[208] ocena tekstu: 2422


Tytuł: 2422
Autor: Piotr Wałkówski
Gatunek: Fantastyka/political fiction
Ocenia: Deneve


Cześć, czołem, dzień dobry. Dziś pochylamy się nad niedokończoną ocenką. Ze względu na różne zawirowania, związane z koronawirusem i nie tylko, zabrałam się za nią dość późno, a w ostatnich dniach autor zdecydował się zrezygnować z niej, ponieważ zgłosiło się do niego wydawnictwo. Na stronę leci więc to, co zdążyłam w tym czasie napisać oraz krótkie podsumowanie. Klasycznie, jak w takich wypadkach, bez noty.


Treść

Prolog

Czemu tak właściwie Kuźmiński czekał w jakimś zapomnianym przez bora polu na swojego kuzyna? Nie mogli wybrać bardziej cywilizowanego miejsca? Zastanawia mnie zasadność tej sceny. Niczego się z niej nie dowiadujemy. Mam wrażenie, że w żaden sposób nie służy rozwojowi fabuły

— To ty o niczym nie wiesz? — zdumiał się kurier. – Czy oni obaj nie byli kurierami?

— Kim jest adresat? — zainteresował się Kuźmiński. — Może jego nazwisko wyryło mi się w pamięci. W końcu znajdzie się trochę ludzi, dla których dostarczam przynajmniej kilka paczek miesięcznie. – Przecież to jest niedorzeczne. Nawet w treści fantasy kurierzy czy listonosze zahaczają o tyle domostw i ludzie tak często się przeprowadzają, że zapamiętanie czyjegoś nazwiska jest niemal niemożliwe. Uszłoby jeszcze w przypadku listonosza, który ma do oblatania wyłącznie swoją dzielnicę, ale, na litość, Kuźmiński lata po całej Europie…

Zresztą nikt specjalnie nie przejmował się brakiem mostów, ponieważ podróżowanie lądem należało do rzadkości. Wszystkie towary dało się przetransportować na grzbiecie przedstawiciela wystarczająco silnej smoczej rasy, a żyjący przez lata obok olbrzymich, inteligentnych stworzeń ludzie nie odczuwali strachu przed lotem na majestatycznym Mohtocie albo ziejącym ogniem Perycie. – Wiemy. Wspomniałeś już wcześniej, że powszechnie używa się smoków.

— Może jednak powinieneś od czasu do czasu zastanowić się, kim byli ludzie żyjący tu przed nami i co po sobie pozostawili — ciągnął Wieczorek, nie zważając na niezadowoloną minę kuzyna. – Skoro Kuźmiński siedział przed nim, ergo siedział do niego plecami, skąd Wieczorek mógł wiedzieć, jaką Kuźmiński miał minę?

Nie bardzo wiem, co o tym wszystkim sądzić. Mam wrażenie, że prolog to takie krótkie streszczenie ostatnich lat w Polsce. Szybki zarys historyczny, masa ekspozycji (poczytasz o nich tutaj; polecam też ostatnią ocenę Skoi) i po prostu odklepanie informacji o tym, co w twoim tekście jest inne i fantastyczne, zamiast pozwolić czytelnikowi odkrywać to z czasem.

Mam problem również z tym, żeby w jakikolwiek sposób wczuć się w bohaterów. Nie pokazujesz ich uczuć, przekazujesz tylko informacje. Głównie w dialogach niezbyt zgrabnie omawiasz to, co dzieje się w Polsce, jakie problemy występują na terenie kraju, ale nie czujemy zaniepokojenia razem z bohaterami.

I tak też Kuźmiński i Wieczorek zostają zmuszeni do lądowania przez powietrzny patrol. A na lądzie okazuje się nie dość, że zatrzymali ich jacyś znajomi Wieczorka, to jeszcze cały dialog to spora ekspozycja mająca na celu jedynie wyjaśnienie, kto z kim i dlaczego. Przemycasz takie informacje w bardzo niezgrabny sposób, wręcz łopatologicznie. Uważam, że takie fakty powinny wychodzić gdzieś mimochodem, pojawiać się w tekście gdzieś przy okazji. Poświęcanie im całych scen, byleby tylko przepchnąć w nich jak najwięcej za jednym razem, to naprawdę nie jest dobry pomysł.

Dalej Wieczorek i Kuźmiński słuchają radia. Radio jest rozstrojone, ledwo łapie sygnał, ciągle przerywa. Ale szczęśliwym trafem udaje się wyłapać wszystkie najważniejsze informacje.


Rozdział I

Oto przechodzimy do pierwszego rozdziału. Otwiera go dialog, który ma na celu… nic innego, jak zarysowanie aktualnej sytuacji politycznej. Takie rozmowy są skonstruowane sztucznie, oddają wypowiedzi nieautentyczne, pozbawione ludzkiej spontaniczności. Jasne, o polityce można rozmawiać, ludzie to robią, ale nie w taki sposób. Jeśli pada pytanie „co tam zastaniemy?”, to trudno oczekiwać odpowiedzi o tym, kto rządzi, dlaczego, kogo akurat skopał i tak dalej.

