane. Efekt? Ostatecznie żaden z jury nie odwraca fotela, bo potencjał to nie wszystko, przydaje się też wiedza techniczna. Nie będziemy jeszcze raz pisać o head-hoppingu, ale w tym narracyjnym misz-maszu to właśnie on dokłada do pieca. Jeśli chcesz lepiej zrozumieć jego istotę, wróć do fragmentu oceny o rozdziale drugim i przeanalizuj zawarte tam uwagi.

Zauważyłyśmy też u ciebie taką bardzo niezdrową tendencję, że jak idziesz w opis postaci – to na całego, dopóki nie napiszesz wszystkiego o danym bohaterze; w kilku akapitach tworzysz jego background, eksponujesz go. A jak idziesz w dialogi – wszystko inne nagle traci na znaczeniu. Niczego nie wyważasz, nie zastanawiasz się nad formą, w której w ciekawy sposób mógłbyś coś przedstawić. Po prostu… piszesz. Mamy wrażenie, że nie cofasz się w tekście, by go redagować, przycinać tam, gdzie za dużo, a uzupełniać tam, gdzie za mało. Fajne były te sceny, w których wystąpiła Samanta i Jack oraz Rachel i Jeff; gdyby wyciąć z nich  początkową ekspozycję i pisać je, zważając na istnienie narracji personalnej, którą podtrzymałaby mowa pozornie zależna, byłyby naprawdę lekkie, płynne i wciągające. Ale ty, zamiast dać nam taką mowę pozornie zależną, walisz charakterystykę postaci na całą stronę A4. Tak się pisało w szkole – lało wodę.

 

 

NARRACJA W SCENACH AKCJI

Zarówno scena w rozdziale pierwszym przedstawiająca tragedię w centrum badawczym, jak i scena z rozdziału drugiego, gdy ginie japoński kapitan, a także scena, w której giną Sam i Adam, są poprawne, ale w sumie nie da się o nich napisać nic więcej. Oczywiście, że mają na to wpływ gusta i guściki odbiorców i tu musisz wiedzieć, że nasze osobiste upodobania kierują się w stronę tekstów nie tylko opisujących wydarzenia, ale i umożliwiających przeżywanie ich. Lubimy narrację personalną – lub personalizowaną choćby jedynie fragmentami – w której pojawia się tak zwana mowa pozornie zależna. To ona pozwala w chwilach grozy wczuwać się w bohatera, który bierze w nich udział, widzi je na własne oczy. Bo co z tego, że przeczytamy, że ciała ludzkie są rozrywane na strzępy, a z nóg, które zostały po człowieku, sążniście tryska krew, skoro bohater, którego wpierw przedstawiłeś bogatym opisem i który widzi to, co dzieje się w scenie bieżącej, zupełnie na to nie reaguje? Wydawać by się mogło, że przedstawiasz go po to, bym mogła go lepiej poznać, zrozumieć, wczuć się w jego sytuację; ale za chwilę, w scenie dynamicznej, sam to olewasz. Okazuje się, że postać nie jest czynną jednostką, ale przypatruje się wszystkiemu bez cienia emocji. Wychodzi na niezaangażowanego zimnego drania albo jednostkę zupełnie nijaką, płaską. Wniosek? Nie ma sensu jej przedstawiać, skoro nie ma różnicy, czy jest, czy jej nie ma na miejscu zdarzenia. Mowa pozornie zależna ukazująca galopujące myśli oraz wplecione w nią stany emocjonalne w stylu kołaczącego serca, drżących rąk, wiotkich nóg, mgły przed oczami, szumu w uszach… – to wszystko dopełniłoby obrazek, który bez tego jest jedynie relacją. 

Od zrelacjonowanych scen akcji trochę odbiega ta, w której giną amerykańscy studenci czy tam jakaś młodzież – narrator wskazuje, jak bardzo przerażeni są uczestnicy rejsu i da się w to wczuć. Ale tam też panuje chaos narracyjny. Scenę, z tego co pamiętamy, zacząłeś mową pozorną Pameli, a w czasie tragedii przy pierwszej lepszej okazji wycofałeś się do narratora wszystkowiedzącego, Pamela gdzieś pobiegła po apteczkę, nie towarzyszyliśmy jej, tak naprawdę żaden z bohaterów, który tam ginął, nie był nam szczególnie bliski, bo i z żadnym nie byliśmy tak naprawdę blisko. Co z tego, że poznaliśmy ich charakterystyką rodem z wypracowania szkolnego, skoro za pięć minut wszyscy umarli i opisał to wszystkowiedzący? No nic. Bo nic z tego nie wniknęło, nikogo nie było nam żal. Nie pamiętamy nawet imion tych postaci, poza samą Pamelą, bo miała tam kawałek ironicznej mowy pozornie zależnej. 