— Natychmiast do niego idę — westchnął półsmok. — Na razie, kamraci. Później się czegoś napijemy i porozmawiamy, ale nie myślcie sobie, że kolejną noc spędzę na strzelaniu do mew. To już dawno zrobiło się nudne.
— Będziecie się z Miragomorem teraz uczyli? — Albaram uniósł szyderczo brwi. — Nie jesteś odrobinę za stary na odrabianie lekcji?
— Mam raptem dwadzieścia osiem lat, co ze smoczej perspektywy można uznać za młodociany, jeśli nie pisklęcy wiek.
— Jednak ty jesteś półsmokiem. – Wiemy. Zaznaczyłeś to w didaskaliach, że jest półsmokiem. Przeczytaj raz jeszcze ten dialog. Najlepiej na głos. Zwłaszcza to ostatnie stwierdzenie, że bohater jest półsmokiem. Tchnij w bohaterów trochę życia i naturalności. Niech czasem pogadają o dupie Maryni dla samego gadania. O takich rzeczach, o których normalnie się rozmawia, a nie na zasadzie odbijania od siebie kolejnych informacji na poczet wciskania czytelnikowi na siłę kolejnych wiadomości o świecie przedstawionym.

Wprawdzie Fulgusa nie dało się zaliczyć do narcyzów, lecz za sprawą graniczącej ze strachem konsternacji, jakiej doznawali stykający się z nim nieznajomi, od czasu do czasu poświęcał dłuższą chwilę na dokładne obejrzenie się w lustrze lub przynajmniej tafli wody. – A nie możesz nam tej informacji podać w bardziej przystępny sposób? Pokazując właśnie, jak nieznajomi reagowali na Fulgusa? Ich niepewność, może nawet odrazę albo strach, uciekanie spojrzeniami na bok lub przeciwnie, spojrzenia pełne niechęci? Teraz to najgorsza możliwa ekspozycja.

Z odbicia w wiadrze spoglądał pokryty szaroniebieską, łuskowatą skórą, przeszło dwumetrowy młodzieniec z błoniastymi skrzydłami. – Naprawdę nie sądzę, żeby Fulgus mógł tak dokładnie zobaczyć całą swoją sylwetkę w wiadrze.

Dalej następuje to, co w opkach lubię najbardziej. Odhaczenie z checklisty kolejnych elementów wyglądu bohatera. Oczy, włosy, wąsy, twarz, postura, skrzydła, ogon, ubiór, wszystko na raz w jednym akapicie.

Elegantszymi elementami stroju mogły wydawać się tylko okulary przeciwsłoneczne, a także zrobione z prawdziwej, a nie syntetycznej skóry obuwie do lotu na smoczym grzbiecie. – Pozwolę sobie niedyskretnie zapytać: po co Fulgusowi latać na smoku… skoro sam miał skrzydła?

Na smoczym pokładzie Triumphatora panowała błoga cisza przerywana z rzadka pojedynczymi pochrapywaniami wydobywającymi się z nozdrzy Columbii — smoczycy należącej do średniej wielkości rasy zwanej Azmazuri. – Po co, tak właściwie, wprowadzając każdego smoka, informujesz czytelnika od razu o tym, jakiej jest rasy i wielkości? Mam wrażenie, że zamiast czytać o rozwijającej się fabule, czytam opisy ubrań bohaterów w zestawieniu z wielką encyklopedią smoków polskich.

— Piękny strzał, Fulgusie! — pochwalił Albaram, gdy półsmokowi, przy pomocy karabinu wyborowego bez lunety, udało się zabić mewę lecącą dobrych pięćset metrów na południe od statku. – Pięćset metrów. Bez lunety. Oho. Aha. Mhm. Strzelałeś kiedyś z jakiejkolwiek broni? Jak już będzie po kwarantannie, pożycz od kogoś wiatrówkę, garść śrutu, wybierz się w ustronne miejsce, ustaw puszkę na kamieniu i spróbuj do niej trafić z odległości kilkunastu metrów. Może być z lunetą.
No dobra, nie będę złośliwa i ci trochę podpowiem. Z odległości pół kilometra trudno dostrzec tak mały kształt, jak mewa. Co dopiero mówić o tym, żeby strzelać do niej bez odpowiedniego przygotowania. Obiekt się porusza, trzeba wziąć poprawkę na wiatr, grawitację i kilka innych czynników. Żeby Fulgus trafił z pół kilometra tak mały obiekt, musiałby być co najmniej świetnym snajperem z wieloletnim przeszkoleniem. A tu przecież Fulgus ma dwadzieścia osiem lat.

Statek zostaje zaatakowany przez piratów, tymczasem wszyscy zamiast gotować się do obrony, urządzają sobie głupie pogaduszki – na pogaduszki jest miejsce, owszem, ale nie tutaj, skoro to scena dynamiczna. Czy naprawdę w takiej sytuacji, która powinna być przepełniona akcją, jest czas na uprzejmości? 

Rozdział II

Coraz bardziej zniecierpliwiony niepewną sytuacją Fulgus wyciągnął z kieszeni pozłacany medalion i otworzył okrągłe wieko, aby przyjrzeć się umieszczonej wewnątrz, niewielkiej fotografii przedstawiającej jego samego przechadzającego się obok odpoczywających na łące smoków. Zdjęcie wykonano przed laty, jeszcze na Wschodniej Rubieży. Nie było wprawdzie najlepszej jakości, aczkolwiek przywoływało dobre wspomnienia. – Dlaczego tak właściwie Fulgusowi na moment przed starciem z piratami zbiera się na wspominki? Tutaj powinny być nerwy, akcja, trochę życia, a nie pozłacane medaliki. Poza tym na takich niewielkich fotografiach raczej niewiele się mieści. Jakim cudem zmieścił się tam więc Fulgus i odpoczywające na łące smoki? Skoro fotografia nie była najlepszej jakości, a do tego medalik był mały, całość powinna wyglądać jak rozpikselowany obrazek.