 

 

SARKAZM

Czasem, zamiast realnie straszyć, kreujesz narrację również na sarkastyczną. Albo to narrator nie potrafi ugryźć się w język i rzuca sarkazmem (na przykład w rozdziale drugim, gdy w momencie strasznej tragedii na pokładzie kutra, kapitan wspomniał słabe filmy o potworach), albo sarkastyczna jest postać. Nie zawsze jest na to odpowiedni moment, zważywszy, że diametralnie zmienia atmosferę sceny. No chyba że, przykładowo, kapitan taki właśnie miał być – chciałeś wykreować go na nieczułego na strach swój i załogantów. Nie rozumiemy tylko, po co miałbyś to robić, wcześniej zapewniając nas o tym, że facet kocha swoją pracę, swoich ludzi, swoją łódź i to właśnie dla nich zostawił rodzinę oraz że ożenił się z morzem

Mamy też wrażenie, że nie piszesz tak dlatego, że chcesz oddać stoicyzm swoich postaci. Vincennzo z rozdziału pierwszego, Adam Whipjakiśtam, który chodził z Samem po bazie, Rachel, Jim Jenkins, a nawet główny bohater „Dream Wars” też byli tacy – albo nic ich nie ruszało, albo rzucali żarcikami, albo szybko się irytowali w zależności od sceny. Lubisz takie postaci czy nie próbowałeś po prostu kreować innych, mniej gruboskórnych charakterów? Bo to nie tak, że nie znasz narracji innej niż narrator wszystkowiedzący. Narrator obiektywny, reporterski. Suchy. Znasz też mowę pozornie zależną, bo z niej korzystasz, ale…

Pojawia się ona wtedy, gdy postać jest zirytowana. Spójrz na Rachel z rozdziału drugiego, Pamelę z trzeciego czy Jenkinsa z czwartego. To przykłady niewielu fragmentów, gdy w tekście występuje mowa pozornie zależna i akurat wtedy, gdy potrzebujesz ostrzejszego tonu, który wywołałby na twarzy czytelnika choćby i półuśmiech – bo sarkazm z góry uchodzi za atrakcyjny. W końcu kąśliwe uwagi to jedyne, co sprawia, że przy twoich ścianach tekstów – charakterystykach postaci – czasem się nie ziewa i czasem nie myśli się o tym, by je przewinąć. Jednak nie może tak być, że mowy pozornie zależnej używasz tylko do tego taniego chwytu.


 

OGÓLNIE: BOHATEROWIE

Wykorzystując skłonności do sarkazmu przy kreowaniu każdej postaci, tworzysz nie indywidualne jednostki, a worek masy. Czemu większość bohaterów znów pisana jest na jedno kopyto? Ludzie tacy nie są, pochodzą z różnych stron świata, miejsc o różnej kulturze, różnią się obyciem społecznym, skłonnościami, doświadczeniem, nawet wiekiem! Każdy powinien być więc specyficzny, mieć własny charakter i idiolekt, a tak nie jest. Dlaczego? Domyślamy się: bo to twój styl – nawet nie jako autora, a osoby; sam wspominałeś o tym w przypadku „Dream Wars” – że główny bohater, który aż za dobrze umiał w sarkazm, przypomina ciebie, pisałeś go w oparciu o swój charakter. No okej, ale wiesz, ludzie (a więc i postaci w powieściach) są różnorodni. Prawdziwą sztuką jest to oddać, a nie tyle lat kręcić się w kółko.

Z twoimi postaciami jest też taki problem, że ciężko je zapamiętać. Głównie dlatego, że to jak wyciąganie fiszek z worka. Co znajduje się na fiszkach? Imię (albo imię i nazwisko), zawód, jedna cecha charakterystyczna i wzmianka o rodzinie). Mamy ten worek masy, o którym już wspominałyśmy, komora losowania jest pusta, następuje zwolnienie blokady i…: 

– Francesco Vinzennzo. Portugalczyk. Czterdziestoletni żołnierz. Ojciec załatwił mu fuchę dla ONZ.

– Samanta Harpner. Trzydziestoletnia doktor biologii morskiej. Inteligentna. Sfrustrowana brakiem mężczyzny, obwinia ojca, który zostawił ją wraz z matką i starszym bratem, a sam wyjechał na Grenlandię, aby służyć ojczyźnie. Matka się od niej odcięła.

– Jack Borey. Trzydziestoczteroletni asystent Samanty i mąż Klaudii, zawodowej modelki i programistki, którą spotkał na targach E3 w Los Angeles. Wierny, pracowity i uczciwy, czasem pozbawiony taktu. Brudas.

– Matias Perez. Prawie trzydziestoletni, zadufany w sobie, arogancki narcyz. Syn portugalskiego polityka.

– Pamela Sanchez. Była modelka po trzydziestce, obecnie projektantka mody. Zainteresowana Rogersem – trzydziestojednoletnim wysportowanym kanadyjczykiem prowadzącym rodzinny biznes handlu ropą. 

– Janusz Kiznik. Pięćdziesięcioletni marynarz, który ostatnie siedem lat spędził na uczelni w Sopocie i Gdyni, skupiając się na prowadzeniu wykładów i badań w laboratorium. Do powrotu na morze namówiła go żona.

 

Widzisz, to nie są dla nas realne postaci. To… fiszki do kalambur z podpowiedziami. Imiona i charakterystyki, które prawie słowo w słowo przepisałyśmy z twoich rozpoczynających sceny ekspozycji – inaczej żadnej z tych informacji byśmy nie zapamiętały. Szczególnie informacji o wieku postaci. Czemu nie oddasz sposobem bycia, że ktoś jest młody albo starszy? Podajesz dokładne lata, aż dziw, że zrezygnowałeś ze wskazywania dat urodzin. Sam zobacz, to i tak już wygląda jak notki encyklopedyczne z Wikipedii. Tym są w większej mierze twoje ekspozycje, tyle że mają mniej sztywną stylizację. 

Co do samej ekspozycji w tym temacie: nie byłyśmy w stanie poznać bohaterów w wydarzeniach, bo ich tam… nie ma. Są tylko dialogi, a w scenach latają flaki i to tyle. Informacje o swoich postaciach przemycasz w mało subtelnych opisach, wymuszonych pod czytelnika. Mężczyzna (nawet nie pamiętamy już jego imienia) patrzy na telefon, który wyciągnął ze swojej kieszeni tego dnia pewnie ze sto razy i nagle zastanawia się nad tym, jak jego urządzenie wyglądało kilka lat temu i do czego dąży postęp cywilizacyjny. To samo z szeregowcem w ostatniej notce, który nagle zaczyna się rozwodzić nad ideą połączenia telefonu i laptopa. To nie działa tak, że przeciętny człowiek, który wychodzi codziennie ze swojego bloku i mija znany sobie od lat sklep spożywczy, zastanawia się nagle nad tym, co by było, jakby na miejscu osiedlowego sklepu stanęła Biedronka. Po pierwsze – jest to informacja zupełnie czytelnikowi zbędna, a po drugie – normalny człowiek w ten sposób nie myśli! Może zdarzy się jakiś natchniony marzyciel, który rzeczywiście codziennie duma nad takimi rzeczami, jednak tutaj tych przykładów jest mnóstwo, każdy bohater funkcjonuje w ten sam sposób, jakby wszyscy mieli jedną jaźń. 

W każdym razie twoje postaci, gdy o nich czytamy, wchodzą nam jednym okiem, a wychodzą drugim. Po kilku rozdziałach nie pamiętałyśmy już, czy ktoś taki się pojawił, czy jest nowy. Często w poszukiwaniu odpowiedzi scrollowałyśmy rozdziały; ogólnie pisząc ocenę, otwarte miałyśmy w zakładkach wszystkie twoje notki (szczęście w nieszczęściu, że jest ich tak mało), aby szybko móc się cofać i rozeznawać w akcji. Im dalej w las, tym bardziej te postaci robiły się płaskie – zlewały się, bo jest ich za dużo. Pamiętamy swoją frustrację, gdy byłyśmy ledwo w pierwszej części rozdziału trzeciego. Myślałyśmy wtedy coś w stylu: hej, stop! Kolejna postać?! Przecież mamy już: dr. Harpnera i Wilda, Raborna, Lew Allena Juniora, Vincennza, kapitana na „M”, Jeffa i Rachel, Samantę i Jacka, Sama i Deana Adama, a teraz doszła jeszcze jakaś Pamela. W standardowych ocenach w podsumowaniu każda główna postać dostaje swój osobny podpunkt i szeroko rozpisujemy się w nim o cechach charakteru, które potrafiłyśmy samodzielnie nadać, by autor mógł poznać, czy spostrzeżenia czytelnika pokrywają się z jego założeniami. U ciebie nie jesteśmy w stanie tak rozbić oceny, bo o żadnej z postaci nie jesteśmy w stanie powiedzieć nic konkretnego. Zresztą wszystko już zostało nam powiedziane właśnie w ekspozycjach.

Zresztą, co widać po naszej rozpisce fiszek, w ekspozycjach o tych wszystkich głównych postaciach przytaczasz jeszcze inne, na przykład dziewczynę czy tam żonę Jacka, ojca Vincennza, brata Samanty… Wszystkich po imionach, z dokładnym wiekiem i funkcją, w formie ekspozycji. Po co? Jeszcze raz: nikt, poza tobą, nie jest w stanie tego zapamiętać. Mało, że nie pamiętamy ich imion ani jakie były ich relacje z głównymi postaciami, to jeszcze nie pamiętamy czegoś znacznie bardziej istotnego – na przykład jak nazywała się wyspa, na której był Jeff z Rachel. Mamy pustkę w głowie, bo ważne rzeczy zasypujesz pierdołami. To frustrujące tym bardziej, że część postaci ginie w tej samej scenie, w której je przedstawiasz. Czytamy coś, co jest bez sensu dla dalszej fabuły. Żeby ta rodzina, którą opisujesz, jeszcze tęskniła za tymi, którzy umarli… Ale, podejrzewamy, że już nigdy do nich nie wrócimy. Wiesz, śmierci postaci z serii „Gry o Tron” realnie nas bolały, bo bohaterów znałyśmy znacznie lepiej niż z ekspozycji, których czas czytania wyniósł łącznie całkiem sporo minut? godzin? To czas, który poszedł na marne i którego już nikt nam nie odda – pomyśl o tym w ten sposób. Rozumiemy, że chciałeś napisać to w stylu „Oszukać przeznaczenie” – ale w takich historiach umierający bohaterowie nie są wcześniej eksponowani. Pokazane są zwykłe sceny z ich życia, a potem następuje niespodziewana tragedia. Widz ani czytelnik nie potrzebuje szczegółów. Wynosi je z interakcji, a to, czego autor nie opisał, najwyraźniej nie ma znaczenia. Odbiorca nie będzie tęsknił za danymi osobowymi bohaterów, kiedy domyśla się, że za trzy akapity kreatywnie zginą. 