O, właśnie o tym mówię:
— Zack! Odbiór! Czemu ta kupa złomu odmówiła posłuszeństwa?!
— Choćbyś mnie torturował, przyjacielu, to i tak ci nie odpowiem. — Bufford-Odeon sprawiał wrażenie mocno przerażonego. — Po prostu nic nie ma prawa nawalić! Triumphator to stosunkowo nowa jednostka, która na dodatek odbywa w terminach wszystkie przepisowe przeglądy. – Sytuacja z piratami ciągnie się od poprzedniego rozdziału, a czytelnik nawet nie ma okazji specjalnie się przejąć. Dlaczego? Bo wszystko niemożliwie się rozwleka. Jakby faktycznie mieli zostać zaatakowani, to dawno poszliby na dno.
I te rozmowy… dialogom w dużej mierze brakuje naturalności. Ta rozmowa powinna skończyć się na „nie ma prawa nawalić”. Dalsze informacje to już zbędna łopatologia.

I dalej:
Fulgus jeszcze raz przyjrzał się Columbii. Na pierwszy rzut oka smoczyca niczym nie wyróżniała się na tle kilkudziesięciu smoków rasy Azmazuri, które miał okazję spotkać w swoim życiu. Średniej wielkości, mierzące siedem metrów w kłębie cielsko pokryte brunatnymi łuskami, stosunkowo niewielkie pomarańczowe ślepia oraz charakterystyczne dla samic malutkie rogi nie wywierały najlepszego wrażenia. Mimo wszystko Fulgus czuł, że Columbii podczas walki nie zabraknie animuszu. – Już się mają wzbijać w powietrze, już ma być walka… a ty opisujesz kolor łusek Columbii i rozwarstwiasz się nad wielkością jej rogów. To sprawia, że zupełnie nie umiem się przejąć całą sytuacją. Piraci nie wydają się tacy straszni, skoro wszyscy tylko siedzą i się rozglądają.

Dalej Fulgus leci gdzieś na Miragomorze, w zasadzie nic się nie dzieje, cała akcja rozgrywa się gdzieś „poza”. I tak już cztery strony tego rozdziału oraz kilka poprzedniego. Na piątej stronie ciągnie się kolejna ekspozycja. Środek walki, a ty decydujesz się przybliżyć wygląd i usposobienie Azzamów. To nie czas i miejsce na takie rozpisywanie się, naprawdę. 

Pochylona kobieta siedziała nieruchomo niczym posąg, trzymając się za szyję. Była nieprzytomna albo już martwa. Jakim cudem ktoś martwy lub nieprzytomny może trzymać się za szyję… lecąc na smoku?

Trudno mi się wypowiedzieć jakoś pochlebnie o tym rozdziale. Głównie dlatego, że gdyby wyciąć z niego wszystkie ekspozycje i niepotrzebne fragmenty, prawdopodobnie zostałaby tylko garść dialogów. Problem polega na tym, że nawet w czasie walki Miragomora z wrogim smokiem nagle decydujesz się na poświęcenie czasu na to, by opisywać przeszłość Fulgusa i tego, jakiego uczył się języka oraz od kogo. Ponownie: to nie czas i miejsce.

Fulgus cerpliwie czeka, aż abordażyści w spokoju wybiją mu załogę, a dopiero potem każe Miragomorowi zrobić korkociąg, żeby zrzucić ich ze swojego grzbietu. Nie widzisz tu pewnej nielogiczności?
I mimo że smok kręci się jak szalony, mimo że pikuje, wzlatuje i ogólnie robi akrobacje… do Fulgusa nadal podchodzą piraci. Jak to możliwe, skoro wcześniej zwracałeś uwagę na osoby spadające z grzbietów smoków, bo były nieprzypięte, a teraz tak po prostu piraci sobie chodzą, gdzie chcą?

Fulgus wnet uświadomił sobie okazję do oddania strzału, ale kiedy sięgnął do kieszeni, nie znalazł w niej pistoletu maszynowego.
A niech to szlag jasny porwie, ten cholerny rupieć musiał mi wypaść — uświadomił sobie, żałując gorzko, że w ferworze szaleńczego lotu, nie zapiął broni w kaburze, ale nieroztropnie wsadził do płaszcza. – Błagam. Nie bądź tak łopatologiczny. Czytelnik naprawdę domyśli się, że skoro Fulgus nie znalazł pistoletu, to musiał mu wypaść, w końcu Miragomor robił spore akrobacje. Nie musisz tego tłumaczyć kolejnym niepotrzebnym dialogiem. Zdecydowanie samo to, że bohater zaklnie, wypada dużo bardziej autentycznie, dlatego powinieneś w takie rzeczy inwestować, zamiast wszystko niepotrzebnie rozwlekać.
Poza tym co do pistoletów maszynowych: czy taki na pewno zmieściłby się spokojnie do kieszeni? Przecież to ustrojstwo trochę waży i jednak nie jest typową „klamką” o niewielkich rozmiarach. Chyba że Fulgus nosił przez 365 dni w roku kamizelkę typu „Bomber” niczym ojciec fanatyk wędkarstwa.

Dalej główny bohater bije się z abordażystą i…
Fulgus nie dał się jednak podpuścić i rychło zmiarkował, dzięki czemu nieproszony gość dalej trzymał się w uprzęży. Umożliwiło mu to urządzenie zwane intekiem. – ...i następnie mamy szczegółowy, encyklopedyczny opis działania inteku.

Później Fulgus spada z grzbietu Miragomora, ale, jako że Fulgus jest półsmokiem i ma skrzydła, dogania go i wraca na „pokład”.
Doleciawszy nad grzbiet Nifretiego, półsmok ucieszył się na widok blasków wystrzałów wskazujących, że jego brygada zebrała się do kupy i znów podjęła walkę przeciwko pirackim abordażystom. – Nie bardzo rozumiem, jakim cudem tam jeszcze ktokolwiek żył.

I żeby było jeszcze zabawniej, Fulgus nie zna angielskiego, o czym informujesz kilkukrotnie. I tuż po takiej samej informacji Fulgus zaraz dogaduje się z anglojęzyczną brygadą… czystą angielszczyzną.

Rozdział III

Mam z twoim tekstem taki problem, że napisałeś go poprawnie. I w zasadzie tyle mogę o nim powiedzieć. Robisz jakieś drobne błędy (ale kto ich nie robi), z tym że największą bolączką tego tekstu jest to, że jest… nijaki. Po prostu nudny. Niby piszesz o arcyciekawej rzeczywistości postapo, w dodatku ze smokami, ale okazuje się, że prezentujesz głównie ekspozycje i suche informacje o smokach. Nawet w przypadku akcji rozwlekasz się nad rasą i budową smoka, który i tak zaraz zginie, więc nigdy więcej go nie zobaczymy. Do tego w dialogach przepychasz łopatologiczne informacje, ponownie:

— Dziękuję za uratowanie nam skóry. — Przełamując skrępowanie, które zawsze towarzyszyło mu w kontakcie z kobietami, Fulgus powoli wypowiadał kolejne słowa. — Kto wie, co by się z nami stało, gdyby nie twoja pomoc.
— Drobiazg. W końcu działałam z rozkazu Tymczasowego Dyrektoriatu, który zebrał część formacji bojowych ZEKP i EPPK w kupę, po czym polecił patrolować wybrzeże Irlandii. Po ucieczce tego tchórzliwego cesarzyka w całym kraju zapanował chaos przyciągający różne męty niczym gówno muchy. – Może ten dialog dałoby się uratować, gdyby Hearn zakończyła podawanie informacji na tym, że działa dla Tymczasowego Dyrektoriatu. Fulgus mógłby wtedy zapytać o szczegóły, a Hearn wszystko mu wytłumaczyć. Tymczasem wyrzuca z siebie wszystkie informacje w nienaturalny sposób.

Wyobraź sobie taką sytuację. Idziesz do szpitala, masz operację. Dziękujesz swojemu chirurgowi za poprawnie wykonany zabieg. Co odpowiada?
A.            Nie ma sprawy, to moja praca.
B.            Nie ma sprawy, w końcu mam piętnaście lat praktyki i pracuję w tym szpitalu od dziesięciu lat, a studia skończyłem na [tutaj nazwa szkoły].
Nie odpowiadaj, to pytanie retoryczne.

Nie rozumiem też tego, jak żywią się smoki. W sensie niby są wielkie, może na ich grzbiecie podróżować bardzo wiele osób, a jak przychodzi co do czego, potrafią się najeść jedną żylastą kozą? Przecież to zupełnie nie ma sensu.

Po co ta cała drama z Saptorysem i Ahzrukhalem? Najpierw Fulgus mówi, że byli z nimi umówieni, a gdy tylko pojawiają się w Warszawie, Ahzrukhal oznajmia im, że nie są mile widziani. Nic z tego nie łapię.

Rozdział IV

— Tak się składa, że nie należymy do żadnej partii! — Fulgus zmarszczył czoło. — W EPPK mamy tylko przyjaciół, którzy już wcale nie są już nam tacy bliscy jak kiedyś. Poza tym powinnaś przeprosić Miragomora za tę chamską uwagę. Kiedy się kogoś nie zna, to trzeba trzymać jęzor za zęb… – Po co właściwie Fulgus opowiada jakimś obcym wieśniakom o tym, jakie zażyłości łączą go z ludźmi z EPPK…? Co ich to obchodzi?

— Pierdol się, brzydalu! — Wieśniaczka przystawiła półsmokowi pistolet do głowy. — Nie będziesz mi mówił, co mam robić! – Czy ci ludzie mają chociaż krztę rozumu? Smok i półsmok przychodzą im na pomoc, a oni pierwsze, co robią, to przystawiają broń do głowy? Przecież smok mógłby ich w mgnieniu oka zabić.

Kolejny raz wychodzi mieszanie rejestrów. Gardocka, prosta babka ze wsi, wypowiada się dokładnie tak, jak wszyscy inni. Czyli nijak. Kobieta, która powinna mieć znacznie uproszczoną mowę, prowadzi z Miragomorem w tym i kolejnym rozdziale, zawzięte dysputy. Można to zrzucić na karb tego, że akcja dzieje się w przyszłości i takie różnice językowe się zacierają, ale tutaj po prostu każdy bohater wyraża się w dokładnie ten sam sposób.


Technikalia

Prolog

Warto wiedzieć, do czego służą pauza, półpauza i dywiz. Generalnie, jeśli o dialogi chodzi, dużej różnicy to nie robi, chociaż warto zróżnicować używanie półpauz i pauz, bo wtedy widać w tekście, kiedy wchodzi dialog, kiedy rozdzielasz wtrącenie i tak dalej. Natomiast jeśli chodzi o pauzy bezpośrednio w tekście, powinny być półpauzami.
Przykłady błędów poniżej:
Powszednie życie z dnia na dzień niemal zamarło — stanęła większość zakładów pracy, a najważniejsze ze strategicznego punktu widzenia miejsca pokroju aerodromów czy składnic militarnych zajmowały smoki z brygadami dobrze uzbrojonych cywili na grzbietach.

Masz tendencję do nieporadnego określania swoich bohaterów. Nie wiem, na ile wynika to z samej nieporadności właśnie, a na ile to karkołomna próba uniknięcia powtórzenia, ale na początku prologu mamy Kuźmińskiego i smoczycę Junonę. I z jakiegoś powodu zdecydowałeś się określać ją… samiczką.
— Już są! — ożywiła się samiczka.
Naprawdę uważasz, że samiczka to dobre określenie dla smoka? Rozumnej istoty, która mówi i której nadano imię? Czy nazwałbyś „samczykiem” męskiego, dorosłego osobnika? Zakładam, że nie.