Wiemy, że spędzasz na pisaniu bardzo dużo czasu i pracujesz nad wieloma tekstami. Za każdym razem jednak będziesz szedł na skróty, jeśli chodzi o przedstawianie postaci, dopóki nie zrozumiesz jednej istotnej rzeczy. Aby przedstawić postać, masz CAŁĄ KSIĄŻKĘ. Nie – pierwszą scenę z jej udziałem. CAŁĄ KSIĄŻKĘ. Twoim zadaniem jako autora jest tylko pokazywać nam swoje postaci w różnych scenach, sytuacjach, interakcjach lub w samotności. Oddawać ich myśli i pokazywać, jak bohaterowie reagują na różne rzeczy. Charakter tych postaci z biegiem czasu wyciągnęłybyśmy z nich same, domyśliłybyśmy się go. Młody Malfoy u Rowling nie jest czarnym charakterem dlatego, że Rowling w pierwszej scenie określiła go jako jedenastoletniego wrednego gówniarza z wielkim ego. Nie. On po prostu kilka razy w każdej książce robił i mówił coś takiego, co o tym świadczyło. Dopiero kiedy dotrze do ciebie, że postaci mają tylko żyć w tekście, a nie być w nim opisane, zaczniesz je dobrze oddawać, a nie tylko pobieżnie szkicować.

Sam zobacz: fragmenty, które już nie są ekspozycją, działają. Wiemy, że Jack to nerd, bo w scenie spędzał czas przed konsolą. W wyobraźni widziałyśmy też interakcje, które działy się między bohaterami, na przykład rozczarowanie Rachel swoim narzeczonym – tego nie musiałeś eksponować, a zadziałało. Gdyby opowiadanie w większej mierze składało się z interakcji, a w mniejszej (albo żadnej) z pustych ekspozycji, wyobraźnia czytelnika działałaby lepiej. Naczytałeś się o tym w przypadku oceny „Dream Wars”; mogłeś już tamte wskazówki wziąć sobie bardziej do serca. 

Inna sprawa, że twoi bohaterowie nie są ciekawi. To przeważnie kalki istniejących stereotypów. Jeśli informatyk, to niezadbany, z brzuszkiem, w okularach i koniecznie gra na konsoli. Nic go nie wyróżnia. Jeśli kobieta oddana pracy – samotna, po nieudanych związkach, co jest powodem jej rozczarowania. Jeśli zesłani do pracy w terenie badacze – to nieprzygotowani, bez sprzętu, marudzący i znajdujący rozwiązanie fartem. Jeśli główni bohaterowie sceny – silni i wyszczekani. Wróćmy jednak na chwilę do kobiet: Samantę, Pamelę czy Amandę też można włożyć do jednego worka. Wszystkie największy problem, jaki mają, mają z mężczyznami – pierwsza nie może żadnego znaleźć, co, jak pisałyśmy, mocno ją frustruje, druga kocha się w jakimś tam bohaterze, który wygląda jak grecki bóg, a trzecia jest po rozwodzie i to uczyniło ją nieszczęśliwą pracoholiczką. Piszesz tak, jakby życie kobiet – osobiste, uczuciowe czy nawet zawodowe – w dużej mierze zależało od mężczyzn, nic więcej. Żadna z twoich bohaterek nie jest tak po prostu szczęśliwa w swoim życiu ani samowystarczalna. 

 

Ad bohaterów nie da się nie wspomnieć jeszcze o jednym aspekcie. O dialogach.  Problem pojawia się wtedy, gdy masz do napisania scenę, w której bohaterowie dużo rozmawiają, tak jak było w drugiej części rozdziału trzeciego. Dialog przejął tam wszystko – przez niego straciłeś zarówno tło, które starałeś się zarysować na początku sceny, jak i zgubiłeś perspektywę bohatera, która idealnie sprawdziłaby się jako punkt zaczepienia dla czytelnika. Nie miałybyśmy wrażenia, że skaczemy sobie od postaci na postać, a każda wyrzuca po zdaniu. Miałybyśmy wrażenie, że jesteśmy blisko jednej z nich, która wysłuchuje rozmowy. Gdyby najpierw byłby to stary Wild, a później, od połowy, Vincennzo – dzięki temu mogłybyśmy lepiej poznać obu bohaterów, ba, nawet ich porównać. Dostrzec ich myśli i emocje, a także relacje z innymi uczestnikami rozmowy. Kiedy sobie to odpuściłeś, a po prostu rozpisałeś pustą wymianę zdań, scena stała się kwadratowa, a postaci kukiełkowe. Poza tym w grę wchodzi też stylizacja językowa. W takim znaczeniu, że ona nie istnieje. Wszyscy w twoim tekście wypowiadają się tak samo, niezależnie od wieku, pochodzenia, charakteru. Nikt nie ma swoich ulubionych słówek, nikt się nie jąka, wszyscy znają się na ciętych ripostach. Jim to kolejna postać, która wypowiada się tak samo jak Vincennzo, Wild, Jack, tych dwóch, co znalazło bazę – Sam i bodajże Adam – Kiźnik i Andrzej… praktycznie wszyscy w twoim opowiadaniu wypowiadają się tak samo i mają takie same charaktery. Sarkazm u ciebie ścieli się gęsto, o czym też już pisałyśmy.