Pogrubieniem zaznaczam powtórzenia.
— Widzę, moja droga — mruknął Kuźmiński, sięgając do kieszeni po racę, którą następnie odpalił i rzucił przed siebie.
Konwój, który wylądował na placu przed wapiennikami, tworzyła para przedstawicieli najcięższej na świecie smoczej rasy Mohtotów.

— Cześć! — przywitała się Junona, mrugając nieśmiało pomarańczowymi ślepiami – Nieśmiało mrugając. W tej chwili wychodzi na to, że ślepia były nieśmiało pomarańczowe.

— Niech mnie kule biją! — zagwizdał z wrażenia Wieczorek. – Taki okrzyk to raczej nie zagwizdanie. ;) Mógł zagwizdać po zakrzyknięciu tego hasła. Trudno, żeby jednocześnie zrobił jedno i drugie. Sugestia:
— Niech mnie kule biją! — Wieczorek aż zagwizdał z wrażenia.

— Nie mam nic przeciwko — powiedział Kuźmiński. — Kuzynie, chcesz lecieć do Warszawy, tak jak było wcześniej umówione, czy wolisz zatrzymać się we lwowskim lokum mojego zmarłego szwagra? – Kto tak właściwie zwraca się do kuzyna… kuzynie? Sama narracja i określenie technologii nie wskazuje na jakąś staropolską gadkę, a tu jednak pojawiają się tego rodzaju wtrącenia.
Dialogi zgrzytają niczym odrobina piachu między zębami. Trudno powiedzieć, by bohaterowie wypowiadali się naturalnie – w dużej mierze problemem jest to, że na siłę starasz się przemycać w nich dużo informacji. Tak jak w przypadku historii lwowskiego mieszkania Kuźmińskiego. Co Wieczorka obchodzi to, po kim mieszkanie ma Kuźmiński? I skoro są kuzynami, to czy Wieczorek nie powinien wiedzieć tego już wcześniej? Ergo to sprawia, że Kuźmiński nie ma powodu, żeby dzielić się takimi informacjami z kuzynem. To po prostu źle brzmi.

Cesarstwo Polskie opierało się na wielkiej własność ziemskiej, więc nie mógł liczyć, że na starość osiądzie na własnym gospodarstwie. – Własności.

Czasami, zamiast baraku, widywało się jeszcze lichszy kontener albo nawet namiot. Najbiedniejszym pozostawało koczowanie w stojących jeszcze gdzieniegdzie zrujnowanych budynkach powstałych przed trzecią wojną światową. Kuźmiński wyciągnął z torby podróżnej lornetkę i[,] przystawiwszy ją sobie do oczu, zaczął rozglądać się na wszystkie strony, wypatrując zagrożenia.  – „Sobie” do wyrzucenia. Wiemy, że raczej nie przystawiał jej do oczu komuś innemu.

Wieczorek patrzył na mijane budowle oraz podwórza, które w pierwszej chwili wydały mu się tak samo opustoszałe, jak drogi między miastami. – Drugi przecinek niepotrzebny.

Kuźmiński zastanawiał się, czy nie powinni zawrócić i poszukać bezpiecznego miejsca na przedpolach, gdzie dałoby się bezpiecznie przeczekać do zmroku i dopiero wtedy podjąć próbę dolecenia na Żoliborz.

— Czy powinniśmy stąd odlecieć?
— Nie tak prędko. Co prawda nie wyglądacie mi na dywersantów, ale dostałem jasny rozkaz, żeby sprawdzać każdego, kto nie powinien się tutaj znaleźć. Lądujcie w Parku Łazienkowskim. Kuźmiński wydał swojej smoczycy polecenie skierowania się na zachód, gdzie rozciągały się pozostałości po dawnych Łazienkach. Dalszy lot przebiegł pod eskortą jednego z Vukatali, który odłączył się od swojej formacji. – Brak wcięć akapitowych i chyba coś pomieszało się z dialogami, bo nie widać, gdzie się kończy.

Kuźmiński tasował wzrokiem brudnych, odzianych w robocze drelichy mężczyzn. – Taksował.

— Jak długo jeszcze będziemy musieli się tutaj kisić? — Svetezor warknął na swojego oberbrygadiera. — Larionimo mówił, żebyśmy sprawdzili tych intruzów najszybciej[,] jak to tylko możliwe i natychmiast do niego wracali. Kończ te pogaduszki!

— Podaj mi lornetkę! — poprosił swojego kuzyna Wieczorek.
Otrzymawszy pożądany przedmiot, mężczyzna spojrzał na Plac Centralny, na którym wzniesiono największy rzymskokatolicki kościół w Cesarstwie Polskim — Bazylikę Najświętszej Marii Panny Odkupicielki. – Ten pożądany przedmiot to tak jednak trochę niefortunnie brzmi. Szukanie określeń na okrętkę świadczy o nieporadności w kwestii warsztatu. Czasem lepiej walnąć już to nieszczęsne powtórzenie albo użyć zaimka (np. Otrzymawszy ją, mężczyzna…), niż łamać sobie palce na szukaniu dziwnych określeń. Przy okazji półpauza zamiast pauzy.

Wszystkie wygody musiała zapewnić jedna izba, do której gospodarz wstawił zarówno meble kuchenne, jak i sypialniane. Wyposażenie było jednak kiepskiej jakości, a szarobure ściany w niektórych miejscach porastał grzyb. – Skąd to „jednak”? To sugeruje zaprzeczenie zastanemu stanowi. Czyli przykładowo jeśli opisywałbyś, że mieszkanie było duże, to jednak meble były słabej jakości. W tej konstrukcji „jednak” do wyrzucenia.

Rozdział I

Fulgus wzruszył ramionami, po czym ruszył na rufę statku, gdzie ulokowano smoczy pokład. Triumphator był sporym statkiem przystosowanym do transportu nawet kilku smoków należących do najcięższych ras.

Było tak za sprawą pary podobnych do dżdżownic, mierzących kilkanaście centymetrów wąsów wyrastających z kącików ust, a także długiej, koziej bródki. – Jestem babą, wąsów na szczęście nie mam, depilować nie muszę, ale jestem pewna, że nie wyrastają z kącików ust.

Elegantszymi elementami stroju mogły wydawać się tylko okulary przeciwsłoneczne, a także zrobione z prawdziwej, a nie syntetycznej skóry obuwie do lotu na smoczym grzbiecie.
Na smoczym pokładzie Triumphatora panowała błoga cisza przerywana z rzadka pojedynczymi pochrapywaniami wydobywającymi się z nozdrzy Columbii — smoczycy należącej do średniej wielkości rasy zwanej Azmazuri.

Hrhm, czy wszystko dobrze? – Hrhm? Czy chodziło o Hmm?

Wrócę najszybciej[,] jak to tylko możliwe.

LaxColumbia miał pretensję, że smoczyca namówiła cześć członków swojej brygady powietrznej, aby tymczasowo przyłączyli się do Miragomora. – Część.


Rozdział II

Gdzieś w oddali rozległy się smoczy ryk. – Rozległ się.

— UWAŻAJ! — ryknął Fulgus. — W GÓRE! – W górę.

Niełatwo się bronić[,] tkwiąc w miejscu.

Kilkanaście sekund wcześniej był przekonany, że zaskoczony Khir stanie się ich pierwszą ofiarą. Nic już na to nie
wskazywało — służąca pod piracką banderą bestia zademonstrowała zarówno zwinność, jak i wytrzymałą skórę. Dziwne starcie trwało raptem kilkanaście sekund, lecz Fulgus miał go serdecznie dosyć.

Chwyć go za gardło, kiedy będzie usiłował się wyżej wzbić! – Wzbić wyżej. A poza tym nie można wzbijać się w dół. Tak samo jak nie można spadać w górę. ;)

Rozdział III

Rana na lewym boku wciąż nieznośnie go piekła, mimo że założony kilka godzin wcześnie opatrunek z żelem regeneracyjnym miał ulżyć tej dolegliwości. Ponadto przeżywał ekscytację, którą zawładnęła nim od razu po wylądowaniu w Prowincji Irlandzkiej — najdalej wysuniętym na zachód regionie Cesarstwa Polskiego. – Wcześniej. Z podmiotów wynika, że opatrunek przeżywał ekscytację.

Miragomor zaś, pomimo szczerej wdzięczność za ratunek, sprawiał wrażenie naburmuszonego. Wdzięczności.

Podsumowanie

Dialogi

Już od samego początku cały tekst męczą bardzo sztuczne dialogi. Główną ich bolączką jest to, że nie ukazują nam one żywych bohaterów, nie rozwijają w żaden sposób ich relacji, a jedynie mają na celu przekazywanie czytelnikowi jak największej ilości kolejnych informacji na temat sytuacji geopolitycznej w kraju. Bohaterowie nie bawią się słowem, nie mają swojego idiolektu, a wręcz przeciwnie, mieszają rejestry, o czym pisałam już wcześniej.
Spraw, by bohater pochodzący ze wsi wypowiadał się bardziej prosto i swojsko, a bohater z miasta składniej. Jeśli Miragomor jest taki mądry, niech nie używa kolokwializmów oraz slangowych wtrąceń. To są nie tylko postacie pochodzące z różnych środowisk, ale nierzadko z różnych ras (gdzie niektóre były przecież agresywne). Siłą rzeczy powinny wypowiadać się nieco inaczej.
Przyłapałam cię również na tym, że partie narracyjne – pisane narratorem wszystkowiedzącym – właściwie nie różnią się stylizacją od stylizacji postaci. Na przykład ktoś wspomina, że Triumphator to stosunkowo nowa jednostka, by za chwilę w opisie Columbii pojawiła się wzmianka o stosunkowo małych oczach smoczycy. To wygląda więc nie tylko tak, jakbyś nie stylizował dialogów postaci, ale gdybyś w ogóle... niczego nie stylizował. Potrzeba grubej linii oddzielającej różne stylizacje: bohaterowie powinni wypowiadać się każdy po swojemu, abym mogła ich rozpoznać właściwie bez dopisków narracyjnych (widzisz, dobrze dobrana stylizacja to również składowa charakteru postaci), ale i narrator powinien gawędzić po swojemu. Tymczasem tekst wygląda jak napisany na jedno kopyto, a przez to jest jednolity, bardzo monotonny.

Opisy otoczenia/bohaterów

W naszej Encyklopedii znajdziesz kilka przydatnych poradników dotyczących wielu istotnych kwestii, w tym tworzenia opisów. O, na przykład taki o wprowadzaniu wyglądu postaci. Już przy pierwszym rozdziale wspomniałam, że tworzysz opisy bohaterów w najgorszy możliwy sposób, czyli w jednym akapicie odklepując cały rysopis i nigdy do niego nie wracając. Czytelnik prawdopodobnie już na następnej stronie zapomni, jak dana postać wygląda. Czy to naprawdę tak istotne, co dany bohater miał w danej chwili na sobie, żeby opisywać to z kronikarską dokładnością?