 

 

OGÓLNIE: FABUŁA

Po pierwszej scenie rozdziału pierwszego myślałyśmy, że w kolejnych notkach doświadczymy projektu Syrena. Poznamy bestie, zobaczymy, jak są przez ludzi łamane, niewolone, czym są karmione, jak mieszkają, jakie budzą emocje, jak Harpner nawiązuje z nimi relację, jak coraz bardziej jest w nich zauroczony, być może miesza w papierach, być może nie chce podać im jakieś leku… Wszystko to, co wydawało się naprawdę ciekawe, pominąłeś. Nawet tego nie streściłeś, po prostu, ot, przeskok w czasie i oto mamy pożar – imperatyw – i bestie się wydostają. 

Zauważ, że spora część produkcji tego typu nie zaczyna się od wypuszczenia bestii, ale od prób prowadzenia na nich eksperymentów. Projekt powinien chwilę trwać. Nawet w „Jurajskim Parku” czujność odbiorców najpierw jest usypiana, przecież mamy setki ogrodzeń, co mogłoby pójść nie tak? O, zobaczcie, a tu mamy jajka i wykluwają się młode… A pamiętasz „Piekielną głębię”? Ludzie przecież nad wszystkim panują, prawda? Wiedzą, co robią i ten stan musi choć chwilę potrwać, aby – za przeproszeniem – pierdolnięcie zadziałało mocniej. U ciebie nie działa. Nie tylko dlatego, że zupełnie nie poświęciłeś czasu, by to wszystko pokazać i wkręcić odbiorcę w ten wątek, przekonać go, że jest ciekawy (bo rozmowy polityków same w sobie takie nie są; to zapowiedź, obietnica czegoś ciekawego, co nigdy nie następuje). Ale również dlatego, że już pierwszy rozdział zawiera spoilery o tym, jak ten wątek się skończy. Zaraz po tych spoilerach, że matka wypuści w świat młode, następuje scena tragedii w bazie badawczej, gdzie piszesz wprost, że matka bestii umiera, a młode uciekają. To wszystko dzieje się w jednej notce i wygląda, jakbyś nie miał pomysłu i pisał ten tekst po łebkach. Twój pośpiech do pisania scen polowania na przekąski sprawił, że w ogóle nie wciągnęłyśmy się w fabułę. Problematyka, dlaczego potwory powstały, została nam przekazana okropnie długim spotkaniem wielu grubych ryb. Także absurdalne wydaje się to, że pół rozdziału pierwszego wygląda jak prolog, a drugie pół – jak rozdział co najmniej trzeci, jak nie piąty. 

Sceny zawierające opisy śmierci na morzu są zagracone ekspozycjami – o tym też już pisałyśmy. Niepotrzebnie tak jest. Przez to mamy wrażenie, że główny wątek fabularny długo stoi w miejscu i w historii w rzeczywistości mało się dzieje; dominują opisy mało ważnych spraw. Przez to fabuła, w którą się nie zdążyłyśmy wkręcić, dodatkowo się ciągnie. Do tego zwróciłyśmy uwagę, że niektóre ploty fabularne to imperatywy narracyjne, ponadto dopracować musisz research (na przykład dlaczego koledzy Jenkinsa pokazują mu filmiki na YT, który nie był wtedy rozpowszechniony, albo zdjęcia na FB, skoro albumy nie zostały jeszcze dodane do serwisu). 

Z jednej strony przytaczamy pomysły z innych filmów, byś mógł zrozumieć, co mamy na myśli, z drugiej jednak miejscami w twoim opowiadaniu da się wyczuć zbyt wiele scen niemal żywcem wyjętych ze znanych nam produkcji. A jednocześnie za nic w świecie nie da się wyobrazić sobie bestii, o których piszesz. O ile można przymknąć oko na typowe klisze (zapadnięcie się mężczyzny w głąb tuneli, gdy chciał już rezygnować, czy sposób wyciągania szeregowego Jenkinsa na ściśle tajną misję), to nie dało nie zauważyć się fragmentów w pierwszym rozdziale, które kropka w kropkę odwzorowywały sceny z „Godzilli” czy ataków na statki, które były identyczne jak w filmie „The Meg”. Wzorowanie się to jedno – nie jest czymś złym – jednak zbyt wiele podobieństw wyklucza subtelne naśladownictwo, a śmierdzi plagiatem i wieje nudą. Mamy świadomość, że literatura i kinematografia co roku zaszczycają nas mnogością nowych dzieł i ciężko jest stworzyć coś niepodobnego do niczego innego, ale czerpanie pełnymi garściami z produkcji niedawnych, wręcz popkulturowych i blisko spokrewnionych ze sobą pod względem tematyki jest tutaj rażące. 


 

RPF

Pierwszy rozdział sprawia, że gatunkiem, w który można, a nawet trzeba wpisywać opowiadanie, jest RPF (real person fiction). Zastanawiamy się, czemu na niego padło – przecież nie jest to gatunek lubiany i szanowany wśród wydawnictw. Aby jednak rozjaśnić ci sprawę, przyjrzymy się temu fragmentowi:

 

Jego rozmówcą był Josep Luns, Sekretarz Generalny NATO, który również pochodził z Europy, a dokładniej z Holandii, i objął swój urząd w tym samym czasie co Waldheim. Oprócz nich w gabinecie znajdowało się jeszcze kilka osób będących wysokiej rangi oficerami wojskowymi, piastującymi ważne stanowiska w US Army czy NATO. Pośród zgromadzonych najbardziej wyróżniał się generał Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych Lew Allen, a właściwie Lew Allen Junior, choć tak nazywali go tylko najbliżsi. (…)

- Moim zdaniem radzi sobie o wiele lepiej niż pan admirale – uciął krótko Luns. – Przynajmniej ma pojęcie jak działa wywiad.

- Nie będzie mnie pan pouczał w sprawach wojskowych! – obruszył się Raborn [William F. Raborn Jr. – amerykański wiceadmirał, dyrektor Centrali Wywiadu; dop. Skoia, źródło.: Wikipedia], prostując się i próbując zgromić wzrokiem, spokojnego Holendra nadal sączącego nieśpiesznie swego drinka. – Gdyby nie nasza interwencja w '44, to twojego kraju nie byłoby na mapie.

 

Gdzie tu problem i co wywołuje mocny niesmak? Powołujesz się na postaci, które istniały naprawdę. Takie pisanie wymaga raz: że piekielnego researchu w odniesieniu do pełnionych przez nich funkcji, podejmowanych decyzji, możliwości, w ogóle znajomości działania tych systemów za oceanem; a dwa – ci ludzie zabierają w twoim opku głos. Nadajesz im przez to konkretny charakter. Jesteś pewien, że oddajesz go dobrze? W takim znaczeniu: czy znasz Williama Raborna, by z taką łatwością robić z niego człowieka, który bardzo szybko się unosi i jest cynikiem? Musisz być bardzo pewny tego, co piszesz. Nie kończy się to na tym, że wspominasz chociażby Kurta Waldheima, który w tamtym czasie sprawował jakąś funkcję, ale nie wystąpił w scenie spotkania. Nawet Brown, który na napisanie jednej powieści poświęca lata (nie tyle samego pisania, co właśnie pracy nad researchem), w książce, w której pojawia się NASA i, przy okazji, walka o prezydencki stołek, nie powołuje się na istniejących urzędników. Senator Sedgewick Sexton, William Pickering (dyrektor Narodowego Biura Rozpoznania) czy wreszcie prezydent Zachary Herney to fikcyjne postaci, więc nie można im zarzucić nieścisłości – mogą mieć taki charakter, jaki autor chciał, by miały.

Jednocześnie nie znaczy to, że nie można w ogóle wspominać o ludziach, którzy żyli naprawdę; wróćmy do „Zwodniczego punktu” Browna:

 

— Mój Boże, to Pokój Map!

Tutaj wycieczki nie miały wstępu. Wyłożone boazerią ściany pokoju można było odchylać,

odsłaniając kolejne mapy świata. (…) W tym pokoju Clinton przyznał się do romansu z Moniką Lewinsky.

 

Jednak, jakby nie było, były prezydent Bill Clinton nie wypowiada w tej książce ani jednego słowa. Postać ta nie dostała swojej partii dialogowej, pojawia się kilka razy jako wzmianka, element tła, co pomaga osadzić fabułę i dodać jej realizmu, smaczku. Przy czym tworzenie scen z udziałem realnych ludzi i przedstawianiem ich zmyślonych interakcji nie jest odpowiednie, a na pewno nie jest dobrze widziane nie tylko w polskiej literaturze, ale również i w zagranicznej. Gdybyś dotknął jakiegoś delikatniejszego dla rodziny którejś z postaci tematu, bez problemu mogliby ci pogrozić pozwem. 