W przypadku opisów nie sposób nie wspomnieć jeszcze o samej stylizacji narracyjnej stosowanej jednolicie przez cały tekst, jakby bez pomyślunku – jakbyś nie rozróżniał celu istnienia w tekście scen dynamicznych od pasywnych. Zabiegi stylistyczne, które dobierasz, by przedstawić scenę dynamiczną, niczym nie różnią się od tych, które wykorzystujesz w scenach pasywnych. I o ile, pewnie, w tych drugich górnolotne, okrąglutkie opisy mogą sprawić, że czytelnik się odpręży – jest to nawet wskazane – o tyle sceny dynamiczne powinny być… no, jak sama nazwa wskazuje, dynamiczne. A nie są. Twój styl narracji bywa usypiający w (pozornie) najciekawszych scenach. Potrafisz dywagować na mało istotne tematy za pomocą wielosłowia, przez co w ładnych zdaniach ginie istota tego, po co w ogóle opisujesz akcję. Pamiętasz opis Columbii i moją uwagę o wzbijaniu się w powietrze kolidującym z opisem smoczycy? Tu za chwilę mamy opis martwej kobiety, niby w tle dzieje się jakaś akcja, a nie robisz nic, aby ją popędzić, by przyspieszyć tempo czytania czytelnika. Brakuje tego, co powinno mnie przyprawić o chociaż dreszcz ekscytacji, czyli napięcia. Ono w tym tekście nie istnieje. Dlaczego? Ano właśnie przez pasywną, wymuskaną, górnolotną stylizację. W opisach, które mają być dodatkiem do głównego wątku tej sceny, dobierasz długie wyrażenia takie jak charakterystyczny zamiast, nie wiem, typowy. Dłuższe wyrazy mają więcej literek, przez które czytelnik musi przejść, aby dotrzeć do celu. A celem sceny dynamicznej zawsze będzie przeżycie wydarzenia, akcja, nie poboczny, wpleciony skrzętnie, jakby od niechcenia i mimochodem opis postaci. 
Niepotrzebnie w scenach dynamicznych silisz się również na eleganckie dodatki, czyniące tekst piękniejszym, ale jeszcze bardziej pasywnym (ergo: zwyczajnie nudnym). Puste słowa jak stosunkowo czy że bohater przeżył coś w swoim życiu (wiadomo, że skoro piszesz o spotkaniach Fulgusa ze smokami, to chodzi o JEGO życie). Niepotrzebnie przytaczasz dokładny czas trwania akcji. Kilkanaście sekund to bardzo dużo literek, które muszę przeczytać. A gdyby skrócić je do: wnet, naraz czy prędko? Przecież bohater nie siedzi na smoku z zegarkiem w dłoni, a narrator nie jest jego sekundnikiem, daj spokój. Moja rada? 
Tnij, redaguj, baw się. Inaczej wszystkie sceny pozostaną tak samo mdłe i nijakie, w obecnym stanie za nic w świecie nie da się ich (jako czytelnik) przeżyć. Tobie taki wymuskany tekst może wydawać się atrakcyjny, bo przecież jest poprawny i bogaty w słowa, ale, wierz mi, czytelnik będzie wolał czuć autentyczne napięcie, dynamizm scen dynamicznych niż po prostu sobie przyswajać ładnie podane informacje. Bo co z tego, że są ładne, skoro są pozbawione tego czegoś? Tego ładunku emocjonalnego? 

Opisy otoczenia są całkiem poprawne. Nie mam na tym polu czego się czepiać.

Bohaterowie

Przytaczałam już, że w dialogach zlewają się w jedno. Tutaj dokładniej, o co mi chodzi. Twoi bohaterowie raz posługują się mową charakterystyczną dla gwary czy regionu, czyli: 

Kopę lat żeśmy się nie widzieli. 

By za moment wypowiadać się piękną, czystą polszczyzną… Na przykład tak:

— Kuzynie, chcesz lecieć do Warszawy, tak jak było wcześniej umówione, czy wolisz zatrzymać się we lwowskim lokum mojego zmarłego szwagra?

A kawałek dalej uderzać w kolokwializmy:

Otrzymałem parę ciekawych drobiazgów całkowicie za friko.

Warto byłoby jednak zadbać o idiolekty bohaterów.

Podobnie jest w przypadku ich zachowań oraz motywacji. W zasadzie wrzuciłeś ich do jakiegoś kisielu i niczym ten owad, który tam wpadł, próbują się z niego wydostać. Nic się nie dzieje, nic ich nie porusza, w zasadzie jakby nagle wszyscy zginęli, to wcale by mnie to nie obeszło. Nie pokazujesz nam ich emocji. Z rzadka przekazujesz informację, że ktoś był podenerwowany. Nie wspominając już o tym, że to ekspozycja sama w sobie, to po prostu się tych bohaterów nie czuje… bo oni sami niczego nie czują. Czytelnik nie może się denerwować razem z nimi, żadna sytuacja, nawet wojna czy możliwość zostania zaatakowanym, zupełnie ich nie rusza. Kuźmiński nie dziwi się ani trochę, że w mieszkaniach (izbach) obok nikogo nie ma, zupełnie się tym nie niepokoi, jakby był kukłą, a nie pełnokrwistym bohaterem.
Zamiast tego mamy smoki, co do których podajesz szczegółowe informacje, jakiej były wielkości i rasy. Tylko… po co to wszystko? Jakby tego było mało, nie potrafisz się zdecydować, czy zrobić ze smoków mądre, inteligentne istoty, nierzadko też wiekowe, oczytane, znające po kilka języków, jednocześnie groźne, ale również zaraz stające się maskotkami do przytulania, które każdy może poklepać po pyszczku niczym dziecko kozę w zoo. Określanie rozumnej istoty samiczką, niczym jakiegoś małego chomika, po prostu pominę.
Gdyby mi ktoś podmienił Kuźmińskiego na Fulgusa, z pewnością nie zauważyłabym różnicy i nie zorientowałabym się zbyt szybko, że czytam o innym bohaterze. Jedynym bohaterem, który wykazuje jakiekolwiek oznaki bycia nieco innym na tle tej pulpy jest Miragomor. Wypowiada się bowiem zdecydowanie składniej od innych, co ma świadczyć o jego intelekcie… i to byłoby super, gdyby tylko Miragomor kilka linijek dalej nie wrzucał takich słów jak „żeśmy”, które zupełnie nie pasują do tego, jak chcesz nam go zaprezentować.
Jakby tego było mało, dużo miejsca poświęcasz bohaterom, którzy pojawiają się w jednym rozdziale i niemal natychmiast giną. To sprawia, że i tak rozwlekła fabuła (o tym niżej) ciągle stoi w miejscu, jeszcze bardziej nic się nie dzieje, bo w czasie szykowania się do bitwy poświęcasz czas na szczegółowe opisanie X smoków i tego, jak Fulgus uczył się języków.