 

 

OGÓLNIE: OCENA

Jako że przeczytałyśmy wszystko, co opublikowałeś do tej pory, możemy wystawić ci notę końcową. Wahałyśmy się między słabym (2) a przeciętnym (3). Kiedy „Dream Wars” nie dało się nawet nazwać powieścią, a jedynie rozpisanym first draftem, i ciężko było nawet nazwać je fatalnym (1), tu coś się powoli kształtuje. Niektóre fragmenty masz naprawdę dobre, a styl obiecujący. Wciąż jednak za dużo w tym było misz-maszu i koniec końców średnio się czytało, bywało też piekielnie nudno, a do tego logika umarła więcej razy niż wszyscy twoi bohaterowie razem wzięci. Nie piszesz tego tekstu dla odbiorców, myśląc o ich interpretacji i radości czerpanej z czytania, ale piszesz, co ci palce na klawiaturę przyniosą, jakby bez większego zastanowienia. Na dzień dzisiejszy łap więc od nas: słaby z plusem, i ćwicz dalej. 

 

 


 

 


POPRAWNOŚĆ – Rozdział 1

Na ścianach pokrytych ciemnobrązową boazerią, [przecinek zbędny] wisiały obrazy, [przecinek zbędny] przedstawiające ludzi[,] których nie znał. 

 

Austriak siedział w dużym fotelu za wielkim biurkiem sprawiającym wrażenie niezwykle ciężkiego mebla. – Sugeruję: (…) sprawiającym wrażenie mebla niezwykle ciężkiego. W takiej konstrukcji nacisk położony jest na informację o wadze, nie o tym, że biurko, no cóż, jest meblem. 

 

(…) sącząc powoli Jim Beam'a z kryształowej szklanki. – Beama. Litera M w tym słowie nie jest niema.

 

Wspominając aferę[,] jaka wypłynęła kilka miesięcy wcześniej oraz jego hardą postawę podczas prowadzenia przesłuchań, nie było się czemu dziwić. 

 

Gdy Wild obserwował zgormadzonych w sali mężczyzn, do drzwi gabinetu, ktoś cichutko zapukał. – Szyk: ktoś zapukał cichutko do drzwi gabinetu. Raczej nie zostawia się czasowników na końcu. 

 

Tani i źle skrojony garnitur, [przecinek zbędny] wisiał na nim krzywo, a przylizane żelem włosy tylko dopełniały obrazu rozpaczy w świecie mody. 

 

Andrew Wild[,] widząc przybysza[,] wstał i podszedł do niego z promiennym uśmiechem na twarzy, wyciągając rękę na powitanie.

- Cieszę się, że pan do nas trafił[,] doktorze Harpner. Przepraszam za ściągnięcie pana o tak późnej godzinie, jednak sam pan rozumie sytuację[,] w jakiej się znaleźliśmy.

- Nic się nie stało[,] senatorze Wild – wyjąkał uczony (…) niczym zdenerwowane dziecko, które nie wie[,] jak ma się zachować w obecności dorosłych i obcych mu ludzi.

 

Skoro zatem jesteśmy w komplecie[,] przejdźmy do sedna problemu, dla którego się tutaj zebraliśmy.

 

- Doskonale zdaję sobie z tego sprawę[,] admirale (…).

 

Nie zdziwię się[,] jak Ford go usunie.

- Moim zdaniem radzi sobie o wiele lepiej niż pan[,] admirale – uciął krótko Luns. – Przynajmniej ma pojęcie[,] jak działa wywiad.

 

- Nie będzie mnie pan pouczał w sprawach wojskowych! – obruszył się Raborn, prostując się i próbując zgromić wzrokiem, [przecinek zbędny] spokojnego Holendra nadal sączącego nieśpiesznie swego drinka. – Gdyby nie nasza interwencja w '44, to twojego kraju nie byłoby na mapie. – Słownie: czterdziestym czwartym. Zapis liczb cyframi w prozie jest bardzo rzadki i potrzebuje dobrego powodu, by się obronić – może być chociażby symboliczny albo imieniem postaci (np. więźniowie obozowi Brzezinki). Roczniki natomiast można pisać ciągiem, tym bardziej w dialogu.

 

Spojrzał w oczy obu mężczyznom, a gdy Raborn się uspokoił[,] kontynuował temat. – Po tym zdaniu pojawia się wypowiedź dialogowa, sugeruję więc zakończyć je dwukropkiem. 

 

- Zatem – mruknął Luns, kończąc swoją porcje[ę] burbona i odstawiając pustą szklankę na biurko. – Jak postanowiliście nazwać ten projekt. – Znak zapytania zamiast kropki. 

 

- Zgadza się[,] panie dyrektorze. Pomogli nam podbić kosmos i wynaleźć nowe rodzaje broni biologicznej czy chemicznej, jednak jej skuteczność jaka jest[,] sami wiecie. 

 

(…) pozwoli nam bronić się nie tylko przed telepatycznymi żołnierzami, ale wzmocni nasze siły zarówno na morzu[,] jak i na lądzie.

 

- Dokładnie[,] panowie (…).

 

(…) aby mogły operować zarówno w akwenie[,] jak i na lądzie.

 

(…)  dopił drinka i odstawiwszy szklankę[,] spojrzał na biurko sekretarza ONZ, na którym Harpner zaczął prezentować zawartość przyniesionych teczek.

 

Bestia czekała (…). Z czasem zaczęła słabnąć, jednak jej liczebność wzrosła. – Liczebność tej jednej bestii? To raczej nie kłącze ani plecha. 

 

Do lodowego więzienia dołączyli kolejni towarzysze niedoli, tak samo wściekli, skrępowani i bezsilni, [przecinek zbędny] jak ona. 

 

Gdy nowe życie, które tli się w niej, dostanie to[,] o czym ona może tylko marzyć. Otrzyma szansę na zemstę.

 

Przynajmniej tak twierdziła rodzina jego ojca, nie pochwalająca związku portugalskiego oficera marynarki wojennej z córką katalońskiego rybaka z Calella. – Nie z przymiotnikami (jaki? jaka? jakie?) piszemy łącznie: niepochwalająca. Dalej tak samo:

(…) ogromny pożar, zaprószony przez jakiegoś imbecyla nie przestrzegającego protokołów bezpieczeństwa. – Nieprzestrzegającego. 

 

(...) która od kilku pokoleń żyła w Lizbonie[,] kibicując SL Benfica. Zatem zmiana obozu ich syna i przejście jako kibic do Barcelony, [przecinek zbędny] była wręcz policzkiem tak silnym, że część krewnych zerwało z nim kontakt. Młody oficer jednak na to nie zważał i po tym[,] jak awansował na kapitana, ożenił się z swoją Katalonką, a owocem ich miłości był ukochany syn Francesco.

 

Vincennzo zawsze śmiał się w duszy z tych[,] którzy przezywali go osłem. (…) Wstąpił zatem do armii[,] nie zaś do marynarki, jak nakazywała rodzinna tradycja. Cechy[,] jakie odziedziczył po matce, w tym urodę, oraz zasady wpojone przez ojca, [przecinek zbędny] zapewniły mu błyskawiczną, ale sumiennie wypracowaną, [przecinek zbędny] karierę. 

 

Wiedział, że ojciec wyróżnił go[,] powierzając mu kierowanie bazą pracującą dla ONZ pod przykrywką klimatologów, ale po trzech latach odmrażania sobie tyłka miał dość. 

 

Z początku mały ogień, [przecinek zbędny] błyskawicznie urósł do olbrzymich rozmiarów (…). A dla śmigłowców, [przecinek zbędny] szybko zbliżał się do stanowiska C oraz[,] oddalonych od głównych zabudowań, magazynów z paliwem lotniczym. 

 

Nadano sygnał ratunkowy przez radio satelitarne, jednak ze względów na prowadzone w ośrodku badania, [przecinek zbędny] nie mogli prosić o pomoc zespołów ratowniczych (…). 

 

(…) szansę na ucieczkę, z której skorzystały[,] docierając do jedynego zewnętrznego basenu, w którym testowano ich zdolności. Teraz matka i jej potomstwo, które przetrwało koszmarne eksperymenty, młóciły jak oszalałe w tytanowe ogrodzenie oddzielające je od Morza Arktycznego.

 

Siła detonacji spowodowała uszkodzenie głównego rurociągu doprowadzającego wodę do basenów dla zwierząt oraz doprowadziła do powstania licznych szczelin w lodowej skorupie otulającej wyspę. 

 

(...) młóciły jak oszalałe w tytanowe ogrodzenie oddzielające je od Morza Arktycznego. Gdy dotarli na miejsce, Daniel Harpner, mający już tytuł profesora, stał koło płotu, kurczowo trzymając się tytanowej siatki (...). 

 

(…) jednak ryk wiatru i huk ognia, [przecinek zbędny] kompletnie go zagłuszały. 

 

– Cholerny skurwiel – mruknął sam do siebie[,] zaciskając zęby (…). Wyjął z kieszeni grubej, puchowej, [przecinek zbędny] kurtki wojskową krótkofalówkę i wybrawszy częstotliwość[,] nacisnął przycisk nadawania. 

 

(…) nie mam zamiaru tłumaczyć sekretarzowi ONZ[,] czemu upiekliśmy żywcem ich głównego naukowca.

 

(…) upadając[,] omal nie złamał sobie ręki w nadgarstku.

 

– Profesorze[,] proszę natychmiast odsunąć się od ogrodzenia, [przecinek zbędny] albo będę strzelał.

 

– Gdy policzę do dziesięciu[,] usmaży pan te ścierwa, [przecinek zbędny] niezależnie od tego[,] czy profesor Harpner będzie trzymał się ogrodzenia[,] czy też nie.

 

- Słyszysz[,] ty bezmózgi padlinożerco?! Moje!

- Mordercy – charczał Harpner[,] klękając, jednak nadal nie puszczając tytanowej siatki. 

 

(…) wyleciał w powietrze[,] niszcząc niemal kompletnie lądowisko C. 

 

Harpner, który nadal trzymał się kurczowo siatki płotu[,] runął wraz z nią do lodowatej wody. Jego przerażające wrzaski przebiły się przez huk oddalonego od nich pożaru, mrożąc krew w żyłach światków tej makabrycznej sceny. – Świadków. 

 

Po tytlu latach cierpienia i wyrzeczeń, w końcu dopadła swego kata. – Tylu. 

 



A za betę dziękujemy Forfeit i LegasowK, którą cieplutko witamy w naszym gronie. 

0 Comments:

Prześlij komentarz