Ogólnie

Wspominałeś, że w Twoim tekście sporo jest polityki i historycznych smaczków. Teraz nie wiem, czy ja do tego nie dotarłam, czy tego tam po prostu nie ma. Okej, mamy wspomniane, że na świecie jest Republika Wszechamerykańska, Emirat Brytyjski, Cesarstwo Polskie, czasem pojawią się jacyś członkowie partii tylko po to, żeby okazali się dobrymi kumplami Fulgusa, wyrzucili kilka kwestii typu „na pohybel cesarzowi” i zniknęli… no ale to tyle. W zasadzie rzucasz nazwami i nic się w związku z tym nie dzieje, bo Fulgus i Miragomor latają, gdzie chcą i jak chcą, wszędzie mają kolegów, zawsze udaje im się prześlizgnąć bez większych kłopotów.
Mamy więc dosyć osobliwą mieszankę: jest trochę tej wspomnianej polityki, są smoki, jest postapo, jest Cesarstwo Polskie przywodzące na myśl turbolechitów, a mimo wszystko brak tej zupie smaku. W zasadzie nie wiem, o czym miałby ten tekst być, bo nawrzucałeś tu wszystkiego z kronikarskimi opisami na czele. Po pięciu rozdziałach tekstu (pięć przeczytałam, cztery zdążyłam ocenić) nie bardzo wiem, w jakim kierunku zmierza fabuła, a to przecież niemalże połowa powieści. Mam wrażenie, że nie zawiązałeś żadnego głównego wątku, który sprawiłby, że ta historia miałaby sens. Nie ma wyraźnie zarysowanych ram wskazujących na to, jaki kierunek ta opowieść obierze. Przypominam, że jesteśmy jakoś w połowie, więc jednak by wypadało. Tymczasem nie wiem, czy chodzi o Fulgusa i jego przeszłość, o tę nieszczęsną politykę czy o coś jeszcze innego.
Koniec końców: wynudziłam się, tak po prostu. Trudno przygody Fulgusa oraz Miragomora faktycznie nazwać przygodami, bo zwyczajnie nic się nie dzieje. Jakbym chciała czytać encyklopedyczne opisy smoków, to wzięłabym jakąś Księgę smoków polskich lub podobny tytuł.
A nawet jeśli cokolwiek się dzieje, to zabijasz to kolejnymi przepastnymi akapitami opisu wyglądu smoków. Nierzadko takich, które poznajemy ledwie na chwilę i nie zdążą powiedzieć choć słowa, bo zaraz giną. Wiele wydarzeń, które miały jakiś potencjał na trzymanie czytelnika w napięciu streszczasz poza kadrem niczym w ramach starego, dobrego lazywritingu
Na tyle, na ile przeczytałam, zakładam, że sporo wydarzeń z powieści nie ma żadnego znaczenia dla fabuły. Jest atak muzułmańskich piratów na statek, którym podróżuje Fulgus, ale w zasadzie nic z tego nie wynika (pomijając już to, że skoro mogli polecieć na smoku, to podróżowanie statkiem wydaje się cokolwiek głupim pomysłem wprowadzonym najwyraźniej po to, żeby Fulgus mógł sobie postrzelać do mew z pół kilometra).
W skrócie: brak tu akcji, brak tu sensu, jest napisane poprawnie, ale nic poza tym. Nie zatrzymały mnie ani fabuła, ani bohaterowie. Bo nawet tekst ze średnią fabułą da się uratować, jeśli bohaterowie są sympatyczni i da się ich polubić.

Za betę dziękuję Fenoloftaleinie i Skoiastel.

2 komentarze:

  1. Moja wina, że nie zrobiłam wcześniej researchu. Ale teraz to musztarda po obiedzie.
    Autor "wydał" wcześniej ten tekst pod zmienionym tytułem, jako fanfika do twórczości Novik (swoją drogą wydać fanfika i zgarniać na nim hajs bez zgody autorki... no, pominę milczeniem). Tutaj szerzej: https://lubimyczytac.pl/ksiazka/233747/powietrzny-korsarz

    To, z czym miałam do czynienia tutaj, najpewniej jest ledwie zmienioną wersją na potrzeby posiadania własnego uniwersum i przepchnięcia tego jako własnej twórczości.

    Jakoś szerzej komentować tego nie będę, ale no: rynce opadajo.
    Tyle.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aha, była też sroga gównoburza na Polskiej Fantastyce. Taka w starym dobrym stylu, z wyzywaniem i w ogóle. Więc wiecie. No. Mogę mieć pretensje tylko do siebie, że nie skojarzyłam, chlip.

      Usuń